Od dwóch tygodni pogoda pozwalała cieszyć się jesienią. Jesienią, która pod rękę prowadziła starzejące się lato. Słońce, temperatura tańcząca wokół dwudziestki, a nierzadko huśtająca się na 23-24 st.C. Pięknie, po prostu pięknie. Do dzisiaj.
Już jutro diametralna zmiana aury. Jeszcze dzisiaj mieliśmy 22 st.C, słońce, pogoda jak marzenie. Tylko rześki wiatr mógł co bardziej podejrzliwych zaniepokoić nieco. Wieczorne mapy pogody na dzień jutrzejszy są już przerażające. O 10 stopni mniej, jakieś deszcze możliwe itp. W następnych dniach jeszcze zimniej, w nocy przymrozki, a pod koniec tygodnia opady śniegu. Już mi zimno...
Kończy się październik, który zapisał się złotymi zgłoskami w tegorocznym kalendarzu. Dużo by można mu przypisać. Gdybym nie stracił weny i częściej tu zaglądał, to naskrobałbym niejedną historyjkę. Ale, że ostatnimi czasy daleko mi do komputera odpalania, to też wszystko umyka mi spod pióra vel klawiatury ku wiecznej niepamięci. A szkoda. Bo i grzybobranie, zaczęte z takim rozmachem we wrześniu, równie obfite było i w tym miesiącu. Na rowerze pojeździłem w końcu, po chorobowych perypetiach września. Nie pobiegałem za to, bo stopa jednak nadal szwankuje - tyle żeby zaznaczyć, że w ogóle jeszcze zakładam trampki. To był też czas paprykobrania. Ha! A i moje urodziny gdzieś tam po drodze. No i byliśmy na ślubie i weselu, które śmiało można uznać za najlepsze, na jakim mieliśmy okazje być. Ogólnie rzecz biorąc, to dawno nie mieliśmy tak intensywnego, tak zapisanego gęsto w kalendarzu miesiąca.
Weny nadal mi brak. Nagromadzony w głowie ogrom spraw nie ułatwia przelania go hurtem na te strony. Chyba więc sobie daruję. I nie obiecuję, że będę odtąd bardziej systematycznie zaglądał. A dlaczego? Bo takie czasy nastały, że komputer odpalamy tak rzadko, że za każdym razem zastanawiam się, czy się jeszcze obudzi po tak długim śnie.
niedziela, 27 października 2019
niedziela, 6 października 2019
Czterdzieści i cztery
Ale mnie dzisiaj wypizgało! A bo się wybrałem na rower z okazji rocznicy urodzin mych. Daaaawno już nie byłem; ponad miesiąc. Wstyd i hańba! Wrzesień był ciężki ze wszech miar dla mej fizycznej aktywności. Kalendarz spraw wszelakich skutecznie odbierał mi dnie i godziny, kiedy można było wybiec na ścieżkę. lub popedałować w dal. Pogoda wtórowała kalendarzowi, skutecznie pieprząc aurę za oknem. Na dodatek przeziębienie, które trawi mnie (już teraz) od niepamiętnego początku miesiąca. Wszystko to podlane sosem z kontuzji stopy, której to się nabawiłem jeszcze w trakcie pamiętnego sierpniowego półmaratonu, a którą to doprawiłem solą bólu gdy biłem miesiąc temu życiówkę na 10 km. Wszystko to sprawiło, że wrzesień można oficjalnie uznać miesiącem straconym.
Czterdzieści i cztery. Hmm... Koła zegara ze zgrzytem zakończyły kolejny rok rozrachunkowy mego życia. I co? No i nic. Właściwie nic, bo wczoraj byłem dokładnie taki sam, jak dzisiaj. Ale gdzieś tam pod skórą mrowi potrzeba refleksji nad czasem minionym. Refleksja, nie rozliczenie, bo na to chyba jeszcze nie czas. No to spróbujmy.
Mając lat dwadzieścia i trzydzieści, kolejne urodziny nie wzbudzają żadnego refleksyjnego spojrzenia na stan rzeczy. Po czterdziestce jest nieco inaczej. Abstrahując od mniejszej (albo braku) ochoty na samo świętowanie faktu, mimowolnie pojawia się pokusa remanentu dokonań i zaniechań. Tyle, że w tym wieku zupełnie inaczej widzi się aktywa i pasywa swojego jestestwa. Pojawia się, spowodowana chyba dojrzewaniem do dorosłości (!), inna perspektywa dla tego co musisz, a czego chcesz. Okazuje się nagle, że ... nic nie musisz; albo niewiele. A na pierwszy plan wychodzi to, czego chcesz. I, co ciekawe, coś co negatywnie nakręcało cię w latach szczenięcej dorosłości (bo nie dojrzałości), siedząc na czterdziestym czwartym stopniu schodów, wygląda śmiesznie niepozornie, błacho i nieatrakcyjnie. Psujący się wzrok próbuje wyostrzyć na musach do osiągnięcia, ale nawet łapiąc ostrość, jakoś nijak nie wyciąga głębi i barw. Natomiast zupełnie inaczej jest z chęciami. Zdrowymi chęciami przewrócenia karty w księdze, żeby zobaczyć co będzie dalej w twojej opowieści. Co więcej, pojawia się w dłoni ołówek, którym bez problemu i bólu można wykreślić niedobre dla ciebie frazy, które z tych czy innych powodów, ktoś wpisał ci w życiorys. Jeden ruch ręką, jedna korekta, zapisek na marginesie, i okazuje się, że można inaczej, po swojemu ułożyć kolejny dzień, miesiąc, rok.
Dojrzały wiek pozwala też korzystać z sita o grubych okach, zamiast uciążliwego odsiewania sitkiem do cukru pudru. Sitko tkane z cienkich, jak włos nici poprawności i skrupułów, już nie zatyka się na byle problemie. Teraz plewy elegancko spadają w dół, a sito wyłapuje tylko ziarno i diamenty. Szybo i skutecznie. Wcześniejszy kurz opada i pokazuje to, co warte uwagi i skupienia. Radykalizm, tak naturalnie wzrastający wraz ze starzeniem się peselu, jest faktem. Choć nie zawsze musi oznaczać zramolałe, zaściankowe i ksenofobiczne buractwo. Fokus na rzeczy ważne i odrzucenie oczywiście niedobrych dla siebie postaw własnych i otoczenia, leczy. Leczy czasami boleśnie, ale skutecznie. Świeży powiew, spojrzenie z innej perspektywy, potrafi wyrwać z wieloletniego letargu i otworzyć oczy na wiele spraw.
Co zrobiłem, a czego nie? Co mi się udało, a na czym poniosłem porażkę? Co mam, a czego nie? Co muszę, a czego nie?
Remanent zysków i strat w moim wykonaniu jest zdecydowanie mało sensacyjny. Bo czegóż ja nie mam, co chciałby mieć, hę? Albo co mi się nie udało, czego dokonać powinienem? Dwadzieścia, czy nawet dziesięć lat temu, takie pytania nakręcałyby spiralę analizy możliwości, tworzyłyby plany mniej lub bardziej kwieciste, podnosiłyby ciśnienie i podgrzewały parę w kotle. Dzisiaj nie. Dojrzałem (może dopiero dojrzewam...) do refleksyjnego przykładania miary do pragnień i radykalnie tnę rozbuchany apetyt do skonsumowania, do zeżarcia, własnego ogona. Szkoda życia.
Podobnie z chęcią zaspokojenia wszystkich razem i każdego z osobna, który tylko znajdzie się na tej samej drodze, co ja. Okazuje się, że nie warto. Nie trzeba. Można, ale nie za wszelką cenę. Nie tylko za wszelką cenę, ale również za cenę, która jest zbyt wygórowana, jak na twój budżet. Nie ma sytuacji, nie ma interpersonalnych zależności, które są obiektywnie i bezdyskusyjnie nakreślone tak, że nie można zmienić biegu rzeczy, Zawsze jest drugie wyjście. I trzecie. I czwarte pewnie też. Trzeba tylko chłodnego, pozbawionego wtłoczonego przez lata do głowy nakazu "musisz", osądu i odpowiedzenia sobie, czy takie a nie inne interakcje z otoczeniem nie przyniosą bólu tobie i twoim bliskim. Czysta, krystalicznie przejrzysta i zdrowa asertywność, choć czasami gorzka, to chroni przed niestrawnością mniej lub bardziej przewlekłą. Wciąż się uczę dbać o własne zdrowie. Nie mam już dwudziestu lat, aby bezrefleksyjnie katować swój organizm i duszę licząc, że nie odchoruje tego na starość. Więc staram się dbać o to zdrowie, jak potrafię.
Taaaaaaak. Czterdzieści i cztery. Licznik już odmierza godziny do kolejnego pełnego obrotu czasomierza. Oby kolejny rok był lepszy, niż ten miniony.
Czterdzieści i cztery. Hmm... Koła zegara ze zgrzytem zakończyły kolejny rok rozrachunkowy mego życia. I co? No i nic. Właściwie nic, bo wczoraj byłem dokładnie taki sam, jak dzisiaj. Ale gdzieś tam pod skórą mrowi potrzeba refleksji nad czasem minionym. Refleksja, nie rozliczenie, bo na to chyba jeszcze nie czas. No to spróbujmy.
Mając lat dwadzieścia i trzydzieści, kolejne urodziny nie wzbudzają żadnego refleksyjnego spojrzenia na stan rzeczy. Po czterdziestce jest nieco inaczej. Abstrahując od mniejszej (albo braku) ochoty na samo świętowanie faktu, mimowolnie pojawia się pokusa remanentu dokonań i zaniechań. Tyle, że w tym wieku zupełnie inaczej widzi się aktywa i pasywa swojego jestestwa. Pojawia się, spowodowana chyba dojrzewaniem do dorosłości (!), inna perspektywa dla tego co musisz, a czego chcesz. Okazuje się nagle, że ... nic nie musisz; albo niewiele. A na pierwszy plan wychodzi to, czego chcesz. I, co ciekawe, coś co negatywnie nakręcało cię w latach szczenięcej dorosłości (bo nie dojrzałości), siedząc na czterdziestym czwartym stopniu schodów, wygląda śmiesznie niepozornie, błacho i nieatrakcyjnie. Psujący się wzrok próbuje wyostrzyć na musach do osiągnięcia, ale nawet łapiąc ostrość, jakoś nijak nie wyciąga głębi i barw. Natomiast zupełnie inaczej jest z chęciami. Zdrowymi chęciami przewrócenia karty w księdze, żeby zobaczyć co będzie dalej w twojej opowieści. Co więcej, pojawia się w dłoni ołówek, którym bez problemu i bólu można wykreślić niedobre dla ciebie frazy, które z tych czy innych powodów, ktoś wpisał ci w życiorys. Jeden ruch ręką, jedna korekta, zapisek na marginesie, i okazuje się, że można inaczej, po swojemu ułożyć kolejny dzień, miesiąc, rok.
Dojrzały wiek pozwala też korzystać z sita o grubych okach, zamiast uciążliwego odsiewania sitkiem do cukru pudru. Sitko tkane z cienkich, jak włos nici poprawności i skrupułów, już nie zatyka się na byle problemie. Teraz plewy elegancko spadają w dół, a sito wyłapuje tylko ziarno i diamenty. Szybo i skutecznie. Wcześniejszy kurz opada i pokazuje to, co warte uwagi i skupienia. Radykalizm, tak naturalnie wzrastający wraz ze starzeniem się peselu, jest faktem. Choć nie zawsze musi oznaczać zramolałe, zaściankowe i ksenofobiczne buractwo. Fokus na rzeczy ważne i odrzucenie oczywiście niedobrych dla siebie postaw własnych i otoczenia, leczy. Leczy czasami boleśnie, ale skutecznie. Świeży powiew, spojrzenie z innej perspektywy, potrafi wyrwać z wieloletniego letargu i otworzyć oczy na wiele spraw.
Co zrobiłem, a czego nie? Co mi się udało, a na czym poniosłem porażkę? Co mam, a czego nie? Co muszę, a czego nie?
Remanent zysków i strat w moim wykonaniu jest zdecydowanie mało sensacyjny. Bo czegóż ja nie mam, co chciałby mieć, hę? Albo co mi się nie udało, czego dokonać powinienem? Dwadzieścia, czy nawet dziesięć lat temu, takie pytania nakręcałyby spiralę analizy możliwości, tworzyłyby plany mniej lub bardziej kwieciste, podnosiłyby ciśnienie i podgrzewały parę w kotle. Dzisiaj nie. Dojrzałem (może dopiero dojrzewam...) do refleksyjnego przykładania miary do pragnień i radykalnie tnę rozbuchany apetyt do skonsumowania, do zeżarcia, własnego ogona. Szkoda życia.
Podobnie z chęcią zaspokojenia wszystkich razem i każdego z osobna, który tylko znajdzie się na tej samej drodze, co ja. Okazuje się, że nie warto. Nie trzeba. Można, ale nie za wszelką cenę. Nie tylko za wszelką cenę, ale również za cenę, która jest zbyt wygórowana, jak na twój budżet. Nie ma sytuacji, nie ma interpersonalnych zależności, które są obiektywnie i bezdyskusyjnie nakreślone tak, że nie można zmienić biegu rzeczy, Zawsze jest drugie wyjście. I trzecie. I czwarte pewnie też. Trzeba tylko chłodnego, pozbawionego wtłoczonego przez lata do głowy nakazu "musisz", osądu i odpowiedzenia sobie, czy takie a nie inne interakcje z otoczeniem nie przyniosą bólu tobie i twoim bliskim. Czysta, krystalicznie przejrzysta i zdrowa asertywność, choć czasami gorzka, to chroni przed niestrawnością mniej lub bardziej przewlekłą. Wciąż się uczę dbać o własne zdrowie. Nie mam już dwudziestu lat, aby bezrefleksyjnie katować swój organizm i duszę licząc, że nie odchoruje tego na starość. Więc staram się dbać o to zdrowie, jak potrafię.
Taaaaaaak. Czterdzieści i cztery. Licznik już odmierza godziny do kolejnego pełnego obrotu czasomierza. Oby kolejny rok był lepszy, niż ten miniony.
Subskrybuj:
Posty (Atom)