FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

"Powieść pod roboczym tytułem"





Powieść pod roboczym tytułem”

Zabrze 2011








osoby:
Adam Korzecki
przyjaciel – Piotr Kalemba
dziadek Adama– Jędrzej Korzecki
babcia Adama– Maria Korzecka
wójt - Gołas
sekretarka wójta – Katarzyna
asystentka wójta - Anastazja
oberżystka – Eleonora Drozd
Julia
posterunkowy - Czesiek
bajda - Kryspina
hrabia Ignacy Passkowski – kuzyn pradziadka Juli, Jana
dziadek Julii – Bronisław
Akkaru – córka wodza Ajmarów, Apu Makla
Ipatu Zarra – młody szaman
hrabina Anna Protaszyńska – ciotka Julii
Walery Ogoża – mąż hrabiny Protaszyńskiej
proboszcz


miejsca:
Zagnieździe
Brzozowo









Rozdział I

Adam siedział nad nie całkiem gorącym już rosołem. Brzegi talerza upstrzone siekaną pietruszką jednoznacznie kojarzyły mu się ze średnio białym sufitem ozdobionym gówienkami much. Tym bardziej jego ochota konsumpcji pikowała ostro ku bezkresnym głębinom niechęci. Nie potrafił zrozumieć tego niedzielnego zadęcia – siekana pietruszka w rosole być musi! Jeśli nie w tygodniu, to w niedzielę inaczej być nie mogło. Z drugiej strony, czy w tygodniu ktoś tu się silił na gotowanie rosołu ? Oczywiście, że nie. Zresztą cała filozofia niedzielnego obiadu od zawsze go fascynowała. Otóż czym jest ten wywar z ochłapu mięsa z pietruszkowym i marchewkowym kolorowym ozdobnikiem? Gar tłustej wody o nie do końca sprecyzowanym smaku, któremu na szczęście nie można było odmówić aromatu. I chyba właśnie ten zapach, ten bukiet domowego miru sprawiał, że mimo awersji do tego wykwintnego wytworu kulinarnej pomysłowości narodu, wciąż karnie stawiał się co tydzień, co niedziela, by uczestniczyć w konsumowaniu siódmego dnia tygodnia.
Wężowe sploty makaronu, siekanego starym stalowym nożem, owijały się wokół łyżki. We wczesnopopołudniowym słońcu oka w rosole migotały, jakby chciały zachęcić go do dowiosłowania do mety kulinarnej katorgi. Przy drugim końcu dębowego stołu siedział On. Jego przeorana czasem twarz ozdobiona sumiastym wąsem od zawsze kojarzyła mu się z postacią niemalże mityczną. I taki On był. Od zawsze. Nie pamiętał Go innego. Kiedy był jeszcze dzieckiem On już tak wyglądał. I nie zmienił się przez te z górą trzydzieści lat od kiedy go poznał. On był mężczyzną całym sobą. Jego potężna postura w każdym budziła podziw i niczym niezmącony szacunek. Za wyglądem szedł sposób w jaki On się poruszał – dostojeństwo w każdym calu, w każdym kroku, geście. Nie inaczej było gdy spod sumiastego wąsa wydobywał się – rzadko, bo rzadko – głos. Dudniący, jak z bezdennej studni, jeszcze obficiej Go malował. Darzył go niekłamanym szacunkiem i miłością tak wielką, jaką tylko wnuk może przelać na swego dziadka.
Z kuchni dobiegały odgłosy krzątaniny przy drugim akcie obiadowego spektaklu. Tam była Ona. Na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasowała do tego wielkiego mężczyzny leniwie kończącego talerz rosołu. Ale wiedział, że ci dwoje są dla siebie stworzeni, że ani On ani Ona osobno by żyć nie mogli. Zawsze im tego zazdrościł. Babcia była kobietą o pogodnym usposobieniu. Nie pamiętał jej inaczej niż z uśmiechem na rumianej twarzy. I tak była w rzeczywistości. Nie siliła się na pozy, była po prostu ... dobra. Ilekroć się widywali, a przecież gdy był w mieście widywali się co niedziela, witał go z wylewnością zakrawającą na bałwochwalcze uwielbienie. Krępowało go to, ale nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej.
Jakże inne były jego relacje z dziadkiem. Skinienie głowy na powitanie to naprawdę wielkie wyróżnienie. A jednak lgnął do niego jako dziecko, jak i teraz. Zresztą od kiedy w jego życiu zabrakło rodziców, to właśnie dziadkowie wypełnili tą pustkę. A on dał im odczuć, że czuje się ich synem.
Z kuchni dobiegło nieco bardziej doniosłe szczęknięcie pokrywek, a wraz z nim do pokoju wtoczył się aromat pieczeni o nucie z lekka przypalonej, czyli tak dla niego pięknej, bo swojskiej.
-Podano do stołu! - głos ciepły i radosny oznajmił początek drugiego aktu niedzielnego obiadowania.
-Smacznego. I nie chcę widzieć resztek na talerzach – babcia z takim wdziękiem rozłożyła talerze, jakby całe życie nie robiła nic innego, tylko do stołu podawała. Właściwe, to nie było to dalekie od prawdy. Dbała o swoich mężczyzn. A przejawem tej dbałości było czuwanie nad spiżarnią, z której z niekłamaną radością czerpała pełnymi garściami. Gdzieś tliło się w niej poczucie, wynikające z czasów minionych, że ta pewność pełnej lodówki nie jest dana raz na zawsze. Tym bardziej cieszyła się gdy mogła obdarowywać tymi dobrami swoich bliskich.

-Co nowego – spytała gdy wreszcie zasiadła do stołu.
-Kupiłeś w końcu ten dom? - w jej głosie dało się słyszeć niekłamane zainteresowanie.
Adam przyjechał wczoraj późnym wieczorem, więc nie mieli okazji porozmawiać. Po długiej podróży, tak jak stał, w ubraniu zwalił się na łóżko i natychmiast usnął.
-Nie, jeszcze nie kupiłem. Ale byłem tam niedawno – odpowiedział.
-Oj Adam, Adam ... Jak dalej będziesz zwlekał, to ten dom przejdzie ci koło nosa. A szkoda by było. Wreszcie znalazłbyś swój własny kąt.
Dom, o który zagaiła babcia, od dłuższego czasu już zaprzątał głowę Adama. Ale czym bliżej było sfinalizowania jego zakupu, tym bardziej szukał powodów aby wycofać się z tej transakcji. Coś sprawiało, że na samą myśl o tym miejscu cierpła mu skóra. Tylko dlaczego? Jeszcze parę miesięcy temu, kiedy przypadkiem zajechał do Zagnieździa, zakochał się w tym dwustuletnim dworku. A miłość ta była ślepa, bo stan domostwa nie skłaniał do wylewnych wobec niego uczuć. No chyba, że do wylewania łez. Strzępy dachu, powybijane okna, powyrywane drzwi i deski z podłogi. Od dziesięcioleci dom stał pusty, tylko z czasem zamieszkiwany przez okolicznych meneli. Ostatni właściciele zniknęli w tajemniczych okolicznościach gdzieś w czasach przedwojennych jeszcze. Nikt tak naprawdę nie wiedział co się z nimi stało. Opowieści mnożyły się z każdym kolejnym dziesięcioleciem, lub rozkwitem kolejne róży miejscowej bajdy, jak zwano tutaj kobiety z pokolenia na pokolenie przejmujące rolę mniej lub bardziej wiarygodnego źródła wiedzy wszelakiej.
Właśnie od takiej bajdy, niejakiej Kryspiny, Adam dowiedział się o oddalonej od wsi o jakieś 6 km ruiny dawnego dworu. Domostwo stało na kraju bukowego lasu. Jesienią zasypywany złotem liści, dworek wyglądał na malowniczą ruderę, która przy odrobinie dobrej woli mogłaby się stać jego domem. Tak też postanowił. Wystarczyło znaleźć właściciela, co okazało się łatwe. No i nikomu tak naprawdę nie leżało na duszy czy ruina do końca sczeźnie, czy ktoś ją zagarnie jak swoją. Ludzie jakoś dziwnie tylko patrzyli na Adama, jak wychodził od wójta z mocny postanowieniem powrotu tu na wiosnę i zabrania się za budowę swojego miejsca na ziemi. Nic się tu bowiem nie dało ukryć. Cała mieścina plotkowała na temat Nowego Pana w Dworze, jak szybko zaczęto go nazywać. Pozostały tylko formalności, potwierdzenie dokumentów, przelew i będzie mógł zostać właścicielem ziemskim.
Jesień się skończyła, zapadła zima. A Adam z tygodnia na tydzień stygł z emocji, jakie rozpaliła w nim perspektywa kupienia dworu. Już właściwie wszystko było przygotowane. Wójt miał tylko wykazać się prawem własności dworu. Potem wystarczyłoby pojechać i złożyć podpis u notariusza. Ale w jego serce wkradł się dziwny niepokój. Co dziwne, on który spał zawsze snem sprawiedliwego, zaczął śnić. Nie były to jednak dobre sny, lecz ponurem senne marzenia ocierające się o koszmary, których tematem był stojący pod bukami dwór. Kiedy budził się rano nie był w stanie nadać tym snom ram realizmu, obrać go w obrazy. Pozostawał niepokój. Coś mu mówiło, że ten dom nie jest li tylko kupą starego gruzu czekającą na wprawne ręce, które wyniosą go ku świetlanej przyszłości. Gdzieś w tych kamieniach czaiła się tajemnica.

Rozdział II

Następnego dnia Adam obudził się rześki i pełen wigoru. Dzień zapowiadał się zupełnie inaczej niż poprzedzająca go senna niedziela. Wiosenne słońce z wolna rozgrzewało chłodne jeszcze powietrze, które omotało go gdy boso wyszedł do ogrodu. Stary sad łagodnie opadał ku pobliskiemu strumieniowi. Kwitnące jabłonie sypały kwieciem na wysoko strzyżoną trawę. Dziadek dbał o obejście. Żadne tam pole golfowe to nie było, ale wszystko miało tu swoje miejsce i sielski wystrój nie burzył żaden zbędny grat, czy dziurawy garnek zatknięty na sztachecie płotu. To Adamowi imponowało. Zazdrościł mu jego stanowczej, harmonijnej natury, tego że każdy jego dzień, krok był przemyślany, wyważony, skalkulowany. Tu nie było miejsca na improwizację. W świecie dziadka wszystko miało swoją przyczynę i swój cel. I mimo tego potrafił żyć, jak chciał. Był panem samego siebie z którego wręcz emanowała niezachwiana pewność siebie, tego że nic nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi.
A on był inny. Zawsze szukał, zawsze pytał, ale nigdy nie był w stanie narzucić sobie miru i zapiąć świat w cugle. Miotał się. Był jak zwierzę, które nikomu nie ufa, a i same zaufania nie wzbudza. Jego relacje z ludźmi nigdy nie były zbyt głębokie. Przyjaźń Adama była bowiem trudna, wymagała niemałych pokładów cierpliwości i poświęcenia. Dlatego przyjaciół miał niewielu. Podobnie było z kobietami w jego życiu. Nigdy z żadną na dłużej się nie związał. Albo one odchodziły, albo on wychodził rano i nie wracał. Teraz też był sam, oddychał pełną piersią po niedawnym związku z Weroniką. Tak jak szybko i mocno żyli, tak też gwałtownie się spalili. Było mu nawet żal, ale nie namawiał, nie prosił ani nie żądał. Po prostu się skończyło.
-Dzień dobry synu – usłyszał za sobą. Ciepły głos płynął od wyjścia na rozległy taras. Babcia szła z tacą z filiżankami aromatycznej czarnej kawy. Twierdziła, że nie sposób dobrze zacząć dnia bez łyka mocnej kawy.
-Spałeś dobrze?
-Tak, jak dawno już nie – odpowiedział – dziadek śpi jeszcze? To niepodobne do niego – uśmiechnął się.
-Nie, pojechał do miasta. Miał do załatwienia jakieś swoje sprawki, jemu tylko znane. Znasz go i te jego tajemnice.
-Znam, znam.
Kiedyś próbował dociekać tego, gdzie dziadek jeździ, z kim się spotyka, co tak ważnego ściąga go do miasta. Ale z czasem odpuścił. Zresztą babcia, która już dawno dała sobie spokój, na jego pytania o dziadka wzruszała tylko ramionami. Ale to nie była tępa rezygnacja, tylko pogodzenie się bez żalów i pretensji, że małżonek ma swoje życie, swoje tajemnice. Ufała mu. To jej wystarczało.
-A twoje plany na dzisiaj? Jedziesz do Zagnieździa? Załatwiłbyś w końcu te papiery. Chciałabym jeszcze przed śmiercią gościć się u Ciebie – zaśmiała się.
-Sam nie wiem, jakoś mi nieśpieszno. Dobrze mi tutaj. To jest moje miejsce, a nie Zagnieździe.
-E tam, gadasz. My Cię nie wyrzucamy, to wszystko będzie kiedyś twoje, ale Adaś, latka lecą, a ty ciągle po świecie jak ten wiatr ganiasz. Zwolniłbyś trochę, ustatkował się. Rodzinę założył ...
-Oj babciu ...
Ta rozmowa nie była mu w smak. Mając nadzieję, na zmianę tematu zatopił usta w gorącej kawie. W nozdrza wbiła się woń kawy z lekką nutą imbiru.
-Adam?
-Tak?
-A, już nic... - zawsze wyczuwała, kiedy jej wnuk wycofuje się jak rak. Nie chciała go gnębić moralizowaniem o poranku. Zawsze roztaczała nad nim swoje opiekuńcze skrzydła, ale nigdy nie przyduszała, kiedy widziała, że się wyrywa. Miała jednak nadzieję, że kiedyś jej marzenia o prawnukach się spełnią. Nie miała już nikogo na tym świecie poza swoimi dwoma mężczyznami. Dopili kawę. Zebrała puste filiżanki i poszła do kuchni.
Adam siedział na tarasie wystawiając do słońca twarz. Włosy rozwiewał mu poranny chłodny wiatr. Właściwie to powinien w końcu powziąć decyzję w sprawie Zagnieździa. Już czas. Postanowił pojechać tam jeszcze dzisiaj. Było wystarczająco wcześnie, aby zebrać się w drogę. Ta wizyta będzie jego ostatnią, bądź na nowo pierwszą. Chwila sprawi, czy rozpocznie nowy rozdział w swoim życiu. Ileż to razy właśnie tak obierał nowy kierunek dla swego losu. Nie lubił się zastanawiać się nad przyszłością. Nie lubił planować. Wstał, przeciągnął się i raźnym krokiem wrócił do domu.

Droga do Zagnieździa wiła się malowniczo pośród soczyście zielonych pagórków. Wiosna na dobre zagościła w te strony. Przez otwartą szybę do samochodu wpadał zapach mijanych łąk rozbudzonych po zimowym długim śnie. Wszystko tak nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wybuchło orgią kolorów, zapachów i dźwięków. Adam uwielbiał tę porę roku. To jedyny czas kiedy i on się budził, kiedy miał ochotę wstawać z łóżka skoro świt i ruszać w drogę – jaka by nie była.
Jechał szybko, tak jak lubił. Prowadzenie samochodu zawsze sprawiało mu niekłamana frajdę. Nie rozumiał opowieści ludzi jak to się męczą gdy muszą gdzie dalej jechać. Dla niego samochód był czymś tak naturalnym, wręcz dopełnieniem jego samego. Nigdy nie walczył z maszyną. Żył w symbiozie z tymi stalowymi trybikami na czterech kołach. Jego serce biło w rytmie sześciocylindrowej poezji czerwonego Mustanga, a w żyłach płynęła mieszanina syntetycznej wysokooktanowej krwi.
Kiedy zajechał do Zagnieździa zegar na kościelnej wieży właśnie wybijał dziesiątą. Zaparkował naprzeciwko tuż pod „Oberżą”, jak zwano tutaj jedyny przybytek kulinarno-kulturalny gdzie spotykała się tutejsza elita o nie do końca do określenia proweniencji. Pojawiali się tutaj prości chłopi z okolicznych gospodarstw, przybywali też najemni pracownicy sezonowi w postaci studentów dorabiających na wakacyjne szaleństwa. Przy stolikach zasiadali miejscowi notable, z proboszczem i wójtem na czele, a w drugim koncie sali spode łba zerkali ku nim tutejsi noworysze, tak często piętnowani z ambony i na łamach „Życia Zagnieździa” będącego tubą polityczną wójta. Na sali nie brakowało też typków szemranych, co to i u władzy i u swojskich biznesmenów próbowali załapać nieco względów i przyzwolenia dla nie do końca jasnych interesów, jakie prowadzili pod egidą „prywatnej inicjatywy”.
Adam tym razem swoje kroki skierował od razu w stronę budynku stojącego na przeciwległej stronie rynku. Jaskrawo żółta elewacja odznaczała się wyraźnie pośród szeregu szarych, odrapanych kamienic, które swoje lepsze czasy miały już dawno za sobą. Dobre czasy Zagnieździa, kiedy było jeszcze malowniczym miasteczkiem, a nie podupadłą dziurą bez prawa nazywania siebie miastem, były malowane łatami odpadającego tynku walących się ruder. Widać było, że wójtowe myśli nie są kierowane w pierwszym kolejności ku dbałości o wizerunek trzymanej twardą ręką mieściny. To, że swoją siedzibę kazał odmalować w ten sposób miało na celu jasne wskazanie wszystkim petentom drogi do władzy Zagnieździa. Bo tylko on tutaj miał cokolwiek do powiedzenia. Już nikt nie pamiętał czemu lata temu posadzili go na tym stolcu, a teraz ze świecą by szukać tego, który by się ośmielił strącić go ze stanowiska.
Drzwi skrzypnęły budząc z odrętwienia płowowłosą dziewczynę za biurkiem.
-Dzień dobry – odezwała się tonem urzędowym, w którym można było wyczuć pytanie: „czego ?”
-Dzień dobry – Adama nie zraziła ta „uprzejmość” w głosie. Był obyty ze wszelkiej maści urzędasami i ich świtą broniącą do nich dostępu. Wiele razy forsował drzwi, sekretariaty, poczekalnie i recepcje. Co jak co, ale zdecydowane pokonywanie sekretarek, recepcjonistów i portierów nigdy nie sprawiało mu trudności.
-Ja do wójta – rzucił mijając rozbudzoną już sekretarkę.
-Ale pan wójt... - nie zdążyła go powstrzymać, bo Adam właśnie naciskał mosiężna klamkę ciężkich drzwi do gabinetu. Drzwi otwarły się z głośnych skrzypnięciem – widocznie było to przywarą wszystkich drzwi tego urzędu. A może nie przywarą, może to jak dzwoneczek oznajmiający przybycie klienta do sklepu? Biorąc pod uwagę scenę jaką zobaczył, taki „alarm” miał uzasadnienie.
Słysząc otwierające się drzwi od wójta jak oparzona odskoczyła długonoga dziewczyna o kruczoczarnych włosach starannie upiętych w koczek. Pośpiesznie obciągnęła krótką spódniczkę, choć ze względu na jej długość, zabieg ten na niewiele się zdał. Koronkowe wykończenie pończoch nie skryło się w ogóle pod aksamitny skrawek materiału wokół jej bioder. Kiedy mijała Adama śpiesznie kierując się ku wyjściu, zauważył jej oczy tak zielone, jak tylko zielone być mogły.
Wójt nie wyglądał na zadowolonego. Najwidoczniej przerwano mu nie lada ważne sprawy, które nie cierpiały zwłoki i zapewne dotyczyły żywotnych interesów miejscowej społeczności. Zwalista postać z sapnięciem podniosła się z wysokiego prezesowskiego fotela w kolorze purpury. Czoło rosił mu pot i na nic się zdał powiew wiatru z kręcącego się pod sufitem wentylatora. Dzień był ciepły, a wójt najwyraźniej nie znosił dobrze temperatury pewnie i tak już podniesionej przez dziewczynę, która z rumieńcem na twarzy tak pośpiesznie opuściła gabinet. Przez chwilę na jego twarzy pojawiła się nieukrywana próba przypasowania osoby do twarzy intruza, który w tak niestosownym momencie wkroczył do jego biura. Po chwili promienny uśmiech rozjaśnił jego oblicze.
-Witam panie Adamie! Ileż to już czasu minęło kiedy ostatni raz się widzieliśmy? Na taką sposobność musimy wypić po kielichu – rubasznie zarechotał – pani Kasiu! Proszę o koniaczek! - rzucił przez otwarte drzwi.
-Niech pan siada – wskazał fotel naprzeciwko dębowego rzeźbionego biurka.
Po chwili pani Kasia, z naburmuszoną miną, wkroczyła do gabinetu niosąc w drobnych dłoniach dwie koniakówki wypełnione zawartością w herbacianym kolorze. Zawartości można się było tylko domyślać. Wójt miał zwyczaj częstować gości niespodzianką – nigdy nie stawiał na stół butelki. Upijając łyk Adam z zadowoleniem wyczuł, że poczęstunek był od serca, a nie wyrobem miejscowych bimbrowników. Odprowadzając wzrokiem wychodzącą sekretarkę stwierdził, że urażona jego lekceważącym minięciem jej w sekretariacie, wyglądała tym bardziej całkiem ślicznie. Wójt otaczał się pięknymi kobietami. Bez wątpienia władza była pociągająca.
-Spytałbym co pana do mnie sprowadza, ale chyba znam odpowiedź. I nie kryję, że cieszę się, że w końcu się pan zdecydował.
-No nie do końca wójcie, nie do końca. Co prawda przyjechałem tu z zamiarem sfinalizowania transakcji, ale chciałbym raz jeszcze przyjrzeć się temu miejscu.
-A czemu tu się przyglądać?! I pan i ja wiemy, że to ruina. Ja chętnie się pozbędę tego „zabytku”, a pan zyska domostwo prawie za bezcen.
-No właśnie to „prawie” ...
-Dogadamy się – wójt szelmowsko zmrużył oko – nie zedrę z pana.
-A co z właścicielami dworku? Miał pan przedłożyć wszelkie dokumenty stwierdzające, że domostwo mogę kupić od pana ... od gminy.
Wójt potarł zarośniętą brodę i zamaszyście zerwał się z fotela. Podszedł do aktowej szafy i wyciągnął z niej szarą, pękatą teczkę.
-Panie Adamie, wie Pan że ostatni właściciele opuścili ten dom w czasie wojny. Żaden spadkobierca do dzisiaj się nie pojawił. Zresztą, żeby rozwiać Pana wątpliwości, postarałem się o świeży odpis księgi wieczystej, gdzie jako obecny właściciel figuruję ... ja – zaśmiał się z dumą kciukami naciągając szelki podtrzymujące spodnie.
-Mam nie pytać jak pan tego dokonał? - Adam rzucił retoryczne pytanie.
Wójt zbył je milczeniem i rozsiadł się z powrotem w fotelu. Przez biurko podał Adamowi teczkę z dokumentami. Zgodnie z tym co powiedział wójt jako właściciela dokumenty wskazywały właśnie jego. Wyglądały na prawdziwe. Nie, nie wyglądały, one po prostu były prawdziwe. Adam to wiedział. Nie znał tylko ceny tego potwierdzenia własności. I co go bardzo nurtowało, nie znał powodu dla, którego wójt poniósł niemałe przecież koszty przejęcia własności dworku.
-Wójcie, dlaczego tak panu zależy żebym kupił ten dom?
Wyraz jego twarzy zmienił się na sekundę, może dwie, po czym wrócił do tej śliskiej uprzejmości jaką emanował od momentu powitania Adama.
-Zależy mi na ludziach z klasą w mojej gminie. Chcę mieć dobrych sąsiadów. I chcę aby to piękne miejsce w końcu przestało straszyć a zaczęło żyć.
Jakoś te słowa nie były przekonujące. Wójt coś ukrywał. Adam nie wiedział tylko czy ulec pokusie zmierzenia się z tą tajemnicą, czy postawić na zdrowy rozsądek i nie pakować się w tą historię. Wstał wręczając wójtowi teczkę z dokumentami.
-Zobaczymy się jutro – ruszył ku wyjściu.
-Będę na pana czekał – usłyszał za plecami.
Adam wrócił do samochodu. Z bagażnika wyciągnął małą podróżną sportową torbę. Miał zwyczaj zawsze wozić ze sobą podręczny ekwipunek, który pozwalał mu bez skrępowania zatrzymać się gdziekolwiek zawitał na dzień lub dwa. W torbie oprócz zmiany bielizny znajdowały się niezbędne kosmetyki oraz inne drobiazgi niezbędne nie tyle może w hotelu, ale bardziej podczas noclegu w terenie, pod gołym niebem, w stogu siana, czy nawet na tylnej kanapie samochodu. Dzisiejszą noc miał jednak zamiar spędzić w pobliskiej „Oberży”, która oferowała podróżnym kilka schludnych pokoi na piętrze.
Właścicielką „Oberży” była pani Eleonora Drozd, wdowa z długoletnim stażem. Jej mąż był postacią numer jeden zanim władzy nad Zagnieździem dochrapał się wójt. Tajemnicą poliszynela było to, że stary Drozd był zaciekłym przeciwnikiem obecnego wójta. Jego żona pozostała wierną tej mężowej postawy. Ostentacyjnie stawała okoniem wobec wszelkich działań wójta. Mogła sobie na to pozwolić. Była osobą majętną, mądrą i nad wyraz rozsądną. Znała granice własnej siły i nigdy nie ryzykowała, jeśli nie była pewna swego. Taka postawa Drozdowej doprowadzała wójta do szewskiej pasji. Nie potrafił znaleźć na nią haka, którym raz na dobre wyrwałby ją wraz z korzeniami z jego miasta. Mimo że „Oberża” była wrogim obozem, on jednak często tu zachodził, lub wypuszczał zaufanych ludzi na przeszpiegi. Bowiem tak było można sprawdzić kto komu sprzyja, a wobec kogo trzeba powziąć środki ... zaradcze. Nic tak nie rozwiązuje języków, jak szklanka dobrego piwa. A informacja to broń wszechmocna.
Adam wszedł do oberży pewnym krokiem. Przez chwilę przyzwyczajał wzrok do panującego tu półmroku. Uderzył go zapach starego drewna, oraz aromatyczna woń fajkowego tytoniu najlepszego gatunku. To oznaczało jedno – Eleonora była na pokładzie. Fajka była jej namiętnością, z którą nigdy się nie rozstawała. Za nic miała dochodzącego do niej głosy, że nie powinna sięgać po ten tak męski atrybut. Była dumna z posiadanej rzeźbionej mahoniowej długiej fajki o ustniku z kości słoniowej i złoceniami misternie wplecionymi w misterne zdobienia cybucha. Do palenia zaś używała tylko tytoniu Petersona, który sprowadzała wprost z Irlandii. Była smakoszem. Teraz też z lubością pykała z fajki oparta o kontuar z polerowanej stali.
-Dzień dobry – Adam podszedł wprost do właścicielki.
-Witam – odparła – czym mogę służyć szanownemu panu?
-Potrzebuję pokój na noc, może dwie.
Bez zbędnych pytań Drozdowa obróciła się do wiszących za nią kluczy pokojowych i jeden z nich podała Adamowi. Drugą ręka pchnęła w jego stronę ogromną księgę gości, która bardzie przypominała średniowieczny wolumin, niż recepcyjny zeszyt. Pewni jakby cofnąć się do pierwszych jej kart można by wyczytać pomiędzy wersami wiele niesamowitych historii tego miejsca na przestrzeni minionych dziesięcioleci.
Adam wpisał swoje dane do księgi i odebrał klucz z drobnej dłoni, która nijak pasowała do swojej właścicielki. Eleonora Drozd była kobietą postawna, żeby nie rzec, wielką. Przy tym była kwintesencją elegancji prowincjonalnej mody. Ubrana schludnie, lecz ze smakiem wymagającym od przybysza z miasta odrobiny pokory i zrozumienia tego, co na prowincji się liczy. Przepych stroju był tu wyznacznikiem statusu, zwłaszcza kobiet. Dlatego schludny skądinąd strój upstrzony był złotymi dodatkami wszelakiej maści. Wszak Drozdowa nie była byle kim.
Zanim udał się do pokoju zamówił dla siebie wczesny obiad. Postanowił się odświeżyć, by później zjeść doskonałą sztukę mięsa gotowaną w warzywach i opiekaną nad żywym ogniem. Miał już okazję próbować tego specjału z którego słynęła kuchnia „Oberży”.
Przekręcił klucz w drzwiach do pokoju. Drzwi bezszelestnie rozwarły się ukazując skromnie urządzone wnętrze. Poza zaścielonym łóżkiem z małym stolikiem u wezgłowia, stała tu jeszcze duża szafa, stare krzesło, a na ścianie wisiało lustro w ramie z surowego drewna. W kacie za drzwiami była umywalka.
Wystrój skromy, wyposażenie też, ale Adamowi to wystarczało. Nie przeszkadzało
mu nawet to, że do toalety trzeba było zejść aż na dół. Za oknem był widok na spowite mrocznym cieniem podwórze na tyłach „Oberży”.
Odświeżył się nad umywalką co było nieco ekwilibrystycznym wyczynem zważając na jej wielkość. Włożył lnianą koszulę. Torbę wrzucił do szafy. Wyszedł z pokoju i po skrzypiących schodach zszedł na dół. Przybyło nieco gości, ale jeszcze niewielu. Dopiero pora obiadowa, ściągała głodnych i spragnionych. Adam dziwił się i ty gościom, którzy już teraz zasiadali przy stolikach. Miasteczko wyglądało na wymarłe, ulice puste, z rzadka przechodzień. A tu proszę, jak na wezwanie stawili się w jedno miejsce jakby przyciągnięci nieznaną siłą. Czy to siła przyzwyczajenia? A może to wydobywające się zapachy z kuchni zapowiadające już tak nieodległą obiadową porę?
Adam zasiadł za stołem przy oknie. Śnieżnobiały obrus, flakon ze sztucznymi kwiatami, sztućce w wiklinowym koszyczku. Po chwili podeszła pulchna, rumiana kelnerka z półmiskiem parującej potrawy. Z uśmiechem na ustach postawiła przed nim oczekiwany posiłek. Czuł, jak jego ślinianki pracują na wysokich obrotach. Bez ociągania więc zabrał się do jedzenia. Zanim włożył do ust pierwszy kęs zamówił jeszcze szklankę mocno schłodzonego irlandzkiego Wexforda. W pierwszej chwili zdziwił się skąd w tej dziurze takie piwo, ale gdy przeleciał wzrokiem po lustrzanym barze zobaczył więcej ciekawych trunków. Najwidoczniej właścicielka sprowadzała z różnych zakątków świata nie tylko tytoń do swojej fajki. Otarł usta serwetką i zanurzył usta w szklanicy. Z lubością pozwolił aby miła podniebieniu goryczka z kremowej piany rozeszła się w ustach. Wziął godny łyk ciemno złocistego piwa, które doskonale komponowała się z mięsiwem, które właśnie skończył jeść. Zbliżało się południe
Znad baru przyglądała mu się pani Eleonora. Wiedział o tym. Zresztą właścicielka nie kryła się ze swoim zainteresowaniem jego osobą.
-Smakowało? - spytała nie wyciągając z ust fajki.
-Tak, dziękuję bardzo. Uczta była wyśmienita – odparł z uśmiechem – proszę dopisać do mojego rachunku, jeśli to nie kłopot.
-Oczywiście, że nie kłopot. Co pana do nas sprowadza? - spytała, choć tak naprawdę na pewno wiedziała o celu przyjazdu przybysza. Była chyba najlepiej poinformowaną osobą w tej mieścinie. Nic nie mogło ujść jej uwagi.
-Przyjechałem do wójta. Właściwie, to nie do niego. Sprowadza mnie tu dworek. Ale pani pewnie o tym wie – nie sądził aby nie wiedziała.
Drozdowa uśmiechnęła się z przekąsem. Pewnie, że wiedziała.
-Można spytać, czy wprowadzi się pan tam?
-Spytać można – odparł – ale tak do końca to sam jeszcze nie wiem, czy kupię to domostwo. Wybieram się tam właśnie, aby raz jeszcze na miejscu rozważyć wszelkie za i przeciw.
Wstał od stołu i skierował się ku wyjściu. Drozdowa odprowadziła go wzrokiem. Jednocześnie skinęła na jednego z gości, który potakującą kiwną głową i podniósł się od stolika. Szczupły mężczyzna o orlich rysach ruszył za znikającym za drzwiami Adamem. Najwidoczniej właścicielka „Oberży” chciała na bieżąco mieć informację o poczynaniach przybysza. Nie mogła pozwolić na to, żeby coś działo się za jej plecami. Szczególnie, że macał w tym swoje tłuste paluchy wójt.
Samochód mimo że stał w półcieniu rozłożystego klona zdążył nagrzać się od wiosennego słońca. Adam pozwolił, aby buchające z jego wnętrza gorące powietrze uszło, zanim zasiadł za kierownicą. Wsiadł i ruszył brukowaną ulicą, która biegła delikatnie pod górę w stronę południowej granicy miasteczka. Wystarczyło minąć kilka domów, aby zabudowania ustąpiły miejsca sadom i łąkom zdobnym w wiosenne kwiecie. W oddali rysowała się ciemna granic lasu, która zaczęła szybko się zbliżać, gdy mocniej nacisnął pedał gazu. Brukowana ulica ustąpiła miejsca dziurawemu asfaltowi, żeby w końcu przeistoczyć się w szutrową polną drogę. Za samochodem ciągnęła się długa chmura żółtego pyłu.
Z daleko poznał stary mur z dziurą po bramie. Powoli wjechał do środka. Leciwy parkowy drzewostan pamiętał bez wątpienia złote czasy tego miejsca. Rozłożyste dęby, dumne lipy i wyniosłe świerki splątane były wszechobecnym bluszczem, który spinał je jak lianami. Plenił się tak bujnie, że stare konary wręcz uginały się pod jego ciężarem. Także parkowe alejki dawniej pewnie pielęgnowane przez znamienitych mistrzów ogrodowych, teraz utonęły w plątaninie płożących się bluszczowych zwojów. Adam miał wrażenie, że gdyby zostawił tutaj na noc samochód, rano musiałby go wyplątywać z tych zielonych okowów.
Zaparkował na podjeździe. Do samego dworku prowadziły szerokie schody, których broniły posępne kamienne figury maszkar o fizjonomiach szalonych, dzikich, jakby pochodziły z najciemniejszych snów. Upływ czasu nie stępił ich surowych rysów, a czarne i brunatne zacieki nadały im makabrycznego wyrazu. Wyglądały, jakby żyły i wodziły wzrokiem za przybyszem, który mijał je wspinając się po stromych schodach w kierunku potężnego zdobnego portalu. Mimo że zionął ciemną czeluścią nieistniejących odrzwi robił wrażenie. Zdobienia w postaci płaskorzeźb przyciągały wzrok. Przedstawiające smoki, skrzydlate węże, skorpiony o ludzkich głowach, rogate bestie pokryte łuskami – wszystko to rodziło pytanie o budowniczego tego miejsca. Skąd taka symbolika? Czemu miała służyć?
Portal dziwnym trafem zachował się w dobrym stanie. W porównaniu do biegnących na prawo i lewo popadających w ruinę ścian, prezentował się jakby był z innego świata. Czas najwidoczniej miał swoje własne plany wobec tego co i jak ugryźć, czemu dać sczeznąć, a co zachować.
Adam przekroczył kamienny próg. Po nogami zaskrzypiały szczerbate pozostałości dębowych desek. Przez oczodoły okien do środka sączyło się światło, które rozświetliło wzruszony stopami kurz. Przez dziurawą powałę wpadały kosmyki słonecznego blasku. Rozległa sień miał kształt pięcioboku. Na każdej ze ścian znajdowały się wejścia do kolejnych pomieszczeń. Pośrodku wiły się pozostałości schodów prowadzących na piętro. Kręcone poręcze pokrywała gruba warstwa kurzu. Już dawno nikt nie wspierał się na nich chcąc wejść na wyższą kondygnację. Schody musiały robić kiedyś wrażenie. Co prawda mosiężne okucia dawno wyszabrowali miejscowi, ale gdzieniegdzie pozostały strzępy grubego czerwonego sukna, którym wyściełane były stopnie. Drewniane balustrady nosiły ślady misternych złoceń.
Ostrożnie stopień po stopniu Adam wszedł na piętro. Wprost ze schodów wchodziło się do rozległej sali z rzędem siedmiu wysokich okien. W rogach ram w promieniach słońca kolorowo błyszczały pozostałości witraży. Pewnie dawniej rzucały na to wnętrze orgię barw wyczarowanych przez światło. Centralnym elementem sali był potężny kominek wyłożony szarym marmurem. Wszędzie walały się śmieci, resztki roztrzaskanych mebli, rozbitej zastawy, szkła. Nie brakowała puszek po piwie, co było dowodem bytności w tych murach okolicznej „elity”.
Z sali przechodziło się do długiego korytarza, z którego z kolei można było dostać się do kolejnych pomieszczeń. Adam zaglądał tylko przez puste otwory po drzwiach. Wszędzie panował podobny harmider. Wrócił na dół.
Z dolnych pomieszczeń największe wrażenie robiła kuchnia. Ogromny chlebowy piec wypiekał pewnie bochny nie tylko dla domowników. Ściany wyłożone niegdyś cedrową boazerią teraz straszyły odpadającym tynkiem, ale oczami wyobraźni można było zobaczyć wiszące gary, patelnie, chochle wyszorowane na błysk rzecznym piachem wymieszanym z popiołem. To miejsce pewnie tętniło życiem będąc sercem tego domu.
Niewiele mniejsze wrażenie robiła łaźnia. Wyłożona granitowymi płytami, z wykutą w podłodze wielką wanną, do której wchodziło się po trzech schodkach. Co ciekawe, od wanny prowadziła w stronę pobliskiej kuchni wykuta w podłodze rynna, która znajdowała swój koniec przy chlebowy piecu. Zapewne w ten sposób do łaźni była dostarczana gorąca woda czyniąc z tego miejsca iście luksusowy przybytek.
Oczami wyobraźni można było zobaczyć kryształowe lustra, którymi wyłożone były ściany, a po których teraz zostały nieliczne okruchy w rogach pomieszczenia.
Jednym z pomieszczeń, do którego wchodziło się z sieni była umieszczona w podziemiach piwniczka na wino. Schodziło się do niej krętymi, stromymi schodami. Z dołu wionęło stęchlizną. W piwnicy stała woda w której walały się resztki regałów na których dawniej spoczywały butelki z kosztowną zawartością. Pomieszczenie było zagracone ponad oczekiwania Adama. Nie było na tyle splądrowane, na ile można było się spodziewać. Pewnie to przez stojącą, wysoką pewnie po uda, wodę. Zresztą cenną zawartość pewnie wyniesiono zaraz po zniknięciu ostatnich właścicieli.
Adam przeszedł przez cały dom. Nie wszedł jedynie na strych, ponieważ okazało się to niemożliwe bez drabiny, której nigdy nigdzie nie znalazł. Ale nie spodziewał się tam znaleźć niczego wartego uwagi. Wyszedł z domu. Oczy, które przez ostatnią godzinę zmagały się z półmrokiem wnętrza, poraziło jasne słoneczne światło. Mrużąc je usiadł na kamiennym murku okalającym podjazd. Patrząc na te mury wsłuchał się w szept wiatru harcującego w koronach starych drzew. Co miał robić? Jaką decyzję podjąć? Poza tą ruiną i parkiem nie było tu nic. Po innych zabudowania zostały wysprzątane z wszystkiego co przydatne gruzowiska. Zdawał sobie sprawę z ogromu wyzwania jakiego podjąłby się decydując się na przeprowadzkę do Zagnieździa. To miejsce pochłonęłoby wszystko co miał, wszystkie jego oszczędności, a i tego by nie starczyło. Z drugiej strony łechtała go próżna myśl o posiadaniu własnego dworku.
Wyciągnął telefon i wystukał numer do Piotra Kalemby. To miała być ostatnia weryfikacja jego poczynań względem tego miejsca. Piotr był jego przyjacielem, takim od zawsze. Razem się wychowywali, razem wyruszyli w świat, razem zarobili pierwsze pieniądze, razem dorobili się sporego majątku. Adam co prawda wycofał się z prężnie działającej firmy, ale swoich udziałów się nie pozbył. Piotr uszanował jego odejście, mimo że długo namawiał go na pozostanie w firmie. W końcu odpuścił, ale pozostał wobec Adama lojalny i mając na uwadze starą przyjaźń uczciwie przelewał na jego konto należny mu kawałek tortu. Zbyt wiele zawdzięczali sobie nawzajem, aby pieniądze miały zepsuć ich relacje. Nawet teraz gdy widywali się tak rzadko, kiedy dzwonili do siebie od święta.
-Piotr? - Adam spytał, choć od razu rozpoznał wypowiedziane chropowatym głosem : słucham.
-Ano to ja. Kogo innego się spodziewałeś? - z wesołą nutą odpowiedział – dawno się nie odzywałeś, myślałem, że jesteś na wschodzie. Kiedy wróciłeś?
-Niedawno. Właściwie, to parę dni temu zajechałem do Brzozowa. Chciałbym się z tobą spotkać, mam prośbę. Czy mógłbyś przyjechać do Zagnieździa, na przykład jutro?
-Nawet nie wiem gdzie to. Co do za dziura?
-Godzina drogi od Brzozowa. Ale tobie pewnie zajęłoby to połowę tego czasu – Adam zaśmiał się do telefonu na samo wspomnienie stylu jazdy przyjaciela.
-Niestety nie mogę. Jestem w Paryżu. I pozostanę tu jeszcze koło tygodnia. Ale mów, o co chodzi.
-Chciałem twojej rady ...
-Chyba żartujesz! Przecież ty nie słuchasz rad – Piotr wycedził te słowa z nieukrywanymi pretensjami w głosie. Adam już dawno przestał się go radzić.
-...rady i jednocześnie przysługi potrzebuję – Adam nie dał się zbić z tropu – chcę kupić dom.
-O! A to ci dopiero nowina. Czyżby mój przyjaciel postanowił nareszcie osiąść i założyć gniazdo?
-Może. Ale, jak mówię, potrzebuję przysługi.
-Wal śmiało.
-Czy mógłbyś coś dla mnie sprawdzić?
-Wiesz, że mógłbym.
Piotr wiele mógł. Na swej mocy zbudował to co teraz miał. Władza dawał pieniądze, a pieniądze władzę. Potrafił skrzętnie wykorzystać te proste zależności. Nie było sprawy, której ktoś dla niego nie mógłby załatwić. Otaczał się ludźmi użytecznymi, a ich użyteczność potrafił dobrze nagradzać. Dlatego byli mu wierni i nigdy nie odmawiali.
-Dom który chcę kupić od dłuższego już czasu, ma nadzwyczaj poukładane papiery. Trochę to dla mnie podejrzane. Jeśli jednak powiesz mi, że wszystko jest OK, to możesz się czuć zaproszony na parapetówę.
-Nie ma sprawy. Prześlij mi dane. Daj mi dwa dni. Zlecę to komuś. Sprawdzimy to wszelkimi kanałami. Tymi formalnymi, i tymi trochę mniej – zaśmiał się – możesz być pewien, że nic nam nie umknie.
-Świetnie. Dzisiaj jeszcze prześlę ci skany dokumentów do weryfikacji. I jeszcze jedno, sorry Piotr, że ...
-Daj spokój. Wszystko gra. Nie mam zamiary wysłuchiwać jakiś dyrdymałów. Jest OK.
-No to OK. Z góry dziękuję za informacje. A odwdzięczę się innym razem. Możesz być tego pewien.
-Nie dopuszczam innej myśli – Piotr zarechotał – no to cześć – nie czekając na odpowiedź wyłączył się.
Dobiegała 15:00. Jeśli chce mieć co przesłać Piotrowi, musi zdążyć przed zamknięciem urzędu wójta zeskanować dokumenty. Raz jeszcze spojrzał na dworek. Tak, kupi go. Wystarczyła ta rozmowa z Piotrem, aby myśl o kupnie na dobre go omotała. Z niecierpliwością będzie czekał na wieści od niego.
Wsiadł w samochód i popędził ku wyjazdowi. Kątem oka spostrzegł postać opartą o mur. A może mu się wydawało tylko? Zresztą, czy to istotne. Wypadła na szutrową drogę i nacisnął do oporu pedał gazu. Śpieszyło mu się.
Wpadł pędem na brukowany rynek i gwałtownie zatrzymał się przed żółtym urzędem. Na całe szczęście, wójt prowadził swój przybytek w godzinach mu odpowiadających. A że rannym ptaszkiem nie był, więc petentów zapraszał późno, więc i kończył urzędownie dopiero późnym popołudniem. Adam pchnął drzwi i wkroczył do środka. Pani Kasia przywitała go chłodnym spojrzeniem, z którego można było wyczytać pretensje, ze ktoś śmiał zawracać jej jeszcze głowę o tej porze. Cóż to za kobieta! Adam nie był przyzwyczajony do takiego stosunku pań wobec niego. Raczej ulegały jego czarowi, który mimowolnie roztaczał. Jego oziębłość bardziej podsycała zainteresowanie nim kobiet, miast je odpychać. A tu proszę, ostentacyjna niechęć wręcz biła z jej twarzy. Ale nie zamierzał jej niczego ułatwiać i nie pozwolił się potraktować z buta, na co się zanosiło.
-Ja do wójta – i ponownie, zanim Katarzyna zdążyła zaprotestować, skierował się do jego gabinetu – witam wójcie – rzucił od drzwi.
Stał przy oknie. Na słowa przywitana obrócił się zakładając swoją maskę uprzejmości na nalaną twarz.
-Witam, witam. Już myślałem, ze się pan nie pofatyguje do mnie. Koniaczek?
-Nie, dziękuje, nie tym razem. Wpadłem tylko na chwilę. Potrzebuję jeszcze raz spojrzeć na dokumenty.
-Oczywiście, nie ma problemu. Ale zaręczam, że od rana nic się w nich nie zmieniło.
-Mimo wszystko. Potrzebuję zrobić kilka kopii.
Wójt spojrzał na niego nieufnie.
-Oczywiście. Można jednakże spytać po co to panu? - pytanie zadał już innym tonem. Każde słowo powoli spływało z jego ust. Zniknęła śliska wylewność tak charakteryzująca jego sposób wysławiania się, którym dotychczas częstował Adama.
-Proszę mnie nie zrozumieć, ale muszę coś sprawdzić – odparł na tyle stanowczo, aby uciąć te rodzące się niepotrzebnie przekomarzanie – oczywiście nie będę wynosić dokumentów z urzędu. Widziałem w sekretariacie kopiarkę. Mógłbym z niej skorzystać.
-Tak. Tak myślę – zabrakło przekonania w głosie wójta. Podszedł do biurka na którym leżała teczka, którą rano pokazywał Adamowi i wręczył mu ją – proszę bardzo.
-Dziękuję – Adam wyszedł do sekretariatu, do królestwa pani Kasi. Pytającym wzrokiem spojrzał na nią, ale ona nie podchwyciła jego sugestii i zatopiła wzrok w stojący przed nią monitor. Podszedł wręcz sam do kopiarki i włączył ją. W czasie gdy się nagrzewała poukładał strony, które potrzebował. Do portu USB włożył pendrive'a. Strona po stronie ściągał kolejne skany. Kiedy skończył oddał stojącemu w drzwiach wójtowi oryginały. Ten cały czas obserwował jego poczynania.
-Wójcie, jeśli wszystko będzie OK, a nie dopuszczam innej myśli, to może pan szykować wizytę u notariusza.
-Nie panie Adamie, to nie tak – odparł wójt – to notariusz przyjedzie do nas – zaśmiał się. Nie miał zamiaru nigdzie się ruszać. Zresztą wystarczył jeden telefon, aby rejent przyjechał załatwić sprawę tu na miejscu. Jak zawsze.
-Dobrze. Widzimy się wkrótce.
-Zostaje pan u nas?
-Tak. Zatrzymałem się w „Oberży”. Tam mnie pan znajdzie.
Adam wyszedł z urzędu i przeparkował samochód pod przeciwległą ścianę rynku, pod włości pani Eleonory Drozd. Wkroczył do środka. Wnętrze wypełniał gwar. Skinął na przywitanie głową w stronę właścicielki, która tak jaki i rano stała za barem sącząc dym ze swojej fajki. Wbiegł po schodach na piętro i szedł do pokoju. Z torby w szafie wyciągnął małego netbooka, uruchomił go i połączył się z siecią. Otworzył pocztę i pomijając ładujące się nowe wiadomości wybrał adres Piotra. Z pendrive'a skopiował zeskanowane wcześniej w urzędzie dokumenty i nacisnął „wyślij”. Wiadomość poszła. Spodziewał się odpowiedzi wcześniej niż mu to obiecał Piotr. Teraz pozostało uzbroić się w cierpliwość. Nie mając nic innego do roboty postanowił resztę dnia spędzić na miejscu, tu w „Oberży”.
Sala na dole tętniła życiem. Z głośników wiszących w jej kątach sączyła się muzyka. Z gwaru rozmów raz po raz wybijały się głośniejsze tony rozochoconych alkoholem mężczyzn grających w karty przy stoliku pokrytym zielonym suknem. Po katach porozsiadały się gruchające parki w różnym wieku. Rozejrzał się za miejscem dla siebie, na tyle przytulnym aby mógł tutaj spędzić wieczór. W głębi sali zajął głęboką sofę stojąca pod ścianą. Obok stał mały stolik. Z tego miejsca miał widok na całe wnętrze. Skinął na tą samą pulchna dziewczyna, która serwowała mu posiłek zanim pojechał do dworu. Uśmiech nie zniknął z jej twarzy, mimo że miała za sobą cały dzień pracy. Po chwili na stoliku stała szklaneczka wypełniona lodem oraz cała butelka 12-letniego Grants'a, którego przedkładał nad każdy inną whisky. Nalał po brzegi rozkoszując się chrzęstem pękających kostek lodu. Z lubością zamoczył usta pociągając spory łyk trunku. Chłodny płyn połechtał przełyk rozchodząc się miłym ciepłem w żołądku. Jako posiłek zamówił paletę serów oraz pieczonych kartofli z czosnkowym sosie. Konkretne smaki dopełniały się idealnie.
Raz jeszcze omiótł spojrzeniem salę. Na wysokim krześle przy barze siedziała samotna kobieta w długiej lekkiej jedwabnej sukience. Wysokie rozcięcie odsłaniało smukłe nogi założone zgrabnie jedna, na drugą. Stopy obuła w czółenka podkreślające urodę jej drobnych stóp. Biel odkrytych alabastrowych ramion i długiej szyi kontrastowały z gorącą miedzią opadających na plecy długich falujących włosów. Przed nią stał kieliszek czerwonego wina, tak czerwonego, jak jej karminowe usta. Adam nie mógł oderwać od niej wzroku. Nie pasowała do tego miejsca. Była jak z innej bajki, z innego świata. Kobieta jakby wyczuła wbity w nią wzrok. Z wolna odwróciła głowę w stronę Adama, który ujrzał niebywale zielone kocie oczy. Spojrzała mu głęboko w oczy, a on nie spłoszył się, nie był w stanie oderwać od niej wzroku. To narastające napięcie musiał ktoś przerwać, więc wstał i powoli podszedł do baru.
-Dobry wieczór – odezwał się przełykając ślinę – czy mogę się dosiąść?
Na jej pełnych ustach pojawił się delikatny uśmiech. Nie odpowiedziała, tylko potakująco skinęła głową.
-Czy mogę zaproponować coś do picia? - ciągnął
Raz jeszcze się uśmiechnęła – tak, proszę, może być wino – wskazała stojącą w głębi baru butelkę Aliwen Cabernet Sauvignon. Chłopak za barem wprawnie nalał wyborny chilijski trunek do kieliszka.
-Pozwoli pani, że się przedstawię. Mam na imię Adam. Adam Korzecki.
-Julia – odparła. Głos miała miękki, pociągający. Sposób w jaki wypowiadała słowa miał w sobie coś z arystokratycznego celebrowania każdej z głosek. Cała emanowała niehamowaną namiętnością. I dobrze o tym wiedziała.
Adam nie mógł oderwać od niej wzroku. Czuł się jak nastolatek, nie mógł się opanować, ręce mu drżały na samą myśl, że ta kobieta siedzi tuż obok niego. Nie wiedział co dalej. Ale zdawał sobie z tego sprawę, że musi coś zrobić, że to spotkanie nie może się ot tak zakończyć bez dalszego ciągu. Gorączkowo szukał w głowie zagubionych myśli, które pokryły się po najdalszych zakamarkach jego tak zdroworozsądkowego, samczego mózgu. Wybawienie przyszło wprost od Julii, która podniosła na niego swoje zielone oczy.
-Co dalej? - spytała – co teraz? Będziemy tak na siebie patrzeć, czy zaprosisz mnie do stolika? - w jej głosie zabrzmiało rozbawienie zakłopotaniem Adama, a wino krążące w jej żyłach dodawało jej animuszu.
-Ależ oczywiście, proszę, zapraszam – podał jej rękę i pomógł zejść z wyżyn barowego stołka. Przyjęła pomoc i zsunęła się na dół. Jej ruchy były tak harmonijne, że wręcz płynęła, a nie szła poprzez salę. Z gracją zajęła miejsce na sofie. Adam usiadł obok niej. Na tyle daleko, aby nie pokazać jak blisko niej chce być, i na tyle blisko, aby nie dać jej odczuć, że krępuje go jej bliskość. Musiał ochłonąć i złapać oddech po tym piorunie, który trafił go tak celnie.
Podał jej kieliszek, sam podniósł swoją szklankę z whisky. Julia z rozmysłem grała ciałem. Założyła nogę na nogę nie bacząc na to, że głębokie rozcięcie odsłania jej smukłe nogi. Sukienka opływała jej sprężyste, jędrne ciało podkreślając kobiece krągłości. Pod lekkim materiałem w rytm głębokich oddechów falowały kształtne piersi. Długie rzęsy okalające kocie oczy, pełne usta zawsze lekko rozchylone, z tajemniczym uśmiechem, który można było odczytać jako zaproszenie, wyzwanie.
-Kim jesteś? - spytała
-A o co pytasz?
-No kim jesteś?
-Hmm. Nie wiem co odpowiedzieć. Jestem sobą.
-Banały, banały – prychnęła wychylają resztę wina z kieliszka – nie mógłbyś być bardziej oryginalny?
-Ale ja naprawdę nie jestem nikim szczególnym. Jestem zwykłym facetem.
-Nie to chciałam usłyszeć – jakby posmutniała – mam dość nijakości.
Adam skinął na kelnerkę, która w mig odczytała co ma podać do stolika. Podeszła i dolała Julii wina do kieliszka. A on sam sobie dolał Grants'a.
Julia gdzieś uciekła myślami, bawiła się wisiorkiem na długiej srebrnej plecionce. Adam wiedział, że powinien coś powiedzieć, jednak nie wiedział co.
-może masz ochotę się przejść – nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy.
Podniosła głowę. -dobrze – w jej głosie nie było krztyny entuzjazmu – chodźmy więc.
Wyszli z „Oberży”. Noc już opanowała świat. Po ciepłym dniu pozostało jedynie wspomnienie. Wiał chłodny, żeby nie powiedzieć dojmujący wiatr. Julia zadrżała. Adam ściągnął marynarkę i okrył jej ramiona. Z wdzięcznością wtuliła się w materię, chociaż tak właściwie to wolałaby się wtulić w Adama, jaki by nie był. Potrzebowała dzisiaj jego towarzystwa. Szli obok siebie w milczeniu pustą ulica. Ciszę nocy mącił jedynie szelest świeżych, młodych liści w koronach drzew kołysanych przez wiosenny wiatr. Adam wyczuł, że teraz jest dobry moment, aby zbliżyć się do tej kobiety. Objął ją ramieniem. Nie zaprotestowała. Wyszli z rynku wąską brukowaną uliczką.
Szli w milczeniu, bo jakoś słów im nie było brak. Kiedy mijali wysoką lipę wrastająca niemalże w ścianę kamienicy, z ciemnej bramy wystrzelił cień i błyskawicznie dopadł Adama. Błysnęła stal ostrza wzniesionego do zadania ciosu, po czym nóż błyskawicznie opadł ku dołowi zmierzając w kierunku serca.
Julia przeraźliwie krzyknęła. Adam złapał opadające ramię i jednym ruchem wykręcił ręką napastnika wytrącając mu nóż z dłoni. Z ust cienia wydobył się skowyt bólu kiedy z trzaskiem pękła kość. Adam pchnął go na pobliski mur po czym odwrócił się szukając Julii. Zobaczył ją wpartą w pień lipy. Ta chwila wystarczyła, aby napastnik wykorzystał okazję do ucieczki. Pędem ruszył ulicą w ciemność. Adam chciał go gonić, ale pomyślał o przerażonej kobiecie, której nie mógł przecież zostawić samą na ulicy. Przeklął siarczyście, po czym odprowadził wzrokiem oddalającą się sylwetkę.
-Nic ci nie jest – zwrócił się do Julii.
-Nie, chyba nie. Nic mi nie jest. Co to miało być? – spytała, choć nie spodziewała się chyba odpowiedzi.
-Nie wiem. Pewnie jakiś menel – wcale nie był o tym przekonany. Ten ktoś miał jasny cel. Chciał go zabić. Pytanie, dlaczego?
-Zranił cię?
-Nie. Za to ja go tak – odparł nie bez satysfakcji.
-Trzeba zgłosić to na policji.
-Nie teraz. Rano. Nie sądzę, żeby wrócił spróbować raz jeszcze. Wracajmy do „Oberży”. Odwiozę Cię do domu.
-Nie. Nie chcę żebyś mnie odwoził.
Adam spojrzał na nią. W jej twarzy nie widział już przerażenia. Raczej smutek i zupełny odpływ energii, którą emanowała tak nie dawno. Już się uspokoiła. Więc o co jej chodziło? Czy o to samo o co jemu?
Wrócili do „Oberży”. Po skrzypiących schodach weszli na górę. Adam otworzył pokój po czym zapraszającym gestem przepuścił Julię przodem. Zapalił małą lampkę nad łóżkiem i zaciągnął zasłony w oknach. Julia skulona usiadła na skraju łóżka. Już nie była tą pewną siebie, wyzywającą kobietą, którą zobaczył przy barze. Wyglądała teraz na zagubioną, zgaszoną. Usiadł obok niej, a ona wtuliła się w niego. Adam czuł aksamitny zapach jej perfum oraz wiatru we wzburzonych włosach. Objął ją ramieniem, wtulił twarz w miedziane pukle i delikatnie musnął ustami jej kark. Drgnęła, ale nie uciekła. Pragnęła jego bliskości.

Rozdział III

Prze zasłony w oknie sączyło się rozproszone słoneczne światło. Leżeli oboje w pościeli. Ciężki, niespokojny sen spowodowany nocnym napadem odpłynął spłoszony porankiem. Adam przyglądał się wciąż śpiącej Julii. W dziennym świetle była równie piękna. Wybudzona jego spojrzeniem otwarła oczy.
-Dzień dobry
-Hej. Jak spałaś?
-Dobrze.
Zupełnie zniknęła jej drapieżność z poprzedniego wieczora. Spoglądała na niego łagodnym wzrokiem, z nieskrywaną ufnością swych głębokich zielonych oczu. Dobrze się przy nim czuła, a on chyba też nie miał nic przeciwko jej bliskości. Julia wsparta na łokciu nadal leżała w pościeli. Z niepewnym uśmiechem na ustach przyglądała się jego krzątaninie.
-Chyba powinnam się wytłumaczyć - spuściła oczy – to wczoraj, to nie tak, ja, no ... hmm, nie powinnam ,,,
-Przestań – przerwał jej zdecydowanie - wszystko jest OK. Jak już to ja powinienem ciebie przepraszać– spojrzał na nią, ale ona gdzieś uciekła wzrokiem. Nie ciągnął więc dalej.
-Po prostu nie powinnam zostać tu na noc
-Przecież nic się nie stało. Też nie chciałem abyś po tym wszystkim była sama. Jesteś głodna?
-Tak, jestem. Jak wilk! – z radością w głosie przyjęła zmianę tematu.
-Zejdę na dół i przyniosę jakieś śniadanie – odparł z uśmiechem. Posyłając jej całusa otworzył drzwi i wyszedł.
Było wcześnie. Na dole panował jeszcze nieład po wczorajszym wieczorze. Pomiędzy stolikami krzątali się barman z kelnerką próbując ogarnąć ten bałagan przed otwarciem lokalu. Adam przysiadł przy barze przyglądając się tej krzątaninie.
-Czy coś podać? – barman rzucił pytaniem znad stolika.
-Tak. Ale spokojnie, poczekam.
-Zaraz podejdę - odparł chłopak odłożył ścierkę i wszedł za bar.
-Poproszę o jakieś śniadanie dla dwóch osób.
-Podać do pokoju? - spytał barman z filuternym uśmieszkiem.
-Tak, bardzo proszę – Adam mrugnął okiem – jakieś bułeczki, jajka, kawa ... cokolwiek.
-Będzie za kwadrans.
Adam wrócił do pokoju. Julia właśnie kończyła czesanie włosów. Nawet w pomiętej sukience wyglądała uroczo.
-Zaraz będzie śniadanko.
-Cieszę się – odparła – jestem głodna, jak wilk.
Nie minął kwadrans, jak rozległo się pukanie do drzwi. Adam uchylił drzwi odbierając tacę z rąk chłopaka. Postawił na stoliku dostarczone dobroci. Aromatyczna kawa mile drażniła nozdrza, a zapach świeżych rogalików spowodował u nich wzmożoną pracę ślinianek. Z ochotą zabrali się do jedzenia. Kiedy już skończyli, Julia otarła usta, po czym spojrzała poważnie na Adama.
-Co stało się tam na ulicy? Kim był ten człowiek? Czego chciał? Pieniędzy?
-Nie wiem – wiedział tylko, że nie wyglądało mu to na napad rabunkowy. Ale jeśli nie rabunek, to co?
-Musimy pójść na policje – rzekła stanowczo.
-Pójdę, ale tak po prawdzie, to nie widzę sensu.
-Jak to?! Przecież nas napadł ten człowiek.
-Napadł, fakt. Ale co z tego. Nawet nie potrafimy go opisać. Chyba, że ty widziałaś coś więcej ...
-Nie, nie widziałam. Ale tak czy siak zgłosić to trzeba. Jestem gotowa – energicznie wstała wygładzając dłońmi sukienkę. Poprawiła raz jeszcze włosy i z oczekiwaniem w oczach stanęła przy drzwiach. Co było robić, Adam zarzucił marynarkę na ramię i pchnął drzwi.
-A więc proszę. Wychodzimy.
Posterunek policji, jak wszystko w tej dziurze, był niedaleko. Wystarczyło wybrać północną uliczkę odchodzącą od rynku, żeby bez pomyłki dotrzeć na miejsce. Już z daleka było widać siedzibę miejscowego „szeryfa”. Kamienica, w której znajdował się posterunek, była odrapana, zaniedbana. Błyszczący nad wejściem szyld pasował tu jak kwiatek do kożucha. Podobnie wyglądało wnętrze. Dawno tu nie zaglądał nawet malarz, nie mówiąc już o jakimś większym remoncie.
Za wymalowaną szarą ladą siedział posterunkowy o gabarytach nosorożca i z wyrazem twarzy równie gruboskórnym.
-Słucham – rzucił głosem lipnym, cieniutkim zupełnie niepasującym do jego postury.
-Chcieliśmy zgłosić przestępstwo – odparł Adam
Posterunkowy ożywił się i w jego oczach pojawiło się nieskrywane zainteresowanie. Najwidoczniej jego codzienna praca nie obfitowała w takie rewelacje.
-Słucham więc uważnie. Co się stało?
-Poprzedniej nocy zostałem wraz z tą oto panią napadnięty przez nieznanego mi mężczyznę.
-Uhm, rozumiem – coś notował skrzętnie w dzienniku zgłoszeń - A gdzie to się stało?
-Tu niedaleko rynku, na ulicy ... nie znam nazwy ...
-Na Zawiłej ... - dorzuciła Julia
-Uhm, tak, no dobrze – posterunkowy notował – jak to się stało, poproszę o jakieś szczegóły.
Adam, przy pomocy Julii, ze szczegółami zrelacjonował wydarzenie. A posterunkowy pisał i pisał co jakiś czas pomrukując co miało oznaczać jego najwyższą uwagę dla usłyszanych słów. Kiedy skończył klapnął energicznie notatnikiem zamykając tym samym przesłuchanie.
-No tak. Panie Korzecki, Pani Julio – puścił słodki uśmiech w jej stronę – będziemy informować was o postępach w śledztwie. Mamy wasze numery telefonów i tak dalej. Ale szczerze mówiąc nie liczcie na to, że coś z tego będzie. Jestem sam, szef na chorobowym, kolega na urlopie, a cały ten bajzel na mojej głowie – teatralnym gestem wskazał na otaczające go stosy papierów i innych gratów, które miały świadczyć o niespotykanie wielkim natłoku pilnych spraw. Jednak gruba warstwa kurzu zdradzała, że z tym zapracowaniem to tylko ściema mająca na celu ukryć patologiczny marazm zżerający tą instytucję.
-panie władzo, dziękuję za zajęcie się naszą sprawą – Adam rzucił z sarkazmem – i jasne postawienie sprawy. Mogę się poczuć jak prorok, bo niczego innego się nie spodziewałem.
Złapał Julię za rękę i pociągnął w stronę wyjścia. Zamykając drzwi usłyszał jeszcze dobiegające od lady słowa o „właściwym toku postępowania w sprawie” i podobne temu frazesy.
Na dworze zalała ich słoneczna poświata dojrzałego już poranka. Świat wydawał się zapraszać do siebie częstując łechcącymi ciepłem promieniami. Adam odetchnął głęboko wyrzucając z siebie resztki gorzkiego niesmaku po wizycie w komisariacie. Spojrzał na Julię w jej zatroskane oczy. Dłonią podniósł jej podbródek i pocałował delikatnie. W jej oczach szkliły się łzy.
-O co chodzi? – spytał
-Jak to o co? No przecież o to.
-Mówisz o tym gliniarzu pożal się boże?
-Właśnie o tym. No przecież tak nie można. Zresztą czego się można było spodziewać po Cześku ... - z rezygnacją machnęła ręką.
-Znasz go?
-Znam. Od dziecka.
Adam zdał sobie sprawę, że nic nie wie o Julii. Kim jest? Skąd jest? Teraz mógł już założyć, że pochodzi stąd skoro zna Cześka, który nie wyglądał na obieżyświata, lecz na rdzennego zagnieździanina nie wychylającego nosa poza gminne granice. A jednak Julia miała w sobie coś co sprawiało, że nie pasowała do tego małomiasteczkowego światka. Była w niej dostojność i zwiewność istoty należącej do wielkiego świata. A może wręcz przeciwnie – nie należącej do świata, lecz będącej ponad nim. To świat mógł leżeć u jej stóp gdyby tylko zechciała.
-Chodź, zapraszam Cię na przejażdżkę. Może to poprawi ci nastrój – Adam ruszył w kierunku „Oberży”- chodź, chodź, nie daj na siebie czekać.
Julia ruszyła za nim podbiegając zgrabnymi krokami stukając obcasami po bruku, jak nadobna łania raciczkami po leśnym dukcie. Może rzeczywiście wycieczka pozwoli jej zapomnieć o przykrościach, które cierniem raniły jej duszę.
Weszła za Adamem do środka lokalu.
-Muszę tylko coś sprawdzić – Adam rzucił przez ramię – wbiegając po schodach na górę – poczekaj tu na mnie.
Tak też zrobiła. Siadła przy barze placami opierając się o kontuar.
Adam wyciągnął z szafy netbooka. Chciał sprawdzić czy nie ma już odpowiedzi od Piotra. Pewnie minęło jeszcze zbyt mało czasu, ale warto było sprawdzić przed przejażdżką do dworku, gdzie chciał zabrać Julię. Połączył się i sprawdził pocztę. Nic. A raczej nic ważnego co mogłoby go teraz zainteresować.
Wyciągnął więc z torby swojego nikona. Może się przydać. Co prawda zdjęć dworku miał bez liku, ale teraz będzie miał okazję zrobić kilka ujęć być może z Julią. Zbiegł po schodach na dół. Julia czekała.
Wyszli na dwór. Czerwony mustang czekał. Adam szarmancko otworzył drzwi swojemu pasażerowi i gestem zaprosił ją do środka. Wnętrze pachniało rozgrzaną skórą szarej tapicerki. Widać było, że właściciel dbał o swój samochód. Było w nim czysto i elegancko. To nie był tylko byle jaki pojazd.
Adam wskoczył za kierownicę i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik rasowo zawarczał swoimi sześcioma cylindrami. Specjalna jednostka wykonanego na zamówienie prawie 300-konnego silnika zadrżała pod muśnięciem pedału gazu. Mustang wręcz rwał się do biegu. Na nic było ściągać mu cugle kiedy jego żywiołem była droga.
-Adam, musimy najpierw podjechać do mnie do domu – powiedziała Julia – muszę się przebrać.
Jakkolwiek Adam nie widział takiej potrzeby, nie skomentował tego – a więc prowadź. Gdzie mam jechać?
Po chwili wypadli z miasta drogą w kierunku zupełnie przeciwnym drodze ku dworkowi. Ale Adam nie zdążył się rozpędzić, kiedy już musieli skręcić w polną dróżkę ku bielejącemu w słońcu domowi na uboczu. Był to dom Julii.
Zajechali pod furtkę prowadzącą do ogrodu, w którym stał niewielki wiekowy już parterowy dom o spadzistym dachu i rozległej werandzie porośniętej po boku i od frontu winoroślą. Obejście domu było zadbane, choć z mocną nutą artystycznego nieładu przejawiającego się w bujnym życiu roślin wypełniających każdą wolną przestrzeń tego miejsca. Przez chwilę Adam zastanowił się, kto mieszka w tym domu – czy tylko sama Julia? A może jest ktoś jeszcze? Czy powinien pójść za nią, czy może zaczekać w ogrodzie? Ona jednak kierowała się prostu ku drzwiom kiwając na niego, aby podążył za nią. Przez chwilę szukała kluczy w czeluściach torebki, potem mocowała się z opornym zamkiem, aby w końcu pchnąć stare ciężkie drzwi, które z głośnym stęknięciem ustąpiły. Weszli do środka. Julia dwoma ruchami zrzuciła ze stóp pantofle posyłając je w kąt wyłożonego ciemną boazerią przedsionka.
-rozgość się. Będę gotowa za kwadrans – pobiegła w głąb domu.
Adam wszedł do dużego salonu urządzonego w stylu pasującym do ogrodu widocznego za szerokim oknem. Stare stylowe meble, regały uginające się od książek, cynowe misy, mosiężne kandelabry ze świecami. Na ścianach barwne kilimy, na podłodze gruby perski dywan, na sofach i fotelach gustowne narzuty. Z sufitu zwieszał się żyrandol pobłyskujący w świetle szlifowanymi kryształowymi łzami. Wszystkiego było tu dużo, bogaty wystrój może nie kapał barokowym przepychem, ale nie do końca można było określić czym kierowała się twórczyni tego miejsca wpychając w tą przestrzeń te wszystkie elementy. Mimo to miejsce było przytulne na swój sposób. Adam dobrze się tu poczuł.
Usiadł w głębokim fotelu. Na ławie przed nim leżał stos kartek, rękopisów, książek. Sięgnął po pierwszą z góry. Z okładki spoglądała twarz Julii. A więc tak, teraz już coś o niej wiedział. Pisała.
-No jestem – nawet nie zauważył jak weszła do salonu. W kwiecistej sukience i fantazyjnie upiętych włosach wyglądała tak radośnie i dziewczęco – oglądasz moje książki?
-Tak, przepraszam, nie powinienem.
-Pewnie nie powinieneś – z uśmiechem odebrała mu książkę z ręki i rzuciła na fotel obok – nie ma co oglądać.
-Rozumiem, że piszesz? – retorycznie spytał.
-Jak do tego doszedłeś Sherlocku? - zaśmiała się - Coś tam piszę, przynajmniej próbuję.
-Ale widzę, że coś tam jednak wydajesz?
-No tak, udało mi się naciągnąć wydawcę na parę tytułów. W każdym bądź razie staram się, jak mogę.
-Czy właśnie tymi usilnymi próbami zarabiasz na życie?
-Jakoś sobie radzę. Nie narzekam. Ale dość o tym. Mieliśmy gdzieś jechać, więc jedźmy.
-OK, jedźmy.
Wsiedli do samochodu i ruszyli w kierunku miasteczka. Adam przemknął przez rynek w kierunku dworka. Kiedy dojeżdżali do otaczającego go muru, twarz Julii zmieniła wyraz. Już nie była tak pogodna jak jeszcze parę chwil temu. Jej oczy spochmurniały a gęste czoło zmarszczyło się w niemym grymasie ni to niezadowolenie, ni to strachu. Adam kątem oka zauważył niepokój na jej twarzy. Nie wiedział tylko co jest jego przyczyną. Nie skojarzył, że to miejsce do którego zmierzają, tak zmieniło nastrój Julii. Prędzej byłby pomyślał, że to może raz jeszcze wspomnienie napadu powróciło.
Zajechali na podjazd. Z szmerem żwiru pod kołami zatrzymał samochód. Adam otworzył drzwi i podał rękę Julii pomagając jej wysiąść. Wysiadła rozglądając się dookoła, jakby wypatrywała czającego się wśród parkowych drzew zagrożenia, po czym zwróciła oczy ku domostwu. Splotła ręce pocierając ramiona przez które przeszedł dreszcz tak nie na miejscu w ten ciepły wiosenny dzień. Źle się tu czuła. Wolałaby opuścić to miejsce.
-O co chodzi? Źle się czujesz? - Adam widział, że coś nie jest w porządku.
-Dlaczego mnie tu przywiozłeś? - głoś Julii był poważny, lekko drżący.
-Dlaczego? ... Hmm, chciałem Ci to pokazać – ręką powiódł dookoła siebie – ale jak widzę, znasz to miejsce. Powinienem przecież wiedzieć, że je znasz, tego mogłem się domyśleć, ale ... Jak by nie było chciałem cie tu zabrać.
-Po co?
-Tak po prostu ...
-Ale dlaczego akurat tu mnie przywiozłeś? - Julia nie dawała za wygraną – dlaczego mnie?
-Bo myślałem, że ... Zresztą nieważne. Jedźmy stąd. Zapomnij.
-Nie! Adam, po co tu przyjechaliśmy?
-Kupuję ten dom.
W oczach Julii pojawiło się najpierw zdumienie, które szybko wyparł nieskrywany strach, a może rozczarowanie.
-Adam, czy znasz to miejsce? Czy wiesz gdzie jesteśmy? Znasz jego historię?
-Szczerze mówiąc wiem niewiele, poza tym że dawni właściciele zniknęli jeszcze przed wojną i ślad po nich zaginął. Wiem też, że teraz należy to miejsce jest we władaniu wójta. I wiem jeszcze, że on bardzo chętnie się pozbędzie tej ruiny w zamian otrzymując gotówkę. Tyle wiem. I tyle mi wystarcza. A ja chcę ten dom dla siebie. Chcę go odbudować, chcę w nim zamieszkać ... może nie sam.
Julia przysiadła na murku. Chwilę milczała wpatrując się gdzieś w dal. Potem zaczerpnęła powietrze i wyrzuciła z siebie – jeśli tyle tylko wiesz, to posłuchaj co mam ci do powiedzenia.
-Cóż możesz mi powiedzieć więcej niż stara Kryspina?
-Uwierz mi, że ona nie wie tego co ja – zawiesiła głos zastanawiając się jak zacząć tą opowieść – ten dom należał do hrabiego Ignacego Passkowskiego, kuzyna mojego pradziadka Jana. Był człowiekiem majętnym i poważanym w okolicy i nie tylko. Pamiętam z opowieści świętej pamięci dziadka Bronisława, że chłopi z okolicznych wsi kochali swego pana, jak własnego ojca. Musiał więc być człowiekiem dobrym ponad wszelką wątpliwość. Dbał o ludzi. Pomagał najbiedniejszym, dawał pracę, chronił przed zaborczym namiestnikiem carskim, który raz po raz wysyłał w te strony swoich siepaczy na łowy, po łupy. Mogę przypuszczać, że jego status był bardzo mocny, skoro zaborcze władze pozwalały mu na sprawowanie władzy na tym terenie, skoro nie odebrano mu majątku.
Po pierwszej wojnie światowej, już w granicach niepodległej Polski, hrabia Ignacy postanowił zainwestować swoje pieniądze w ryzykowany, ale dający ciekawe perspektywy interes. Jak pewnie zauważyłeś, albo i nie, bo chyba nie byłeś w tych stronach zbyt długo, tutejszy mikroklimat jest bardzo łagodny, zimy lekkie, wiosny wczesne i ciepłe, a lato długie, gorące i deszczowe. Tak jest dzisiaj, tak było i sto lat temu. Hrabiemu zamarzyło się, aby na tutejszych czarnoziemach sadzić kawę, herbatę i inne tropikalne rośliny. Cóż by to był za splendor mieć w sercu Europy plantację takich roślin!
Będąc człowiekiem o gorącym sercu, ale równie chłodnej głowie wysłał do Ameryki południowej, do Brazylii, Peru i Chile swego zaufanego przyjaciela, botanika niejakiego Istvana Szabo, Węgra, który od lat mieszkał w Polsce. Zaopatrzył go we wszelki niezbędny ekwipunek i zadanie do wypełnienia. Istvan miał tak długo szukać, aż znajdzie takie odmiany kawy i herbaty, które byłyby na tyle odporne, aby można je z powodzeniem uprawiać tutaj, w Polsce.
Istvana nie było dwa lata. W międzyczasie słał depesze w których opisywał swoje poszukiwania i podróże po bezdrożach Andów. W końcu wrócił do kraju. Przywiózł ze sobą sadzonki, niezliczoną liczbę sadzonek i kawy i herbaty. Na jaką skalę była ta dostawa niech świadczy fakt, że do Zagnieździa zajechało dwadzieścia wozów wypełnionych roślinami gotowymi do sadzenia na przygotowanych ku temu poletkach wokół dworku. Ale Istvan nie wrócił sam. Poza świtą, która transportowała od portu w Gdyni, aż tutaj cenny ładunek, towarzyszyło mu kilka tajemniczych, egzotycznych postaci. Byli to Ajmarowie, Indianie z dalekiego Peru. Botanik przywiózł ze sobą Indian, aby pomogli założyć plantację kawy i herbaty. Ludzie ci z własnej woli, za zgodą swojego szamana, wyruszyli w świat szukając nowego miejsca do życia. Hrabia Ignacy przyjął ich do siebie z otwartymi ramionami.
Wśród przybyszy z odległej krainy była córka wodza Apu Makla, piękna Akkaru. Wódz wysłał swoją najmłodszą, niespełna siedemnastoletnią córkę, aby ta poznała inny świat i aby wiedzę o nim przywiozła z powrotem swemu ojcu, swej wiosce, swemu plemieniu. Wódz był człowiekiem, który ze wszech miar wymykał się ze stereotypu dzikusa. Wiedział, że kaganek oświaty przyniesiony z dalekiego świata przez jego ludzi sprawi, że jego wioska, jego plemię będzie silniejsze i mądrzejsze. Razem Z Akkaru wysłał jeszcze dwie dziewczyny, oraz pięciu mężczyzn dla ich ochrony i do pomocy, jaką zadeklarował Istvanowi. Do dzisiaj pozostaje tajemnicą co takiego wódz zawdzięczał Węgrowi, że ufnie wysłał wraz z nim swoją córkę, kobiety, wojowników oraz młodego syna szamana, porywczego Ipatu Zara.
Była wiosna kiedy ekspedycja wróciła z Ameryki. Prace przy sadzeniu rozpoczęły się natychmiast po rozładowaniu cennych sadzonek. Najęci okoliczni chłopi w dobrej komitywie z Indianami pracowali najpierw przy sadzeniu, a potem przy pielęgnowaniu młodych roślin. Za serce jakie w to włożyli ziemia odpłaciła się wspaniałym przyjęciem i rozwojem sadzonek. Hrabia codziennie osobiście doglądał pracy na plantacji. Pracowała na niej także Akkara. Na równi z innymi gięła swoje smukłe ciało na rzędami młodych roślin w codziennej ich pielęgnacji. A leciwy już wtedy hrabia nie mógł oderwać oczu od smagłej sylwetki o kruczoczarnych długich włosach i głębokich piwnych oczach. Coraz trudniej było mu utrzymywać w tajemnicy, że interesuje się egzotyczną pięknością. Był już wtedy owdowiały, lecz gorąca krew buzowała jeszcze w jego żyłach, mimo jego wielu wiosen na karku i siwym włosom na skroniach. To zainteresowanie dziewczyną nie uszło uwagi młodego Ipatu, który najwyraźniej miał wobec niej własne plany.
Mijały tygodnie, potem miesiące. Plantacja rozwijała się należycie. Nastała pierwsza jesień i prace wyhamowały zgodnie z nieuchronna zmianą pór roku. Akkara coraz częściej, zamiast w czworakach ze swymi pobratymcami, czas spędzała we dworze. Coraz to dłuższe wieczory umilała swoim towarzystwem hrabiemu. Młody szaman gotował się ze złości widząc, ze Akkara zbliża się do hrabiego z każdym kolejnym dniem spędzonym w jego towarzystwie. Widział, że dziewczyna zapatrzona w swego nowego pana oddala się od niego, że ją traci, mimo tego, że nigdy nie była jego. Nie mógł na to pozwolić. Biały człowiek nie mógł pozbawić go obiecanej mu przez wodza Akkary.
Którejś nocy, kiedy dziewczyna nie wróciła na nocny spoczynek podkradł się pod okna sypialni w dworze. Przez szparę w okiennicach ujrzał scenę, która przeszyła bólem jego serce. Akkara w miłosnym splocie leżała u boku hrabiego. Nie było żadnych wątpliwości, dziewczyna oddała się swemu panu i najwyraźniej zrobiła to ze szczerą ochotą. Młode ciało wiło się wokół starszego mężczyzny jak anakonda wokół swej zdobyczy. Żar nieskrywanej namiętności emanował od splecionych ciał oświetlonych migotliwym światłem świec.
Młody szaman zacisnął dłoń na amulecie zwisającym na szyi. Drugą dłoń zacisnął na rękojeści noża zatkniętego za pasem. Kłykcie pobielały mu od mocy uścisku karmionego niepohamowanym wzburzeniem na widok sceny za oknem. Mamrocząc w duszy zaklęcia począł skradać się do drzwi wejściowych. Były otwarte. Nigdy nie były zamknięte, nawet na noc. Hrabia ufał, że jest bezpieczny wśród ludzi, którzy go otaczają. I miał prawo tak się czuć. Ale nie dzisiejszej nocy.
Ipatu bezszelestnie wszedł do przedsionka. Jego oczy doskonale widziały w ciemności. Wystarczyła chwila, aby przyzwyczaił wzrok do pozbawionej księżycowego światła, ciemnej sieni. Drzwi do sypialni były po prawej stronie. Podkradł się do nich i przyłożył ucho. Dźwięki, które dobiegały spoza nich jednoznacznie tłumaczyły scenę rozgrywającą się w sypialni. Nacisnął mosiężną klamkę, drzwi ustąpiły. Jego oczom w całej okazałości ukazał się akt rozgrywający się na szerokim łożu pod woalami zwiewnego muślinu. Dłoń na nożu zacisnęła się jeszcze bardziej. Krok po kroku podszedł do zajętej miłosnymi igraszkami pary.
Uniósł do góry uzbrojoną w szerokie ostrze rękę kierując ją w plecy Hrabiego.
Kiedy jednak z impetem ją opuścił w kierunku celu, ta niezwykle delikatna materia okalająca łoże spowolniła impet uderzenia, hrabia się obrócił, cios go ominął, a ostrze po rękojeść zagłębiło się w pierś dziewczyny. Wszystko odbyło się w niesamowitej ciszy. Akkara tylko spojrzała zdziwiona na Ipatu, po czym z jej ust popłynęła spieniona struga krwi i osunęła się na pościele. Hrabia zamarł wpatrzony w napastnika. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, hrabia z niemym zapytaniem, a Ipatu z przerażeniem.
Pierwszy z odrętwienia zbudził się hrabia i z szybkością nieprzystająca jego metryce rzucił się na Indianina. Ten nawet się nie bronił. Przygnieciony do drewnianej podłogi, z zaciśniętymi na szyi dłońmi czekał na nieuchronne zakończenie. Ale ono nie nastąpiło.
Hrabia donośnym głosem wezwał służbę. Do sypialni wpadli ubrani w nocne koszule parobkowie i pochwycili szamana krępując mu ręce na plecach i nogi. Wywlekli go na podjazd i rzucili na ziemię tworząc wokół nieszczęśnika ciasny krąg. Tymczasem hrabia pochylił się nad martwą Akkarą, która gdyby nie wszechobecna na jej ciele krew, wyglądała na uśpioną po niedawnych miłosnych uniesieniach. Po raz ostatni ucałował jej usta, oczy, czoło i wziął w ramiona zanosząc się szlochem szczerym i głębokim. Wziął ją na ręce i wyniósł przed dom, gdzie kłębił się już tłum wokół Ipatu. Jedynie grupka pozostałych Indian kłębiła się niespokojnie w oddaleniu od całej reszty.
Na widok dziewczyny na rękach hrabiego zarówno panny służebne, jak i dwie Indianki zaniosły się płaczem. Wśród mężczyzn przetoczył się wrogi pomruk. Los Ipatu wydawał się coraz mniej godny pozazdroszczenia. Tłum zacieśnił się wokół niego wyciągając ręce ku ofierze. Hrabia usiadł na schodach tuląc do piersi ciało Akkary. Odwrócił wzrok od sceny dziejącej się na podjeździe. Nie miał w tej chwili w sobie na tyle siły, aby przeciwstawić się nieuchronnemu zlinczowaniu Indianina. A wszystko wskazywało na to, ze tak się właśnie stanie.
Jeden z parobków przerzucił przez konar starego dębu długi sznur przytaszczony ze stajni. Za jeden koniec chwyciło czterech mężczyzn, drugi zakończony pętlą założyli Indianinowi na szyję. Ten widząc co go czeka odzyskał wigor szarpiąc się i wyrywając swoim oprawcom. Ale nie miał szans. Czterech osiłków krok za krokiem przyciągało go do starego dęba. Gdy już stał wprost po konarem donośnym krzykiem zawołał łamaną polszczyzną:
-Przeklinam ten dom, jego mieszkańców, Jego pana i jego dzieciom niech będzie śmierć! Duchy się zemszczą! - to były jego ostatnie słowa po których zawisł na gałęzi. Jego twarz wykrzywiona była przerażającym grymasem. W tej samej chwili zahuczała sowa gdzieś w koronie pobliskiego drzewa oraz z przenikliwym krzykiem zerwały się wyrwane ze snu inne ptaki. Konie w stajniach szalały przestraszone, a psy zawyły wniebogłosy. Chwilę szamotał się, w końcu jego nogi zesztywniały w ostatnim skurczu mięśni, po czym skonał. Kiedy wydał ostatnie tchnienie zerwał się lodowaty wiatr który zakręcił opadłymi liśćmi i porwał je wysoko w niebo, jakby uchodząca z ciała duch zabierał ze sobą cząstkę materialnego świata. Ludzie na ten spektakl spoglądali po sobie z przestraszonymi minami. Przez plecy jednego czy drugiego przebiegł zimny dreszcz. Wiatr równie gwałtownie jak się zerwał, tak też ucichł. Żaden nocy ptak, żaden ludzki głos nie zakłócił już tej ciszy. Jedynie zgrzyt liny ocierającej się o konar dębu i burzył ten doskonały spokój. Wszyscy w milczeniu stali i patrzyli na to ponure zwieńczenie nocy.
Hrabia bez emocji spoglądał na rozchodzących się pomału ludzi. Wciąż siedział na schodach trzymając na kolanach ciało Akkary. Po kwadransie zrobiło się pusta pod dębem. Pozostał jedynie majordomus oczekujący na decyzję hrabiego co do wiszącego ciała. Nie miął śmiałości podejść do pana i przeszkadzać mu w opłakiwaniu śmierci kochanki. Karnie czekał na jakiś gest. I się doczekał. Hrabia skinął na niego przywołującym gestem.
-Odetnij go – powiedział gdy stary Henryk podszedł – i pochowajcie w lesie. To co się tu wydarzyło niech pozostanie tajemnicą tego domu. Zaklinam cię abyś zachował to dla siebie i nakazuję ci abyś każdemu przykazał to samo. Ta historia ma umrzeć wraz z nastaniem dnia!
-Panie, a co z ...
-...chcę abyś otwarł jeszcze tej nocy grobowiec, w którym pochowamy Akkarę.
-Panie, tak bez księdza?
-Tak, bez nikogo.
Tak też się stało. Ciało Indianina pochowano w płytkim dole w pobliskim lesie. Akkara spoczęła w rodowym grobowcu w kamiennym sarkofagu, który dla siebie przygotował hrabia.
Mijały dni, tygodnie. Hrabia stracił wszelką chęć do życia i porzucił myśl o nowatorskiej uprawie kawy i herbaty. Odprawił pozostałych Indian, których Istvan wsadził na statek płynący do Ameryki. Jesień zrzuciła już złoto i czerwienie. Dnie stawały się krótsze i coraz bardziej szare. Dwór szykował się do zimowego snu. Wyglądało na to, że wierni ludzie hrabiego zachowali tajemnicę dla siebie i pomału życie wracało do normalności.
Pewnego dnia zachorował najmłodszy syn hrabiego. Wezwany medyk był bezradny. Niewiele minęło dni, kiedy młody panicz umarł. Nikt wtedy nie powiązał tej śmierci z klątwą rzuconą w chwili śmierci przez młodego szamana.
Kiedy jednak zachorował i w wielkich boleściach zmarł drugi syn, a potem jego jedyna córka, w dworze zaczęto cicho szeptać o zemście zza światów Indianina. Ludzie skojarzyli też fakt śmierci jednego z oprawców Ipatu, który zmarł tragicznie kiedy to podczas wyrębu lasu został przygnieciony padającym drzewem. Hrabia śmierć swoich dzieci przyjął z wielką boleścią. Coraz bardziej podupadał na zdrowiu, w ciągu kilku kolejnych miesięcy postarzał się tak, jakby minęło dziesięć lat. Wszystko to sprawiało, że mieszkańcy dworu popadali w coraz większy niepokój o pana i swój los. Kiedy znaleziono w ogrodzie martwego drugiego z oprawców szamana, coś pękło. Tym bardziej, że ciało nie nosiło żadnych oznak powodów śmierci mężczyzny.
Napięta atmosfera nie wytrzymała kolejnej śmierci w tak krótkim czasie. Ludzie zaczęli wymawiać służbę, lub po prostu uciekać bez pożegnania. Przeklęty dwór, jak o nim mówili, przestał być ich domem, ich ostoją. Zaczął się jawić jako nawiedzone przez mściwe duchy miejsce. Zimą w dworze pozostała już tylko najwierniejsza służba z majordomusem Henrykiem na czele.
Kiedy wczesną wiosną z kolejnej podróży po świecie wrócił Istvan Szabo, zastał dwór pusty. Nikt we wsi nie potrafił powiedzieć co się stało z mieszkańcami, kiedy wyjechali i dlaczego. Wśród miejscowych krążyła opowieść o krwawej łunie nad dworem i przeraźliwych krzykach niesionych przez wiatr po zasypanych śniegiem polach. Ale kiedy rankiem chłopi zebrali się na odwagę i przez śniegi przedarli się do dworu zastali go pustym. Nie było tez żadnych śladów pożaru, którego spodziewali się po łunie na nocnym niebie. Po prostu wszyscy zniknęli zostawiając dom tak jak stał. Na drodze nie znaleźli też żadnych śladów, być może zasypanych padającym tamtej nocy śniegiem.
I to tyle – Julia odetchnęła – tyle usłyszałam od dziadka kiedy opowiadał mi tą historię, kiedy byłam jeszcze dzieckiem.
Adam masował podbródek. Nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Julia snuła swą opowieść z takim przejęciem, że nie mógł jej tak po prostu powiedzieć, że nie wierzy w duchy i nawiedzone domy. Usłyszana historia jawiła mu się jako tania książkowa powieść grozy, a nie wiarygodne zdanie relacji z prawdziwych wydarzeń. Zresztą kto jest autorem tego przekazu? Musiałby przecież tam być w tamtych dniach.
-Skąd twój dziadek znał tą historię? - spytał
-Od swojego ojca.
-Dobra, a on skąd ją znał? Był świadkiem tamtych wydarzeń?
-Nie – odparła – też pytałam o to dziadka Bronisława. Też nie chciałam w to uwierzyć. Ale dziadek zaklinał się na pamięć swoich rodziców, że ta opowieść to czysta prawda. Opowiedział mi, że przekaz, jaki usłyszał od swojego ojca, pochodził bezpośrednio od świadka tych wydarzeń, który służył we dworze jako jeden z ostatnich. Człowiek ów miał być wielce poważnym, bogobojnym mężczyzną, który zaklinał się na rany Chrystusa, że mówi prawdę.
-No dobrze. Ale powiedz mi tak szczerze. Dlaczego tak stąpająca trzeźwo po ziemi dziewczyna, jak ty, uwierzyła tak bezkrytycznie w te opowieści?
-Możesz mi wierzyć, że nie było mi łatwo. Jednakże większość szczegółów historii życia hrabiego Passkowskiego sprawdziłam w kronice prowadzonej przez kolejnych proboszczów naszej parafii. I sprowadzenie Indian, i historia o sadzonkach, i wyjazd Indian bez Akkary i Ipatu, a także tajemnicze opustoszenie dworu – wszystko to jest odnotowane w księgach. W księgach parafialnych są też wpisy o śmierci dzieci hrabiego oraz służących. Wszystko to osobiście sprawdzałam i wszystko to zgodne jest z opowieścią dziadka.
-A grobowiec, a grób Indianina?
-Nie otwierałam grobowca. Aż tak daleko się nie posunęłam – odparła – ale grobowiec tu jest. Możemy tam pójść, jest z przeciwległym końcu ogrodu, tam pod tymi wyniosłymi modrzewiami – wskazała ręką kierunek – Grobu Ipatu nie szukałam.
-Ale klątwa? Duchy? Wybacz ... - Adam podniósł głos o pół tonu – po prostu wybacz. Chodźmy. Wracamy.
-Adam, znamy się drugi dzień. A właściwie to się nie znamy – burknęła urażona – nie musisz mi wierzyć. Nic nie musisz. I ja też niczego nie muszę – wsiadła do samochodu – odwieź mnie do domu.
Adam spojrzał na nią, potem raz jeszcze raz na dworek i też wsiadł do samochodu. Spod kół trysnął żwir i Mustang żwawo zerwał się sprzed podjazdu. Nie zwalniając wystrzelili z bramy na polną drogę w stronę miasteczka.
Zajechali przed dom Julii. Całą drogę milczała urażona. Bez słowa też wysiadła z samochodu i ruszyła ku furtce. Adam wysiadł, oparł się o drzwi Mustanga i odprowadził ją wzrokiem. Nie była chyba w nastroju aby ja odprowadzać do drzwi, nawet się nie obejrzała pośpiesznie krocząc po ogrodowej ścieżce. Dopiero przy samych drzwiach, jakby się zawahała, zwolniła kroku i przez ramię zerknęła w stronę Adama. Ale on już wsiadł do samochodu i zawracał wzburzając na drodze tabun rudego kurzu. Z rykiem silnika pomkną w stronę miasta.
Poznali się wczoraj. Nie, spotkali się wczoraj, a do poznania im jeszcze daleko. Pytanie czy będą mieli ku temu okazję. Adam był wkurzony i zniesmaczony tym w jakim kierunku rozkręcił się ten dzień, ta historia z Julią. Czyżby to co ledwo kiełkowało miało od razu uwiędnąć ? Niczego w sumie nie planował, ale jakoś byłoby mu głupio tak kończyć tą znajomość. Gdzieś pod skórą czuł, że warto zainwestować siebie w tą kobietę.
Zajechał przed „Oberżę”. Wszedł do środka, zamówił obiad i poszedł do pokoju. Po raz kolejny wyciągnął netbooka i odpalił pocztę. Tym razem w porcji wiadomości pojawiła się ta oczekiwana, od Piotra. Była krótka i treściwa. Wynikało z niej tyle, że może kupować dworek. Adamowi taka rekomendacja wystarczyła. Kupuje. Gdzieś te wątpliwości, które go gnębiły od początku, potem podsycone jeszcze opowieścią Julii, odpłynęły. Może właśnie dlatego, że próbowała go odwieść od kupna, teraz na przekór wszystkim i wszystkiemu decyduje się na ten krok. Wyciągnął telefon i wystukał numer do wójta. Odebrała sekretarka Katarzyna.
-Urząd gminy, słucham.
-Dzień dobry, Adam Korzecki, z wójtem poproszę.
-Łączę z wójtem – w słuchawce zaskrzeczała melodyjka na oczekiwanie. Po chwili ze słuchawki popłynął głos wójta
-Słucham.
-Adam Korzecki z tej strony.
-Aaa! Witam panie Adamie. Co nowego?
-Może pan na jutro sprowadzić notariusza? Dobijamy targu.
-Ha! No to się cieszę. Oczywiście, że na jutro sprowadzę notariusza, Co by pan powiedział abyśmy się spotkali u mnie w samo południe? He, he, jak w westernie – zarechotał – Notariusz będzie musiał przyjechać z Rzeszowa, a to kawał drogi.
-Może być w południe. Będę czekał na telefon od pana. Dowidzenia – rozłączył się.
Odetchnął z ulgą. W końcu będzie to miał za sobą. Jakby jakiś ciężar spadł mu z serca. Jednocześnie poczuł głód, o którym wcześniej nie myślał. Zmienił koszulę na ostatnią, jaka leżała w torbie. Jeśli ma tu dłużej zostać musi wybrać się na małe zakupy.
Zszedł na dół, gdzie na jego widok kelnerka zaraz pojawiła się z obiadem. Parujące talerze pojawiły się na stole w tej samej chwili gdy zasiadał z porwaną z baru zroszoną szklanką zimnego piwa. Aromatyczne smażone warzywa podane na brązowym sypkim ryżu, do tego smażony kurczak, tego mu było teraz trzeba. Wziął sążnisty łyk piwa i zabrał się do jedzenia. Obiad był warty swojego wyglądu. Kruche warzywa przyprawione na azjatycka modłę i pikantne mięso świetnie równoważył dobrze ugotowany słodkawy ryż. Szybko sobie poradził z zawartością talerzy.
Nie miał zaplanowanej reszty dnia. Do Julii się nie wybierał. Ona musiała odparować ze złości, jaka się w niej zagotowała. A on nie zamierzał poskramiać jej focha, wolał odczekać. Kiedy uzna, że powinno jej już przejść, wtedy się ewentualnie z nią spotka. Chyba, że ta krótkotrwała znajomość obumrze równie szybko, jak się narodziła.
Miał więc trochę wolnego czasu, z którym nie miał co począć. Zasiadł więc wygodnie w oberżowym fotelu pod oknem i zagłębił się we własne myśli. Powrócił do nocnego napadu. O co w nim chodziło? Był niemalże pewny, że to nie był przypadek, że nie chodziło o rabunek. No i nie podejrzewał, że chodziło o gwałt – zaśmiał się w myślach na tą myśl, dobrze że nie opuszcza go poczucie humoru. Jednak jeśli nie jedno i drugie, to co powodowało tym gościem, który zaczaił się na nich na ulicy? Nie znał tu nikogo, nikomu nie wszedł w drogę. Wspólne interesy łączyły go tylko z wójtem. Znajomość z Julią była zbyt krótka, aby chodziło o jakieś miłosne anse jej potencjalnego wielbiciela. A może jednak? Może gdy siedzieli razem w „Oberży”, ktoś jednak ich obserwował? Nikogo takiego nie widział, ale też nikogo nie szukał. A czy na przykład wójtowi mogło zależeć na tym aby stało mu się coś złego? Absurd. To nie trzymało się kupy. Jego myśli kłębiły się bez złapania jakiegokolwiek tropu. Odgonił od siebie ten temat. Bezcelowe było to rozważanie kiedy nie miał punktu zaczepienia. Wziął z gazetnika stare tygodniki i zagłębił się w lekturę.

Rozdział IV

Obudził się wcześnie. Dzień zaczynał się równie słonecznie, jak poprzedni. Leżał na łóżku wpatrzony w gołębie harcujące na daszku gołębnika po przeciwnej stronie podwórza. Samiec napuszony do granic możliwości wykonywał wokół śnieżnobiałej gołębicy swój godowy rytualny taniec. A ona, jak to kobieta, sprawiała wrażenie zupełnie niezainteresowanej tymi zalotami. Jednak kiedy samiec w końcu wskoczył na jej grzbiet i z rozpostartymi skrzydłami przydusił ją do dachu, jakoś wcale nie broniła się, nie zrzędziła, że jej ciężko. Adam uśmiechnął się na ten widok. Jakże ludzkie było zachowanie tych ptaszysk.
Dochodziła dopiero siódma. Z dołu nie dochodziła jeszcze żadna krzątanina. Na śniadanie było więc zbyt wcześnie. Założył więc ręce pod głowę i przeciągnął się z lubością po dobrze przespanej nocy. Nic mu się nie śniło. Zresztą rzadko miewał sny, jak już to koszmary takie, jak te o dworze. Dlatego nie tęsknił do sennych marzeń. Wstał i ochlapał się nad umywalką. Miał ochotę na porządną kąpiel. Standard pokoi pani Eleonory nie przewidywał takich wygód, ale nie znaczyło to, że w całym tym przybytku nie było łazienki. W głębi korytarza była jedna jedyna dla wszystkich gości. Jako, że oprócz Adama nikt nie zajmował żadnego z pozostałych trzech pokoików, więc miał ją dla siebie na wyłączność.
Na środku łazienki stała ogromna żeliwna wanna. Adam odkręcił mosiężny kurek z którego popłynęła gorąca woda. Ktoś zadbał o to aby w ogromnym bojlerze wiszącym przy suficie nie zabrakło ciepłej wody dla jedynego gościa. Nie wiedział komu to zawdzięcza, ale w duchu solennie podziękował tej dobrej duszyczce. Zanurzył się po szyję spłukując z siebie resztki nocnego rozleniwienia.
Kiedy wychodził wykąpany, ogolony, odświeżony poczuł dochodzący z dołu zapach smażonego bekonu, cebuli, jajek. Najwyraźniej kuchnia już działała co przyjął za świetną wiadomość, bo głód mu już doskwierał należycie. Ubrał się pośpiesznie i zbiegł po schodach na dół. Za barem stała Drozdowa.
-Dzień dobry szanownej pani – Adam przywitał ją z uśmiechem.
-Jak pan spał? - w odpowiedzi rzuciła Eleonora.
-Dobrze, nawet powiedziałbym, że doskonale – wyszczerzył zęby w uśmiechu tak szczerym i bezpośrednim, że na twarzy na co dzień niewzruszonej Eleonory pojawił się grymas, który można było odczytać jako uśmiech.
-Podać śniadanie?
-Jak najbardziej. Bardzo proszę. A jeszcze dużą słodka kawę poproszę.
Po chwili był zaopatrzony zgodnie z życzeniem. Nie pomylił się węsząc zapachy z kuchni. Na talerzu pojawiły się sadzone z smażonym bekonie jaja w postaci porcji tak solidnej, jak tylko mógł sobie wyobrazić. Do tego kubek kawy, gorącej, aromatycznej i słodkiej. Świetny początek dnia.
-Mogę o coś zapytać? – Eleonora oddawał się pucowaniu szkieł za barem – nie chciałabym być wścibska, ale co pana łączy z Julią?
-Hmm, a czemu pani pyta?
-Ot tak, z ciekawości.
-No to chyba właśnie jest pani nieco wścibska – Adam mrugnął okiem w jej kierunku.
-E tam od razu wścibska. Ciekawi mnie co takiego zrobił pan tej dziewczynie, że hmm, no, że zakręcił jej pana w głowie. To widać.
-A dlaczego pani uważa, że zawróciłem jej w głowie? Przecież widziała nas pani, droga Eleonoro, jedynie przez ten jeden wieczór, jak siedzieliśmy przy stoliku.
-Tak, ale później podawałam śniadanie dla dwojga – wyprowadziła celny cios - Julia to nie dziewczyna, która idzie do łóżka z pierwszym lepszym i to po pierwszej randce.
-Pewnie nie jestem pierwszym lepszym – odparował Adam – Ale to chyba nie pani sprawa, co?
-No niby nie moja, ale ... to małe miasteczko. Niech pan o tym pamięta.
Eleonora poszła na zaplecze skąd po chwili dobieg jej donośny głos strofujący kucharza. Najwyraźniej ta rozmowa nie poszła po jej myśli, a na kimś musiała wyładować tą frustrację. Oberwało się bogu ducha winnemu kuchcikowi, bo był akurat pod ręką.
Adam dokończył śniadanie, dopił kawę i wyszedł przed „Oberżę”. Kolejny piękny dzień sycił się promieniami słońca. Usiadł na ławeczce pod przystrzyżonym klonem. Wystawił twarz do ciepła. Do spotkania w sprawie dworu miał jeszcze trochę czasu. Obserwował nielicznych przechodniów przemykających na wskroś rynek. Jedni wracali z zakupami obładowani torbami, inni z teczkami po rękami śpieszyli pewnie do pracy, jeszcze inni z założonymi na plecach rękami spacerowym rytmem bez celu deptali granitowy bruk. Zauważył też kobietę, która już wcześniej spotkał. Była to ponętna asystentka wójta. Ubrana w króciutkie mini i wydekoltowaną białą bluzkę podążała w kierunku urzędu. Późno zaczynała pracę. Zresztą sam wójt też się nie spieszył z otwieraniem swoich podwoi. Jak dotąd nie podjechał swoim seledynowym Audi.
Dochodziła dziesiąta, więc do spotkania miał całe dwie godziny wolnego czasu. Podniósł się jednak z ławki i skierował swoje kroki do urzędu. Tajemnicza asystentka wójta zrobiła na nim niemałe wrażenie. Postanowił wprosić się na w pół służbową kawę o poranku. Kiedy wkroczył do środka panna Katarzyna układała rzeczy na swoim biurku, znad którego podniosła oczy w niemym zapytaniu.
-Wiem, że wójta jeszcze nie ma, ale pozwoliłem sobie zajrzeć i poczekać w tym gościnnym ze wszech miar miejscu – zagaił.
Sekretarka spojrzała na niego z grymasem świadczącym o tym, że nie dała się nabrać na te głodne słówka – proszę, niech pan spocznie – wskazała rząd krzesełek dla petentów.
-A czy zastałem może już panią ... hmm ... nie pamiętam imienia ...
-Anastazję?
-O tak, właśnie panią Anastazję. Jakże mogłem zapomnieć tak uroczego imienia – ciągnął głosem do porzygania uprzejmym. Ale sekretarka nie dała się złapać na ten lep. Nie od dzisiaj siedziała za tym biurkiem i miała doświadczenie w odsiewaniu szczerych uprzejmości od śliskich umizgów interesownych petentów.
-Tak, panna Anastazja jest w biurze, ale nie sądzę, aby miała teraz czas, aby pana przyjąć.
-Czy mógłbym mimo wszystko zająć jej chwilkę? Chciałbym przed spotkaniem z wójtem i notariuszem omówić kilka szczegółów umowy.
-No nie wiem, nie był pan umówiony – nie dawała za wygraną.
-Zaręczam, że nie zajmę pannie Anastazji wiele czasu. Proszę mnie zaanonsować, będę wdzięczny niezmiernie. Jestem pewien, że tak miła kobieta, jak pani, nie odprawi mnie z kwitkiem.
Skrzywiła się w niewyraźnym uśmiechu. Adam zastanawiał się po co to robi. Po co mizdrzy się do tej strażniczki wójtowego królestwa, zamiast na bezczelnego wejść do gabinetu. Chyba miał po prostu taki dzień, że chciał się nieco podroczyć i obłaskawić tą bestię w ludzkiej skórze.
Katarzyna wcisnęła klawisz interkomu – panno Anastazjo, jest tutaj pan w sprawie dzisiejszej sprzedaży gruntu – niech wejdzie zaskrzeczał głośnik przenikliwie. Adam skłonił się grzecznie Katarzynie i skierował się do gabinetu.
-Dzień dobry.
-Dzień dobry – Anastazja spojrzała na niego znad papierów rozłożonych na wójtowym biurku – czym mogę służyć.
-Czy mógłbym zaprosić panią na kawę?
-Słucham? - spojrzała na niego ze zdziwieniem
-Oczywiście na kawę służbową – szybko dodał – chciałbym porozmawiać o dworku.
-Ach, a już myślałam, że chce mnie pan zaprosić na randkę – uśmiechnęła się.
-A czy pozwoliła by pani na to? Bo jeśli tak, to wcale nie musimy rozmawiać o interesach.
-Hmm, może jednak porozmawiamy służbowo. Ale nie wyklucza to filiżanki aromatycznej kawy – jej uśmiech wypełniał szpaler śnieżnobiałych zębów.
-Czy mogę więc wyrwać panią do tej kafejki po sąsiedzku? Wolałbym porozmawiać w bardziej przyjaznym otoczeniu, niż te zimne urzędowe mury.
-Myślę, że nie straci na tym rzeczowość naszej konwersacji. Chodźmy więc – skierowała się ku drzwiom sprężystym krokiem podkreślającym jej powabne ruchy bioder. Ruszył za nią.
-Kasiu, wychodzą na godzinę – rzuciła sekretarce – służbowo – dodała. A Adam nie poskąpił sobie puszczenia szerokiego uśmiechu triumfu ku niezadowolonej Katarzynie. Wyszli z urzędu.
Kafejka nieopodal był niewielkim lokalem. Wnętrze urządzone ze smakiem w rustykalnym, nieco surowym stylu. Dla ocieplenia tego miejsca, dla nadania mu przyjaznych, zachęcających do wejścia w jej progi, barw, właściciel ozdobił ściany kolorowymi obrazami. Oleje w wielkich formatach przedstawiały martwą naturę, oraz, rubensowskie w stylu, akty kobiet. Na stolikach stały wazony ze świeżo ciętymi tulipanami. Całość komponowała się znamienicie.
Tuż za progiem przywitał ich korpulentny właściciel.
-Witam szanownych państwa i zapraszam – skłonił się w pas, jakby spotkał go największy zaszczyt w postaci wizyty tych dwojga.
Zasiedli przy stoliku tuż przy szerokim oknie. Po chwili pojawiła się aromatyczna czarna kawa i cieplutka jeszcze szarlotka na waniliowych lodach.
-A więc, w czym mogę pomóc? - spytała poprawiając włosy.
-Jak pani się pewnie orientuje to właśnie ja jestem tym szczęśliwcem kupującym dworek.
-No tak. Ponowię więc pytanie: Czym mogę służyć?
Te oczy, ach te oczy. Wpatrywały się w niego z przenikliwością spojrzenia kobry. Świdrowały, przeszywały. Adam poczuł jakby chciał prześwietlić go na wylot.
O co zapytać? W sumie nie miał pytań, ale nie chciał aby wyszły na jaw jego niecne zamiary poderwania pięknej Anastazji.
-Zna pani historię tego domostwa? Podobno ciąży na nim klątwa? - temat wydał mu się zdecydowanie bezpieczny, dla pociągnięcia dalej konwersacji.
Oczy Anastazji zwęziły się, rozchylone wcześniej usta zacisnęły, sylwetka stężała.
-Klątwa ... Tak. Słyszałam o niej. Każdy o niej słyszał.
-Dlaczego więc wcześniej wójt o niej nie wspomniał kiedy składał mi ofertę kupna dworku?
-To tylko folklor, miejscowa legenda mająca przyciągać do miasta turystów – z jej twarzy zniknęło napięcie. Ale już nie była tak otwarta. Odpowiedź zabrzmiała, jak oficjalna urzędowa formuła mająca na celu spławienie każdego zbyt wścibskiego potencjalnego interesanta.
-Czy aby na pewno to tylko legenda?
-A czy pan wierzy w tą historię?
-Nie. Ale opowiedziano mi ją w tak sugestywny sposób, że nie przyjąłem jej ze śmiechem na ustach.
-Wygląda pan na rozsądnego człowieka.
-Za takiego też się uważam ...
-A mimo to pyta mnie pan o klątwę – zaśmiała się wpatrując się w niego przenikliwie.
-Tak, pytam, bo uważam, że mimo wszystko byłoby na rzeczy opowiedzieć o takim „obciążeniu” nieruchomości, którą się proponuje – Adam mówiąc o obciążeniu palcami wykonał gest cudzysłowu. Mimo wszystko chciał rozładować gęstniejącą atmosferę. Nie po to tu przyszedł, aby drażnić tą dziewczynę. A najwidoczniej temat dworku i jego legendy był jej nie w smak. Tylko dlaczego? To już kolejna osoba, która w tak gwałtowny sposób zareagowała. Tyle, że Julia była przekonana o jej prawdziwości, a Anastazja wręcz przeciwnie. A może nie, może tylko chciała aby tak myślał.
Siedzieli w milczeniu. Anastazja trzymając oburącz filiżankę maczała pełne usta w kawie.
-Powinnam wracać do pracy – wstała zamaszyście – zapraszam na podpisanie aktu – tu spojrzała na zegarek – za godzinę.
-Dobrze. Będę na pewno – odparł – przepraszam, że wytrąciłem panią z równowagi tym pytaniem o klątwę.
-Ale kto powiedział, że mnie to poruszyło – uśmiechnęła się szeroko – po prostu mocno stąpam po ziemi i nie wierzę w jakieś niestworzone opowieści o duchach.
Adam otworzył jej drzwi, przepuszczając ją przodem. Zapłacił za kawę i wyszedł za Anastazją. Nie żegnając się ruszyła w stronę urzędu. Przed nim stało już seledynowe Audi wójta. Adam oparł się o framugę odprowadzając ją wzrokiem. Koło niego pojawił się właściciel kawiarenki.
-Cóż za kobieta! Prawda? - skinął głową w stronę wchodzącej na schody urzędu Anastazję – Skąd wójt ją wytrzasnął, to ja nie wiem. Taka klasowa kobieta, a zatrudniła się w naszej dziurze. Jakoś nie pasuje tutaj, prawda?
Adam podzielał jego zdanie. Pokiwał głową. Pożegnał się z mężczyzną i ruszył w kierunku „Oberży”. Chciał jeszcze przed spotkaniem z wójtem raz jeszcze porozmawiać z Piotrem. Wyciągnął telefon i wybrał numer do przyjaciela.
-Słucham – Piotr odebrał zaledwie po dwóch sygnałach.
-To ja.
-No cześć. Co tam?
-Kupuje dzisiaj ten dom. Raz jeszcze wielkie dzięki za sprawdzenie. Mam tylko do Ciebie jedno pytanie.
-Wal.
-Czy ty, albo twoi informatorzy wspominali coś o historii domu ... o klątwie?
Przez chwile zapadła w słuchawce cisza.
-Mówisz poważnie? - Piotr nie krył zdziwienia – czemu o to pytasz?
-A no bo usłyszałem to i owo i chciałem to skonfrontować z twoimi informacjami.
-OK. Pytam, bo nie sądziłem, że takie rzeczy mogłyby cię zainteresować.
-No widzisz, a jednak.
-Nie zgłębiałem historii o indiańskim szamanie i klątwie jaką rzucił, jeśli o to ci chodzi. Skupiłem się na prawnym aspekcie tej nieruchomości. Wiem tylko tyle, że podobno ostatni właściciel zniknął i ślad po nim zaginął. Dwór opustoszał, potem była wojna, potem komuna na dobre pozwoliła mu zniszczeć. W nowych czasach nikt nie chciał tej ruiny i wójt kupił ją od Skarbu Państwa za przysłowiową złotówkę. Ale tak właściwie, to co z tą klątwą?
-E chyba nic. Poznałem tutaj pewną dziewczynę, która ...
-O ty cholero – Piotr zarechotał – nie mów, że już wyrwałeś jakąś panienkę? Ty psie na baby – chichotał zanosząc się śmiechem.
-Przestań, to nic takiego.
-No nie mówię, że to coś wielkiego. Ale zawsze to coś – Piotr najwyraźniej żartował sobie z przyjaciela – Jaka ona jest?
-Dobra, muszę kończyć ...
-No nie bądź taki, powiedz coś.
-Nie teraz. Nie mam czasu. Idę podpisać umowę. Cześć.
-No to cześć. Trzymaj się.
Taki właśnie był Piotr. Niby rzeczowy do bólu, ale kiedy na horyzoncie pojawiał się temat kobiet, tracił swój profesjonalny chłodny osąd sytuacji. Niepotrzebnie do niego dzwonił.
Kiedy Adam wchodził do urzędu gminy, przy murze stał czarny Passat na rzeszowskich rejestracjach. Od razu pomyślał, że należy pewnie do notariusza. Wewnątrz przy biurku sekretarki zebrali się wszyscy zainteresowani.
-Dzień dobry panie Adamie! Dobrze, że pan już jest, jesteśmy gotowi. Zapraszam do mojego gabinetu – zamaszystym gestem wskazał kierunek.
W gabinecie zasiedli przy stole konferencyjnym. Notariusz wyciągał z namaszczeniem kolejne dokumenty ze skórzanej, tłoczonej w misterne wzory teczki i układał je przed sobą. Gdy ta celebra dobiegła końca wziął głęboki oddech, uzbroił twarz w uśmiech, i z głosem uduchowionym, pasującym bardziej do kaznodziei, zwrócił się do zebranych.
-Witam wszystkich serdecznie. Spotkaliśmy się tutaj, aby dokonać notarialnego poświadczenia zmiany własności nieruchomości. Umowa ta wymaga formy aktu notarialnego zgodnie z obowiązującym w Rzeczpospolitej Polskiej prawem – tu przyjął urzędową srogą minę – brak zachowania takiej formy pociąga za sobą liczne konsekwencje ...
-Ależ szanowny panie Maksymilianie, może darujemy sobie te prawnicze formułki i przejdziemy do rzeczy – przerwał wójt zniecierpliwiony – myślę, że pan Adam też nie ma nic przeciwko – spojrzał na Adama, a ten skinął głową w geście akceptacji.
-Uhm, dobrze więc – notariusz z miną skarconego dziecka począł rozdawać nad stołem przygotowane dokumenty – odczytam więc co następuje - po czy kwiecistym językiem odczytał całość. Kiedy skończył poprosił wójta, a potem Adama o podpisanie wszystkich egzemplarzy umowy. Na koniec sam złożył zamaszysty własny, przybił pieczęcie. I było po wszystkim. Zebrał wszystkie dokumenty i wstał. Dopiero teraz Adam zauważył jaką dziwną postacią jest ten człowiek. Niesamowicie wysoki, chudy, z posturą bociana poruszającego się, jakby kij połknął.
-Dziękuję Państwu. Dokumenty przekażę panu – tu wskazał na Adama – gdy pan Gołas – tu wskazał na wójta – potwierdzi mi otrzymanie zapłaty za transakcję. No i oczywiście kiedy ja otrzymam moje honorarium.
-Czy to aby nie jest niezgodne z prawem? – zapytał Adam.
-Nie, nie. Cóż, pan Gołas wezwał mnie w trybie pilnym, więc nie było czasu na wszystkie niezbędne, hmm, przelewy, że się tak wyrażę.
Adam poczuł się nieco niepewnie.
-Panie Adamie – wójt objął go ramieniem – proszę się nie martwić. Wszystko gra, potwierdzi pan przelew, a pan Maksymilian wręczy panu akt. Niech się pan rozluźni, a potem pośpieszy do banku – wójt wyszczerzył się w uśmiechu – a pana, szanowny Maksymilianie, zapraszam dzisiaj na kolację. I oczywiście pana, panie Adamie, też. Widzimy się wszyscy wieczorem, o 19:00 w „Oberży”. Musimy oblać tą transakcję. A zanim wieczór nastanie, to teraz proponuje wznieść toast. Panno Anastazjo, poprosimy o szampana!
Adam wyszedł z urzędu z niesmakiem. Nie podobało mu się, jak to wszystko się potoczyło. Czuł się wymanewrowany przez wójta na spółkę z tym długim notariuszem. Niby wszystko ok, ale śmierdziało mu to jakoś. Fakt, że wcześniej nie ugadali się co do przelewu, ale nie był do końca pewien, czy taki zastaw aktu w teczce notariusza, był do końca fair. Miał dziwne wrażenie, że notariusz nie był tu bezstronnym uczestnikiem. I to mu się nie podobało, to go niepokoiło.
Wrócił do „Oberży” we wrednym nastroju. Musiał się zresetować, odreagować. Zamówił wczesny obiad. Zjadł szybko. Postanowił spotkać się z Julią. Nie miał nawet numeru jej telefonu. Wsiadł do samochodu i z piskiem opon ruszył za miasto. Negatywne emocje pomału go opuszczały robiąc miejsce innym. Teraz chciał jak najszybciej dojechać do tego małego białego domu otoczonego ogrodem.
Kiedy tam dojechał zatrzymał Mustanga w chmurze kurzu.
Julia siedziała w fotelu na tarasie. W zwiewnej sukience, z bosymi stopami i rozwianymi włosami wyglądała jak nimfa jakaś, a nie materialna istota. Od Adama odpłynęły złe uczucia wywołane spotkaniem w wójtem. Czas jakby zwolnił, wiatr ucichł. Pchnął furtkę.
-Cześć.
Julia spoglądała na niego z wyrazem twarzy, z którego nie potrafił wyczytać, czy jeszcze ma mu za złe wczorajsze. Mimo to podszedł do tarasu z uśmiechem, może z lekka niepewnym, ale jednak. Wskoczył na dwa schodki i oparł się o spowitą winoroślami belkę podtrzymującą drewniane zadaszenie.
-Cześć – powtórzył – mogę wejść?
-Przecież wszedłeś – odparła.
-No tak, ale czy mogę zostać na dłużej niż na powitanie?
-Wejdź, siadaj, nalej sobie herbaty, poczęstuj się ciasteczkami – wskazała na stół.
-Dziękuję.
Zajął miejsce naprzeciwko niej. Jej mina dalej nie zdradzała czego się może spodziewać.
-Przyjechałem, żeby cię zaprosić na dzisiejszy wieczór ... no i żeby przeprosić.
-Hmm, właśnie w takiej kolejności? - teraz Adam już wiedział, że nadal się dąsa.
-No dobrze, schrzaniłem ten wstęp. Przepraszam za wczoraj. Niepotrzebnie tak niefajnie to wszystko się potoczyło. Szanuję to co zrobiłaś, że mi to wszystko opowiedziałaś – wyrzucił z siebie – nawet poczyniłem parę kroków i popytałem o tą historię.
-I co?
-I wiem, że jej nie wymyśliłaś ...
-No wiesz! Co ty sobie wyobrażasz? Masz mnie za idiotkę? - aż wstała z miejsca.
-Nie, nie. Usiądź proszę. Chciałem tylko powiedzieć, że ... Kurde sam nie wiem co chciałem powiedzieć. Legenda o klątwie, jak by nie była nieprawdopodobna, to istnieje. I tyle w temacie. Nie rozmawiajmy już o tym.
Anastazja wzburzona spacerowała po tarasie. Wstał żeby zbliżyć się do niej i zawrzeć pokój w bardziej bezpośredni sposób. Wyciągnął do niej rękę. A ona zatrzymała się i po chwili wahania podała mu swoją drobną dłoń. Ujął ją oburącz stając naprzeciwko.
-Czy przyjmujesz przeprosiny? - w głosie zawarł cały ładunek pozytywnych emocji, jakie miał dla tej dziewczyny – czy mam błagać? - posłał jej łobuzerskie oczko.
-Dobra, niech ci będzie – uwolniła się z uchwytu jego silnych dłoni i zasiadła na swoim fotelu – to co z tym wieczorem? - w jej głosie nie było już słychać wzburzenia, lecz szczere zainteresowanie.
-Otóż wieczorem wójt zaprosił mnie na kolację do „Oberży” i chciałbym abyś zrobiła mi ten zaszczyt i mi towarzyszyła.
-Aha. A cóż to za okazja? Czyżbyś dobił z nim interesu? - spytała z lekka kpiącym tonem.
-Tak. Dobiłem targu. Kupiłem dwór – odpowiedział, choć od razu wiedział, ze to nie wpłynie dobrze na dopiero co odbudowany most porozumienia między nimi.
-No tak, jednak kupiłeś – był wyraźnie rozczarowana. Z drugiej strony, czy mogła przypuszczać, że ten mężczyzna, z którym właściwie się nie znają, zmieni swoją decyzję po wysłuchaniu jej opowieści? Aż tak naiwna nie była. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Co ją to właściwie obchodzi? Jego pieniądze, jego życie. Niech robi co chce. Nie je sprawa. Wzięła głęboki oddech powstrzymując się od wylania tych cierpkich słów na głos.
-Trudno. Zapomnij o tym co mówiłam i nie wracajmy już do tego.
-Cieszę się, ze tak sprawiasz sprawę – Adam poczuł jak spada mu ciężki kamień z serca – to jak z wieczorem?
-Pójdę z tobą. Czemu bym nie miała pójść? - uśmiechnęła się – mało tu mam rozrywek.
-Świetnie! - klasnął w dłonie – mam jeszcze prośbę.
-Jaką?
-Miałem wstąpić do banku, żeby zrobić przelew, ale tak się do ciebie spieszyłem, że zapomniałem. Czy mogę skorzystać z twojego komputera, żeby dokonać transakcji?
-Oczywiście. Chodź – wstała z fotela kierując się do wnętrza.
*
Wracał do Zagnieździa w zupełnie odmiennym nastroju niż ten, który mu towarzyszył, kiedy je opuszczał. Umówił się z Julią, że podjedzie po nią po osiemnastej. Sprawa przelewu też była załatwiona. Ponieważ przelewał do tego samego banku, w którym miał konto, nie kłopotał się o potwierdzenie. Wójt od razu będzie miał pieniądze na swoim rachunku.
Po drodze wstąpił do sklepu kupić jakieś świeże ubrania. Nie zakładał tak długiego tutaj pobytu i garderoba w jego mało przepastnej torbie się skończyła. Kiedy wszedł do sklepu ospałe dziewczyny podpierające lady ożywiły się, jakby dawno nie miały klienta. Ochoczo wykładały dawno nieruszany towar z półek, z których koniec końcem Adam wybrał dwie koszule, bieliznę na zmianę, a nawet lekką tweedową marynarkę. Był gotowy na wieczór.
*
Odświeżony i dobrym nastroju jechał po Julię. Wiosenne słońce wisiało już nisko nad horyzontem rzucając długie cienie. Powietrza nie mąciło nawet najdelikatniejsze tchnienie wiatru. Tym razem nie jechał szybo. Powoli toczył się drogą napawając się pięknem chwili, soczystością zieleni, mieszaniną zapachu ziemi z pól i sączących się aromatów z kwitnących sadów. Uwielbiał takie wieczory, jak ten. Pomału zaczął bić się sam ze sobą, czy aby nie warto zrezygnować z przyjęcia w „Oberży” kosztem pozostania z Julią na tarasie, i wyglądania razem wschodzącego księżyca.
Julia już czekała na niego. Był zaskoczony. Cóż to za kobieta, która nie każe na siebie czekać! Dotychczas nie trafił na żadną, która szczyciłaby się taki przymiotem. Tą cechą charakteru mogłaby kupić jego serce za drobne.
-Cześć. Jesteś nareszcie! - rzuciła niemalże z wyrzutem. Ale chochliki w oczach przeczyły udawanemu rozdrażnieniu.
-Jestem, jestem. Czy mogę panią prosić? - odpowiedział podając jej fantazyjnie dłoń w uniżonym geście. Wziął ja pod rękę i zaprowadził do samochodu.
Julia jak zwykle wyglądał pięknie. Miała na sobie elegancką sukienkę, może nawet nazbyt, jak na takie miejsce, jak „Oberża”. Włosy upięła w luźny kok pozwalając aby kosmyki włosów filuternie zwisały na kark i ramiona. Karminowa szminka na jej pełnych ustach kontrastowała z pozimową bladością ponętnego dekoltu. Jednym słowem, wyglądała jak milion dolarów. I tyleż Adam był w stanie rzucić do jej stóp. Czuł, jak wzbiera w nim to uczucie tak dawno już nie przeżywane.
-No to ruszaj pan, panie szofer! Cóż żeś się tak zapatrzył na mnie? - zachichotała. No i ruszyli.
*
Przez uchylone okna „Oberży” płynęła muzyka. Zawzięte wyścigi dźwięków skrzypiec i perkusyjnego rytmu zapowiadały nietuzinkowy wieczór w tej sennej na ogół mieścinie. Kiedy weszli do środka okazało się, że lokal mimo wczesnego wieczora był pełen klientów, pewnie przybyłych za dźwiękami muzyki.
Na samym środku sali stały złączone ze sobą stoły, przykryte białym obrusem i bogato zastawione wszelkiej maści przysmakami, o które trudno było podejrzeć lokal tej klasy, jakim była „Oberża”. Z drugiej strony Eleonora Drozd dała już poznać nie tylko Adamowi, swój wysmakowany, wręcz światowy, gust.
Za stołem siedziało kilka osób. Był wójt, który rozparł się w obszernym fotelu ustawionym u szczytu stołu. Zarówno miejsce, które zajął, jak i sposób w jaki zasiadł, sprawiało wrażenie, że czuje się gospodarzem tego spotkania. Niczym ojciec chrzestny włoskiej mafii, z miną nabrzmiałą od pewności siebie, lustrował wzrokiem otoczenie.
Tuż obok siedziała Anastazja. Założyła wieczorową suknię o tyle podkreślającą jej nienaganną sylwetkę, co zupełnie niepasującą do miejsca. Adam pomyślał,że dobór jej stroju był chyba jeszcze mniej trafiony, niż ten jaki zafundowała sobie Julia. Z drugiej strony zrobiła na nim wrażenie. Jak klejnot rzucony między żwir błyszczała pośród całego tego zgromadzenia przeróżnej maści indywiduów.
Przy stole siedział też notariusz. W tym samym czarnym garniturze i krzykliwym krawacie, w jakim dał się poznać przy okazji podpisywania aktu notarialnego. Oburącz trzymał w dłoniach wielki kufel Guinnessa. Tak jakby się bał, że ktoś mu go odbierze. Naprzeciwko niego siedział mężczyzna o posturze atlety i opadających na ramiona srebrnych włosach. Ubrany na czarno, z poważną miną, sprawiał wrażenie niedostępnego, zimnego, brutalnego człowieka, typa spod ciemnej gwiazdy. Wizerunek ten burzyła jednak koloratka pod szyją. Był to tutejszy proboszcz, który jak widać należał do grona znajomych wójta, skoro zasiadał przy tym stole.
Do osób, których Adam też jeszcze nie poznał należała kobieta w jesieni wieku. Ubrana gustownie, ze smakiem. Emanowała spokojem i dostojeństwem. Arystokratyczne pochodzenie miała wypisane na twarzy. Towarzyszył jej niepozorny mężczyzna w podeszłym już wieku. Sprawiali wrażenie pary.
Kiedy Adam z Julią podeszli, wójt z sapnięciem podniósł się od stołu.
-Witam szanownego pana! - odezwał się na tyle głośno, ze nie tylko zgromadzeni przy stole, ale i cała sala, z zaciekawieniem odwróciła głowy w ich stronę – zapraszamy do nas. Pozwolę sobie przedstawić towarzystwo.
Wójt złapał Adama pod rękę i przyciągnął do siebie. Niemalże wyrwał go od Julii, czym zirytował Adama, a ją wprawił w zakłopotanie.
-Panie Adamie, obecnego tu pana Maksymiliana już pan zna. Niechże więc pan pozna hrabinę Annę Protaszyńską oraz jej zacnego towarzysza, pana Walerego Ogożę. Przyjaciele to moi odwieczni – tu wskazał na przedstawianą parę.
Hrabina wyciągnęła chudą dłoń do złożenia na niej powitalnego pocałunku. Adam ujął ją delikatnie, ale powstrzymał się od złożenia całusa na koronkowej rękawiczce. Uznał, że taki gest powitania będzie wystarczający. Natomiast podając rękę starszemu mężczyźnie uścisnął jego dłoń po męsku.
-nie miał pan chyba także okazji poznać naszego wielebnego proboszcza – kontynuował wójt – nasz dobrodziej zechciał nas zaszczycić swoim towarzystwem tego wieczora.
Proboszcz wyciągnął do Adama swoją wielka jak bochen chleba dłoń. Jej uścisk był jak spotkanie z imadłem. W ogóle od tej postaci biła niesamowita siła, nie tylko ta fizyczna, ale również czająca się w spojrzeniu lodowato jasnych oczu siła umysłu, moc osobowości.
-Pewnie z panną Anastazję już pan miał okazję się poznać – wójt się uśmiechnął – ale za to nie znamy pańskiej towarzyszki – tu wskazał gestem na Julię.
Zanim Adam zdążył otworzyć usta, Julia odpowiedziała sama za siebie.
-Panie wójcie, mieliśmy się okazję spotkać nie raz, ale zapewne mnie pan nie kojarzy – powiedziała z przekąsem.
-Tak? - wójt nieco stracił rezonu na te słowa – No tak, być może, ale ja jako osoba publiczna spotykam sporo ludzi na swoje drodze, więc wybaczy pani moje, hmm, że tak powiem ...
-proszę sobie darować – przerwała – mam na imię Julia – tu zwróciła się do towarzystwa siedzącego przy stole, a zatrzymując wzrok na hrabinie, dodała – dobry wieczór ciociu. Dawno się nie widziałyśmy.
Adam przysunął krzesło siadającej Julii i sam siadając zwrócił się do zebranych.
-Tak więc niech i ja się przedstawię. Nazywam się Adam Korzecki, miło mi państwa poznać.
Na skinienie wójta, kelnerka poczęła znosić do stołu półmiski parującego aromatycznego mięsiwa oraz inne gorące zakąski. Najwidoczniej wszyscy czekali tylko na przybycie Adama, aby zacząć ucztowanie.
Hrabina nie dała po sobie poznać, czy spotkanie z Julią zrobiło na niej jakiekolwiek wrażenie. Natomiast na twarzy tej drugiej emocje grały najbardziej wyszukanymi akordami. Adam zerkał na Julie zastanawiając się o co chodzi. Najwidoczniej stosunki między kobietami nie należały do chłodnych. Nie wiedział tylko jeszcze czy te emocje, które targały jego towarzyszką, mają charakter pozytywny, czy wręcz przeciwnie. Mógł jedynie przypuszczać, że skoro długo się nie widziały, to pewnie coś ważnego musiało tą przerwę spowodować. A takie zdarzenia raczej nie mają pozytywnego wydźwięku.
-Mili państwo, przyjaciele, szanowny panie Adamie – zaczął wójt – spotkaliśmy się tutaj aby świętować przyjęcie do naszego grona nowego obywatela Zagnieździa – tu wskazał na Adama – który postanowił zostać naszym sąsiadem i zakupił w dniu dzisiejszym dwór Passkowskich. Z wielką dumą i radością pragnę powitać tak znamienitą osobę w naszej społeczności.
Zebrani wokół stołu skinęli z aprobatą. Jedynie hrabina z chłodem, graniczącym wręcz z dezaprobatą, przyjęła tę nowinę. Biorąc jednak pod wzgląd tytuł jaki nosiła oraz koneksje rodzinne łączące ją z Julią, śmiało można było wyciągnąć wniosek, że i z dawnymi posiadaczami dworku łączyły ją jeśli nie więzy krwi, to przynajmniej powinowactwo. W najgorszym razie tym łącznikiem było szlachectwo urodzenia, które nowy właściciel dworu miał skalać swoją krwią pariasa. Być może gdzieś pod skórą tliła się iskra nadziei, że historia domu dumnego rodu, mimo tragicznego jego końca, pozostanie li tylko w pamięci tych wybranych nielicznych. Tragizm zawsze pięknie wpisywał się w historię znamienitych nazwisk, a tego Passkowskim nie mogło nic odebrać. Ona, hrabina Protaszyńska, była nosicielem tej szlacheckiej dumy i pamięci o rodach równych jej.
-Panie Adamie, mam nadzieję, że kupno dworu to był przemyślany krok – hrabina zwróciła się do niego.
-A dlaczego pani sądzi, że jest inaczej?
-Ja nic nie sądzę – odparła – poddaję jedynie w wątpliwość, że to rozsądek podyktował panu takie rozwiązanie.
-I tu się pani właściwie nie rozmija z prawdą. Racja, to nie rozsądny zakup – Adam szeroko się uśmiechnął do hrabiny – To raczej przejaw fantazji. Dom mnie zafascynował od pierwszego wejrzenia. Mogę jednak panią zapewnić, że długo walczyłem sam ze sobą, nim uległem tej zachciance.
-No właśnie, zachciance. Tego się obawiam. A konkretniej tego, że ta zaścianka zniszczy to co pozostało z domostwa Passkowskich.
-Ale pewnie zgodzimy się, że to co pozostało, trudno już bardziej zniszczyć.
-Ależ nie młody człowieku! - hrabina o pół tonu podniosła głos – Ten dom to nie tylko cegły i kamienie. Ten dom ma duszę, którą może pan będzie miał okazję poznać ... poczuć ... albo zabić.
-Zaręczam, że nie mam takiego zamiaru. Pomni pani moje słowa.
-Może ... - hrabina zawiesiła głos i odpłynęła myślami gdzieś we wspomnienia. Pamiętała z opowiadań swojej matki, że dom ten kryje w sobie wiele tajemnic.
-Proponuję toast. Za dzisiejsze spotkanie w tym znamienitym gronie! - wójt podniósł ku górze kieliszek reńskiego wina. Pozostali też umoczyli usta w szlachetnym trunku.
Za barem stała Eleonora i przyglądała się spotkaniu tego grona. Jednym okiem zerkała w storn stołu, jednym uchem starała się wyłowić z szumu sali, słowa, zdania, cokolwiek. Drugą połowę swojej uwagi poświęcała chudemu, niepozornemu mężczyźnie, który referował jej skrupulatnie o poczynaniach Adama. Był to ten sam człowiek, którego wysłała za przybyszem, kiedy Adam jechał zobaczyć po raz kolejny dwór.
-... tak więc pani Eleonoro, ten człowiek – ciągnął opowieść – był we dworze, chodził po domu, a potem dzwonił do kogoś.
-Do kogo?
-Nie wiem, nie słyszałem. Nie mogłem tak blisko podejść.
-No to po co mi o tym mówisz? Żeby mnie zirytować? Takie informacje, to gówno – uniosła się Eleonora – ja chcę konkretów!
Mężczyzna skulił się jak pod razie zadanym batem. Najwidoczniej czuł niemały respekt przed ą kobietą.
-Ale jeszcze powiem pani, że był tam ponownie – tu zawiesił głos chcąc podgrzać atmosferę, zaciekawić Eleonorę – z tą kobietą, z Julią.
-I co?
-I nic. Byli oglądali. A ona opowiedziała mu o domu, o klątwie. I nawet się potem posprzeczali o to. Ale pogodzili się, on ją odwiedzał, ona go przyjęła w swoim domu.
-Nie wiem za co ci płacę – Eleonora się skrzywiła – to, że zaciągnął ją do łóżka mało mnie interesuje. A to, że dom kupił, to już wiedzą wszyscy, więc nie musisz mi teraz przekazać tej rewelacji – dodała z przekąsem – idź już lepiej. I miej oko na niego ... i na nią.
Przyjęcie przy stole z każdym kolejnym toastem nabierało rumieńców. Mężczyźni zrobili się głośniejsi, a kobiety bardziej kuszące swoim zachowaniem. Alkohol krążył we krwi pobudzając zmysły. Jedynie hrabina powściągała się i od wina, i od wdawania się w dyskursy frywolnej i lekkiej natury. Przyglądała się tylko Julii i Adamowi, jakby chciała swoim przeszywającym spojrzeniem prześwietlić na wylot ich myśli, uczucia i zamiary.
Wójt i proboszcz okazali się warci siebie. Duchowny nie zamierzał odpuścić ni kolejki wina i łeb w łeb wychylał kolejne hausty czerwonego trunku. O ile jednak on przyjmował to mężnie, o tyle wójt coraz bardziej wyglądał na zmęczonego tą walką cios za cios.
Adam też czuł, że wino które krąży w jego krwi pomalutku odbiera mu trzeźwość umysłu. Docierające do uszu głosy stały się kakofonią przytłumionych dźwięków, z których coraz trudniej było mu wyłowić sens wypowiedzi poszczególnych osób. Skupienie, które coraz ciężej było mu okiełznać i zmusić do posłuszeństwa, wypierała niema ekstaza i błogie odrętwienie myśli. Lustrował wzrokiem osoby przy stole starając się wyostrzyć wzrok, co było ponad jego siły. Słyszał przyspieszone bicie swego serca oraz ciężki oddech, który wydawał się głośny, że wszyscy musieliby go usłyszeć.
Spoglądał na siedzącą obok Julię. Jakaż ona piękna! Jej głośny śmiech wibrował mu w uszach jak ptasie trele. A ona ukradkiem spoglądała na niego. Raz po raz ich spojrzenia spotykały się na ułamek sekundy, która wystarczyła aby jej serce podskoczyło pobudzone wystrzałem adrenaliny do rozgrzanej winem krwi. Jemu wydawało się, że te chwile spojrzeń w oczy trwały wieczność. Zatapiał się w jej błyszczących oczach, jak w leśnych zielonych stawach. Objął ją ramieniem i przysunął do siebie. Nie zaprotestowała. Pozwoliła się przytulić.
Z drugiego końca stołu przyglądała mu się Anastazja. Widząc, jak narasta między nim a Julią seksualne napięcie, w niej narastała zazdrość. Musiała go mieć. Teraz to wiedziała. Zresztą już podczas pierwszego spotkania ten mężczyzna zrobił na niej piorunujące wrażenie. Nie był kobietą, która pozwoliłaby aby te emocje ktokolwiek odczytał. Teraz jednak, wraz z kolejną kroplą wina, zrzucała z siebie gorset dumnej wyniosłości, która robiła z niej na co dzień zimną sukę. Mężczyźni przez taką jej postawę stronili od niej. Spoglądali na nią z boku, i mimo że była nieprzeciętną kobietą, każdy z nich odpuszczał już na starcie. Wiedziała o tym. I wcale się z tym dobrze nie czuła. Zazdrościła innym dziewczynom, które jednym uśmiechem, czułym gestem łowiły każdego, na którego miały ochotę. Ale tym razem i ona ma ochotę zapolować i ustrzelić właśnie Adama. A ta trzpiotka Julia jej w tym nie przeszkodzi.
Adam i wstał od stołu i lekko zatoczył się przytrzymując się krzesła. Julia dołączyła do niego. Też miał już dość. Ze śmiechem złapała go pod ramię i ruszyli ku schodom żegnani rechotem wójta i życzeniami upojnej nocy. Julia zakołysała biodrami w jednoznacznym geście, na który nawet proboszcz parsknął śmiechem. Jedno było pewne – tej noc nie wróci do domu.
Klucz do pokoju dziwnie nie chciał znaleźć drogi do zamka. Wywołało to kolejny wybuch śmiechu i Adama i Julii. Kiedy on próbował trafić kluczem, Julia usiadła pod ścianą ze skrzyżowanymi nogami zadzierając sukienkę. Ponętne uda i opuszczone z ramiączka sukienki sprawiły, że Adam resztką siły woli otworzył wreszcie drzwi. Nie chciał czekać ani chwili dłużej. Zapraszającym gestem zaprosił Julię do środka, podał jej rękę i pociągnął do góry. Wpadła w jego ramiona, a on przyciągnął ją z całej siły do piersi. Czuł jej gorący szybki oddech. Zapach jej perfum odurzał go nie mniej niż wypity wcześniej alkohol. Długie włosy łaskotały go w twarz. Złapał ją i podniósł, a ona zaplotła nogi na jego biodrach. Przeniósł ja przez próg zatapiając swe usta w jej jędrne soczyste wargi. Pchnął drzwi jednocześnie kładąc Julię na łóżku. A ona ponętnie wiła się zrzucając z siebie sukienkę, bielizny już pozbawił ją Adam. Zapadli w siebie splatając swe rozgrzane ciała wstrząsane dreszczem emocji. Całował jej aksamitną skórę, pieścił piersi, a ona wiła się w rozkoszy. Nie hamowała w sobie emocji, którymi emanowała z taką mocą, jak nigdy dotąd. W ekstatycznym uniesieniu oddała mu wszystko, całą siebie.
Anastazja widziała oczywiście, jak Adam odchodzi od stołu z Julią. Hrabina z mężem w tej samej chwili wychodzili już „Oberży”. Proboszcz z wójtem prowadzili bełkotliwą dyskusję o rzeczach ostatecznych. Niepostrzeżenie więc podążyła, za parą która zniknęła już na piętrze skąd dobiegał jedynie śmiech. Powoli weszła po schodach na górę i przystanęła tuż przed ich szczytem, za rogiem aby nie być widoczną. W obłażącym ze srebra lustrze wiszącym w głębi korytarza widziała jednak dokładnie co dzieje się pod drzwiami pokoju Adama. Serce waliło jej jak oszalałe, kiedy on podniósł Julię oplatającą go nogami. Kiedy wtoczyli się do pokoju podeszła do niedomkniętych drzwi. Lekko pchnęła je powiększając szparę i wtuliła się we framugę. W półmroku widziała kotłujące się nagie ciała. Słyszała ekstatyczne westchnienia kobiety i nie mniej emocjonujące mężczyzny. Czuła, że zaraz eksploduje ze wzbierającego w niej podniecenia. Nie mogła stąd teraz odejść. Już nie było odwrotu. Jednym ruchem zrzuciła z siebie sukienkę i wśliznęła się do pokoju.
Kiedy poczuł na plecach dotyk pomyślał oczywiście, że to Julia. Dopiero kiedy zrozumiał, że przecież swoimi dłońmi krępuje jej ręce, odwrócił gwałtownie głowę. Nad nimi stała ona, Anastazja. Naga, z rozpuszczonymi włosami, bez krztyny skrępowania czekała na przyzwolenie zbliżenia się. Julia też ją zobaczyła. Ale nie krzyknęła z przerażenia, nie uciekała w kąt łóżka kryjąc swój wstyd naciągając na siebie prześcieradło. Spojrzała Anastazji w oczy po czym wyciągnęła do niej rękę. Adam patrzył zafascynowany na rozgrywającą się scenę.
Anastazja przyjęła podaną dłoń i usiadła na brzegu łóżka. Julia przyciągnęła ją do siebie jednocześnie drugą rękę wyciągnęła do Adama. Podał jej swoją dłoń, ale ona popchnęła ją ku Anastazji. Zrozumiał. Julia wysunęła się z pościeli i tak jak stała, naga usiadła na parapecie okna, ustępując miejsca drugiemu aktowi tej nocy.

Rozdział V

Czerń nocy ustępowała różowym szarościom budzącego się dnia. Było tuż przed świtem, kiedy Adama obudziła potworna suchość w ustach. Głowa pulsowała bólem, kac przerwał upojony alkoholem sen. Podniósł się na łokciach i w mroku w którym wciąż taplał się pokój ujrzał obok siebie dwie śpiące nagie kobiety. Co tu się stało? Ledwie w myślach wypowiedział te słowa, umysł rzucił mu przed oczy mętne wspomnienia poprzedniego wieczora oraz nocy, która napadła na niego teraz kolekcją migawek, obrazów, jak nieme kino, jak zdjęcia wysypujące się z albumu. Otrzeźwiał w jednej chwili. Usiadł na brzegu łóżka i po omacku wyszukał na podłodze swoje spodnie. Musiał wyjść i poszukać na dole coś do przepłukania gardła zeschniętego przez nadmiar wina oraz wrażeń.
Cicho zamknął za sobą drzwi. Na korytarzu świeciła się słaba żarówka w mosiężnym kinkiecie nad schodami. Na bosaka zszedł na dół. Słychać było jedynie tykanie starego zegara w kącie sali. Stół przy którym siedzieli wieczorem nie był uprzątnięty. Najwidoczniej impreza trwałą do późna. Sięgnął po butelkę niegazowanej wody i przyssał się do niej ustami wlewając w siebie hausty zbawczego płynu. Kontem oka spostrzegł za barem żarzący się punkt. Tak, tam ktoś był.
-Nie może pan spać? - to była Eleonora pykająca swoją fajkę.
-Nie, to znaczy tak, właśnie tak. Obudziło mnie pragnienie.
-Uhm, no tak, nie dziwi mnie to.
-A pani? Dlaczego pani nie śpi o tej porze?
Eleonora wyszła zza baru i usiadła na krześle opierając się łokciem o polerowany stalowy kontuar.
-Ja już się dość naspałam w swoim życiu. Z czasem i pan zacznie liczyć godziny snu, które tak zubożają, skracają czas, który jeszcze panu pozostał. Długi sen to przywilej młodości. Starość rządzi się innymi priorytetami. Kiedy osiąga się pewien etap w swoim życiu, zaczyna się szanować dni, które pozostały.
-Ładne słowa ...
-I prawdziwe.
-Pewnie tak.
Eleonora puściła trzy białe dymne kółka.
-Dziewczyny śpią? - uśmiechnęła się z przekąsem – Niezły balet ...
Adam nie wiedział co odpowiedzieć. Stracił panowanie nad sytuacją, wymknęła mu się, zerwała ze smyczy rozsądku. To fakt. Nie miał czemu zaprzeczać. Teraz, gdy już otrzeźwiał, te dwie kobiety u góry są jak nagi wyrzut sumienia. Z drugiej strony, nie zamierzał dać się ukamienować Drozdowej na moralnym pręgierzu. Jest dorosłym facetem, a Anastazja i Julia nie są nastolatkami, które wyciągnął matkom spod skrzydeł, żeby się z nimi zabawić.
-Śpią. Obie.
-To wiem ... że dwie. Niezły balet. Ciekawe co będzie jak się obudzą ...?
-Będzie co będzie – wzruszył ramionami.
-Mówiła, że Julia to porządna dziewczyna – Eleonora powiedziała to z cichym wyrzutem – Nie powinien pan ...
-Wiem, że jest porządna – przerwał jej wywód – Ale znowu zaczyna pani wtykać nos w nie swoje sprawy.
Adam postanowił zakończyć tą rozmowę. Ruszył w kierunku schodów. Dobiegł go jednak głos oberżystki. Jego ton przybrał poważną, złowrogą barwę.
-Ostrzegam pana, to się źle skończy ...
Przystanął i odwrócił głowę.
-Co się źle skończy? - zapytał. Ale nie uzyskał już odpowiedzi. Eleonora zniknęła. Gdyby nie zapach aromatycznego fajkowego dymu, mógłby pomyśleć, że rozmawiał z duchem. Oberżystka jakby rozpłynęła się w powietrzu. Nasłuchiwał chwilę, ale znikąd nie dobiegał nawet szmer, a co dopiero odgłos kroków oddalającej się oberżystki. Przeszedł go zimny dreszcz. Nie wiedział, czy ze strachu, czy to powiew porannego chłodu wśliznął się przez szparę w drzwiach do „Oberży”. Powoli wrócił schodami na piętro, cicho otworzył drzwi do pokoju i położył się na skraju łóżka, w którym spały przytulone do siebie Julia i Anastazja. Zasnął obok nich.
Kiedy otworzył oczy był w łóżku sam. Podniósł się i rozejrzał po pokoju. W zalanym słonecznym światłem pomieszczeniu nikogo nie było. Musiały wyjść kiedy spał. Dziwne, że się nie obudził, bo sen miał raczej lekki.
Dopiero wraz ze światłem dnia wszystkie myśli przytępione wcześniej alkoholem poczęły w należytym początku kreślić wydarzenia minionych godzin. Musiał coś zrobić po tej nocy, poskładać wszystko, wyjaśnić to i owo. Nie wiedział tylko od czego zacząć. Od czego i od kogo. Chyba powinien pojechać do Julii. To na początek. Ogolił się, założył świeżą koszulę.
Drogę do Julii pokonał w rekordowo szybkim czasie. Furtka była zamknięta. Nadusił przycisk dzwonka, którego donośny brzęk dobiegł zza drzwi domu. Nikt nie otwierał. Ale okna były otwarte, a na stole na tarasie stał kubek oraz resztki chleba – najwidoczniej ktoś jadł śniadanie. Jeszcze raz spróbował zadzwonić. I tym razem nie dało to efektu. Furtka, jak i ogrodzenie, nie były wysokie. Przeskoczył nad nią i skierował się do drzwi domu. Zastukał. Nic. Lekko je pchnął i ustąpiły pod jego naciskiem. Wszedł do środka.
-Julia! - zawołał. Nie dopowiedziała. Jednak musiała tu być, skoro dom nie był zamknięty. Zajrzał do salonu, do kuchni. W końcu dotarł do łazienki w tyle domu. Zza zamkniętych drzwi dobiegał szum wody. Delikatnie zapukał. Znowu nie było odzewu. Nacisnął mosiężną klamkę i uchylił drzwi. Ze środka buchnęły kłęby pary. W rogu łazienki stała kabina prysznicowa. Za mleczną szybą zobaczył kobiecą sylwetkę obmywaną przez mocny strumień wody. To była ona, Julia. Stał wpatrzony z niemym zachwytem nad tym co widzi. Nie chciał przerywać Julii kąpieli, nie chciał też jej wystraszyć. Jednak nie wycofał się z łazienki urzeczony tym co widzi.
Woda przestała lecieć. Rozwarły się suwane drzwi kabiny. Julia stanęła w nich ociekająca wodą. Jej skóra błyszczała w mocnym świetle halogenów oświetlających łazienkę. Jej długie włosy spływały wodą na kształtne piersi.
-Co ty tu robisz ?! - krzyknęła zaskoczona jego widokiem. W pierwszym geście schyliła się po ręcznik chcąc się zakryć swą nagość prze intruzem w jej domu. Ale cofnęła rękę i już spokojnie zrobiła krok na miękki turkusowy dywanik wyściełający zimną glazurę podłogi. Nie kryła się przed Adamem. Wręcz przeciwnie. W całej okazałości swej boskiej cielesności stanęła z nim twarzą w twarz – Co tu robisz ? - powtórzyła już łagodniej, zalotnie, gorąco.
-Nic – odparł – po prostu ... nic. Patrzę na ciebie.
-I co widzisz? A raczej powinnam spytać czy podoba ci się to, co widzisz? - rozłożyła szeroko ręce przyjmując posągową pozę jeszcze bardziej eksponującą jej wszelkie atrybuty kobiecości.
Adam nie odpowiedział, tylko zrobił krok w jej kierunku, a ona zarzuciła mu ręce na szyję.
-Fajnie, ze przyjechałeś.
-Też się cieszę. I jeszcze cieszy mnie to, że witasz mnie tak, jak witasz.
-A czego się spodziewałeś?
-Po wczorajszej nocy nie byłem pewien, czy aby mnie nie przywitasz siarczystym policzkiem – z niepewnym uśmiechem powiedział dokładnie to, co myślał.
-Może powinnam ... - odpowiedziała, jakby rzeczywiście się nad tym zastanawiała – ale z drugiej strony: po co by mi to było? Było ... fajnie ... ekscytująco – dodała zalotnie.
-No to mi ulżyło – Adamowi jakby kamień spadła z serca. Był zaskoczony takim obrotem sprawy. Nie spodziewał się takiego przywitania. Prędzej był przygotowany na ewentualne wygłoszenie przeprosin, niż na tak gorące przyjęcie ze strony Julii.
Stali tak przez chwilę patrząc sobie w oczy. On głaskał jej nagą delikatną i pachnącą skórę, a ona przyjmowała tą pieszczotę z wyrazem błogości na twarzy.
-Zjesz coś? Ja już jadłam, ale nie krępuj się, lodówka jest w kuchni. Tymczasem ja się ubiorę, jeśli pozwolisz.
-Chętnie coś zjem. Nie jadłem jeszcze dzisiaj. Ale zanim cię puszczę musisz mi powiedzieć, co myślisz o wydarzeniach wczorajszej nocy.
-A konkretnie?
-Konkretnie wiesz o co mi chodzi, o Anastazję, o Ciebie ... o mnie.
Julia uwolniła się z jego objęć i zawiązała na mokrych włosach turban z grubego frotowego ręcznika.
-Było ok, mówiłam przecież – stanęła przed lustrem sięgając po kosmetyczkę. Na jej twarzy wykwitł tajemniczy uśmiech.
-Że było ok, to wiem. Ale czy nie poszliśmy zbyt daleko, no wiesz ...
-Nie bądź taki święty. Po tym co wczoraj doznałam i widziałam nie pasują mi teraz takie pytania z twoich ust – odwróciła się do niego mrużąc wymownie oko – nie drąż tematu, nie warto. Było minęło. Dawno się tak nie bawiłam. A teraz spadaj z łazienki! Zaraz do ciebie dołączę.
Adam poszedł. Kuchnia była obszerna i jasna. Na samym środku stał drewniany stół nakryty kwiecistą serwetą. Z lodówki wyciągnął wędlinę i sery, z chlebaka ciemny chleb. Na żelaznej kuchni stał imbryk z kawą wciąż gorącą, bo ciepło utrzymywała żeliwna płyta opalanego drewnem pieca. Nalał do metalowego kubka gęstą jak smoła, aromatyczną zawiesistą czarną kawę. Usiadła przy stole szykując sobie śniadanie.
Kiedy kończył jeść i dopijał ostatnie łyki kawy, do kuchni weszła Julia. Ubrana, uczesana, z nienagannym lekkim, świeżym makijażem na twarzy.
-Pojadłeś? - spytała sięgając po imbryk z kawą.
-Tak, dziękuję. Świetną kawę parzysz.
-Wiem – zaśmiała się – stawia na nogi, jak żadna inna.
-O tak! Byle mi przez nią serce nie stanie – odparł.
-Serce, jak serce, ale ... - zachichotała i usiadła naprzeciwko niego przy stole – Co dzisiaj robimy?
-Nie wiem, nie myślałem jeszcze o tym. Na pewno muszę odebrać dokumenty notarialne. Są zdeponowane w urzędzie, w sejfie Gołasa. A potem ? Co dalej zresztą dnia, tego jeszcze nie wiem.
-A co dalej tak w ogóle? Jakie masz plany? Zostajesz dłużej, czy wracasz do domu?
-Wracam, muszę. Ale nie na długo. Interesy. Później, jak wszystko poukładam, przyjeżdżam do Zagnieździa już z szefem robót, który zajmie się dworkiem.
-No tak – Julia nieco posmutniała – Przecież nie może być inaczej.
Ton jej głosu był na tyle wymowny, że Adam nie mógł go nie rozczytać.
-O co chodzi? Powiedz mi. Dlaczego takim niepokojem napawa Cię to, że kupuję ten dom?
Julia usiadła przy stole oburącz obejmując kubek z kawą.
-Wiesz przecież. Mówiłam ci.
-Nie, nie mówiłaś. Ta opowieść o hrabim Passkowskim, o Indianach, to wszystko nie wyjaśnia mi dlaczego tak emocjonalnie do tego podchodzisz. Co cie tak niepokoi, czego się boisz?
Julia wstała od stołu i podeszła do okna. Jej wzrok powędrował dalej niż pozwalał na to widok za oknem. Zatopiła się w myślach, a jej twarz przybrała dziwny wyraz, ni to niepokoju, ni to troski. Najwyraźniej jej myśli zawędrowały w dalekie ostępy czasu i przestrzeni. Przeniosła się gdzieś daleko. Po chwili odrętwienia zwróciła się do Adama. Powróciła z dalekiej podróży po zakamarkach własnej duszy. Oczy na nowo rozbłysnęły trzeźwą iskrą młodości.
-Wiesz co, ja nie będę, ba, nie chę po prostu abyś zamartwiał się tym, co ja myślę na temat dworu. Zapomnij o tym.
Adam spojrzał na nią z czułością i również wstał od stołu. Podszedł do niej i czule wziął w ramiona.
-Niestety, nie mogę – powiedział – nie mogę przejść do porządku rzeczy nad tym co powiedziałaś. Nie mogę zapomnieć, że coś nie gra. Zbyt bardzo cię ... - zawiesił głos.
-Za bardzo co mnie? - Julia spojrzała mu głęboko w oczy.
-Za bardzo ... z bardzo mi na tobie zależy – pocałował ją w usta tak gorąco, jak tylko można. A ona odwzajemniła pocałunek.
Stali tak objęci i żadne nie chciało przerwać tej chwili, jakby miało to spowodować rozstanie na zawsze, jakby oderwanie się od siebie rozdzieliłoby ich na wieki. Za oknem wiatr pieścił kołyszące się kwiaty w ogrodzie, jakby na ich cześć reżyserując spektakl natury w pokłonie dla ich rodzącej się więzi.
*
Adam wracał do Zagnieździa z sercem poruszonym do granic. Myśli rozbieganych nie potrafił skupić. Co się z nim stało? Kurcze, czuł się jak szczeniak, jak nastolatek odurzony pierwszym uczuciem. Nie wiedział co z tym zrobić. Przyszło to tak nagle, tak niespodziewanie, że nie przygotował obrony przed własną słabością. Ale teraz nie miał ochoty się bronić. Czuł nie do opisania wręcz rozkosz, napawał się tym uczuciem. Przyjął je, jak dar, jak prezent i nie chciał zastanawiać się nad tym co mu przyniesie.
Zajechał przed urząd gminy. Wbiegł po schodach do tak już znajomego wnętrza. Katarzyna przywitała go spojrzeniem tak swoistym, tak oczywistym, że nie wzbudziło ono w Adamie, żadnego uczucia. Po prostu, ta kobieta tak miała. Mimowolnie skwitował jej spojrzenie myślą, że panna Katarzyna w ten oto sposób plecie sobie grunt pod staropanieństwo w najczystszej i pewnej postaci.
Tym razem nie miał ochoty na spotkanie z wójtem. Zresztą jeszcze go nie było, na co wskazywał brak samochodu przed urzędem. Podszedł więc do naburmuszonej Katarzyny.
-Witam. Chciałbym odebrać moje dokumenty, akt notarialny. Mam nadzieję, że sprawdziła pani już wpływ na konto mojego przelewu za transakcję. - nie było to pytanie, lecz raczej nie znoszące sprzeciwu stwierdzenie faktu, na co Katarzyna tylko wyżej uniosła brew i sięgnęła za siebie ku stosowi teczek piętrzących się na półce.
-Proszę – wycedziła przez zaciśnięte zęby podając mu znajomą teczkę.
-Dziękuję – Adam odebrał teczkę z jej drobnej dłoni. Nie potrafił zrozumieć jej wrogości. Czy był to wrodzona niechęć do ludzi czy urzędnicza poza, nie mieściło mu się w głowie, że można tak zrażać do siebie drugą osobę. Otrząsnął z czoła wykwitły mimowolnie grymas i zwrócił się do niej już z uśmiechem.
-Miło mi było panią poznać. Mam nadzieję, ze się jeszcze spotkamy – i tymi słowy zakończył tą zdawkową konwersację kierując się do drzwi.
„Oberża” przywitała go nastrojowym jazzem i kompozycja egzotycznych zapachów dobiegających z kuchni, które podrażniły skutecznie jego kubki smakowe czego wyrazem było niemałe pobudzenie ślinianek. Zamówił obiad. Wbiegł po schodach na górę. W pokoju zgarnął do torby te parę swoich rzeczy, jakie miał. Był gotowy do wyjazdu. Kiedy wrócił na dół na stole czekał już posiłek. Zasiadł za stołem i zabrał się do jedzenia. Czego, jak czego, ale znamienitej kuchni tego lokalu nie można było nie docenić.
-Wyjeżdża pan? - od baru Eleonora rzuciła ni to pytanie, ni stwierdzenie.
-Tak, wyjeżdżam. Proszę mnie podliczyć – odpowiedział Adam.
-A jak tam pana sprawy?
-Które?
-Wszystkie – Eleonora położyła nacisk na to słowo – wszystkie pana sprawy.
-A dziękuję. Wszystko gra.
Oberżystka wyszła zza baru i podeszła do stolika.
-Mogę? - spytała przystawiając sobie krzesło.
-Oczywiście, proszę – Adam otarł usta przeżuwając ostatni kęs obiadu. Najwyraźniej Eleonora chciała czegoś od niego. Ale ona tylko siedziała i spoglądała badawczo w jego oczy. Nie mógł rozczytać jej intencji. O co jej chodziło? O co jeszcze chciała zapytać?
-Pani Eleonoro, proszę pytać – powiedział wprost wywołując na jej twarzy grymas zdziwienia, może rozczarowania – czego chce się pani dowiedzieć ode mnie?
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz