„Powieść
pod roboczym tytułem”
Zabrze
2011
osoby:
Adam
Korzecki
przyjaciel
– Piotr Kalemba
dziadek
Adama– Jędrzej Korzecki
babcia
Adama– Maria Korzecka
wójt
- Gołas
sekretarka
wójta – Katarzyna
asystentka
wójta - Anastazja
oberżystka
– Eleonora Drozd
Julia
posterunkowy
- Czesiek
bajda
- Kryspina
hrabia
Ignacy Passkowski – kuzyn pradziadka Juli, Jana
dziadek
Julii – Bronisław
Akkaru
– córka wodza Ajmarów, Apu Makla
Ipatu
Zarra – młody szaman
hrabina
Anna Protaszyńska – ciotka Julii
Walery
Ogoża – mąż hrabiny Protaszyńskiej
proboszcz
miejsca:
Zagnieździe
Brzozowo
Rozdział
I
Adam
siedział nad nie całkiem gorącym już rosołem. Brzegi talerza
upstrzone siekaną pietruszką jednoznacznie kojarzyły mu się ze
średnio białym sufitem ozdobionym gówienkami much. Tym
bardziej jego ochota konsumpcji pikowała ostro ku bezkresnym
głębinom niechęci. Nie potrafił zrozumieć tego niedzielnego
zadęcia – siekana pietruszka w rosole być musi! Jeśli nie w
tygodniu, to w niedzielę inaczej być nie mogło. Z drugiej strony,
czy w tygodniu ktoś tu się silił na gotowanie rosołu ?
Oczywiście, że nie. Zresztą cała filozofia niedzielnego obiadu od
zawsze go fascynowała. Otóż czym jest ten wywar z ochłapu
mięsa z pietruszkowym i marchewkowym kolorowym ozdobnikiem? Gar
tłustej wody o nie do końca sprecyzowanym smaku, któremu na
szczęście nie można było odmówić aromatu. I chyba właśnie
ten zapach, ten bukiet domowego miru sprawiał, że mimo awersji do
tego wykwintnego wytworu kulinarnej pomysłowości narodu, wciąż
karnie stawiał się co tydzień, co niedziela, by uczestniczyć w
konsumowaniu siódmego dnia tygodnia.
Wężowe
sploty makaronu, siekanego starym stalowym nożem, owijały się
wokół łyżki. We wczesnopopołudniowym słońcu oka w rosole
migotały, jakby chciały zachęcić go do dowiosłowania do mety
kulinarnej katorgi. Przy drugim końcu dębowego stołu siedział On.
Jego przeorana czasem twarz ozdobiona sumiastym wąsem od zawsze
kojarzyła mu się z postacią niemalże mityczną. I taki On był.
Od zawsze. Nie pamiętał Go innego. Kiedy był jeszcze dzieckiem On
już tak wyglądał. I nie zmienił się przez te z górą
trzydzieści lat od kiedy go poznał. On był mężczyzną całym
sobą. Jego potężna postura w każdym budziła podziw i niczym
niezmącony szacunek. Za wyglądem szedł sposób w jaki On się
poruszał – dostojeństwo w każdym calu, w każdym kroku, geście.
Nie inaczej było gdy spod sumiastego wąsa wydobywał się –
rzadko, bo rzadko – głos. Dudniący, jak z bezdennej studni,
jeszcze obficiej Go malował. Darzył go niekłamanym szacunkiem i
miłością tak wielką, jaką tylko wnuk może przelać na swego
dziadka.
Z
kuchni dobiegały odgłosy krzątaniny przy drugim akcie obiadowego
spektaklu. Tam była Ona. Na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasowała
do tego wielkiego mężczyzny leniwie kończącego talerz rosołu.
Ale wiedział, że ci dwoje są dla siebie stworzeni, że ani On ani
Ona osobno by żyć nie mogli. Zawsze im tego zazdrościł. Babcia
była kobietą o pogodnym usposobieniu. Nie pamiętał jej inaczej
niż z uśmiechem na rumianej twarzy. I tak była w rzeczywistości.
Nie siliła się na pozy, była po prostu ... dobra. Ilekroć się
widywali, a przecież gdy był w mieście widywali się co niedziela,
witał go z wylewnością zakrawającą na bałwochwalcze
uwielbienie. Krępowało go to, ale nie wyobrażał sobie, że
mogłoby być inaczej.
Jakże
inne były jego relacje z dziadkiem. Skinienie głowy na powitanie to
naprawdę wielkie wyróżnienie. A jednak lgnął do niego jako
dziecko, jak i teraz. Zresztą od kiedy w jego życiu zabrakło
rodziców, to właśnie dziadkowie wypełnili tą pustkę. A on
dał im odczuć, że czuje się ich synem.
Z
kuchni dobiegło nieco bardziej doniosłe szczęknięcie pokrywek, a
wraz z nim do pokoju wtoczył się aromat pieczeni o nucie z lekka
przypalonej, czyli tak dla niego pięknej, bo swojskiej.
-Podano
do stołu! - głos ciepły i radosny oznajmił początek drugiego
aktu niedzielnego obiadowania.
-Smacznego.
I nie chcę widzieć resztek na talerzach – babcia z takim
wdziękiem rozłożyła talerze, jakby całe życie nie robiła nic
innego, tylko do stołu podawała. Właściwe, to nie było to
dalekie od prawdy. Dbała o swoich mężczyzn. A przejawem tej
dbałości było czuwanie nad spiżarnią, z której z
niekłamaną radością czerpała pełnymi garściami. Gdzieś tliło
się w niej poczucie, wynikające z czasów minionych, że ta
pewność pełnej lodówki nie jest dana raz na zawsze. Tym
bardziej cieszyła się gdy mogła obdarowywać tymi dobrami swoich
bliskich.
-Co
nowego – spytała gdy wreszcie zasiadła do stołu.
-Kupiłeś
w końcu ten dom? - w jej głosie dało się słyszeć niekłamane
zainteresowanie.
Adam
przyjechał wczoraj późnym wieczorem, więc nie mieli okazji
porozmawiać. Po długiej podróży, tak jak stał, w ubraniu
zwalił się na łóżko i natychmiast usnął.
-Nie,
jeszcze nie kupiłem. Ale byłem tam niedawno – odpowiedział.
-Oj
Adam, Adam ... Jak dalej będziesz zwlekał, to ten dom przejdzie ci
koło nosa. A szkoda by było. Wreszcie znalazłbyś swój
własny kąt.
Dom,
o który zagaiła babcia, od dłuższego czasu już zaprzątał
głowę Adama. Ale czym bliżej było sfinalizowania jego zakupu, tym
bardziej szukał powodów aby wycofać się z tej transakcji.
Coś sprawiało, że na samą myśl o tym miejscu cierpła mu skóra.
Tylko dlaczego? Jeszcze parę miesięcy temu, kiedy przypadkiem
zajechał do Zagnieździa, zakochał się w tym dwustuletnim dworku.
A miłość ta była ślepa, bo stan domostwa nie skłaniał do
wylewnych wobec niego uczuć. No chyba, że do wylewania łez.
Strzępy dachu, powybijane okna, powyrywane drzwi i deski z podłogi.
Od dziesięcioleci dom stał pusty, tylko z czasem zamieszkiwany
przez okolicznych meneli. Ostatni właściciele zniknęli w
tajemniczych okolicznościach gdzieś w czasach przedwojennych
jeszcze. Nikt tak naprawdę nie wiedział co się z nimi stało.
Opowieści mnożyły się z każdym kolejnym dziesięcioleciem, lub
rozkwitem kolejne róży miejscowej bajdy, jak zwano tutaj
kobiety z pokolenia na pokolenie przejmujące rolę mniej lub
bardziej wiarygodnego źródła wiedzy wszelakiej.
Właśnie
od takiej bajdy, niejakiej Kryspiny, Adam dowiedział się o
oddalonej od wsi o jakieś 6 km ruiny dawnego dworu. Domostwo stało
na kraju bukowego lasu. Jesienią zasypywany złotem liści, dworek
wyglądał na malowniczą ruderę, która przy odrobinie dobrej
woli mogłaby się stać jego domem. Tak też postanowił.
Wystarczyło znaleźć właściciela, co okazało się łatwe. No i
nikomu tak naprawdę nie leżało na duszy czy ruina do końca
sczeźnie, czy ktoś ją zagarnie jak swoją. Ludzie jakoś dziwnie
tylko patrzyli na Adama, jak wychodził od wójta z mocny
postanowieniem powrotu tu na wiosnę i zabrania się za budowę
swojego miejsca na ziemi. Nic się tu bowiem nie dało ukryć. Cała
mieścina plotkowała na temat Nowego Pana w Dworze, jak szybko
zaczęto go nazywać. Pozostały tylko formalności, potwierdzenie
dokumentów, przelew i będzie mógł zostać
właścicielem ziemskim.
Jesień
się skończyła, zapadła zima. A Adam z tygodnia na tydzień stygł
z emocji, jakie rozpaliła w nim perspektywa kupienia dworu. Już
właściwie wszystko było przygotowane. Wójt miał tylko
wykazać się prawem własności dworu. Potem wystarczyłoby pojechać
i złożyć podpis u notariusza. Ale w jego serce wkradł się dziwny
niepokój. Co dziwne, on który spał zawsze snem
sprawiedliwego, zaczął śnić. Nie były to jednak dobre sny, lecz
ponurem senne marzenia ocierające się o koszmary, których
tematem był stojący pod bukami dwór. Kiedy budził się rano
nie był w stanie nadać tym snom ram realizmu, obrać go w obrazy.
Pozostawał niepokój. Coś mu mówiło, że ten dom nie
jest li tylko kupą starego gruzu czekającą na wprawne ręce, które
wyniosą go ku świetlanej przyszłości. Gdzieś w tych kamieniach
czaiła się tajemnica.
Rozdział
II
Następnego
dnia Adam obudził się rześki i pełen wigoru. Dzień zapowiadał
się zupełnie inaczej niż poprzedzająca go senna niedziela.
Wiosenne słońce z wolna rozgrzewało chłodne jeszcze powietrze,
które omotało go gdy boso wyszedł do ogrodu. Stary sad
łagodnie opadał ku pobliskiemu strumieniowi. Kwitnące jabłonie
sypały kwieciem na wysoko strzyżoną trawę. Dziadek dbał o
obejście. Żadne tam pole golfowe to nie było, ale wszystko miało
tu swoje miejsce i sielski wystrój nie burzył żaden zbędny
grat, czy dziurawy garnek zatknięty na sztachecie płotu. To Adamowi
imponowało. Zazdrościł mu jego stanowczej, harmonijnej natury,
tego że każdy jego dzień, krok był przemyślany, wyważony,
skalkulowany. Tu nie było miejsca na improwizację. W świecie
dziadka wszystko miało swoją przyczynę i swój cel. I mimo
tego potrafił żyć, jak chciał. Był panem samego siebie z którego
wręcz emanowała niezachwiana pewność siebie, tego że nic nie
jest w stanie wyprowadzić go z równowagi.
A
on był inny. Zawsze szukał, zawsze pytał, ale nigdy nie był w
stanie narzucić sobie miru i zapiąć świat w cugle. Miotał się.
Był jak zwierzę, które nikomu nie ufa, a i same zaufania nie
wzbudza. Jego relacje z ludźmi nigdy nie były zbyt głębokie.
Przyjaźń Adama była bowiem trudna, wymagała niemałych pokładów
cierpliwości i poświęcenia. Dlatego przyjaciół miał
niewielu. Podobnie było z kobietami w jego życiu. Nigdy z żadną
na dłużej się nie związał. Albo one odchodziły, albo on
wychodził rano i nie wracał. Teraz też był sam, oddychał pełną
piersią po niedawnym związku z Weroniką. Tak jak szybko i mocno
żyli, tak też gwałtownie się spalili. Było mu nawet żal, ale
nie namawiał, nie prosił ani nie żądał. Po prostu się
skończyło.
-Dzień
dobry synu – usłyszał za sobą. Ciepły głos płynął od
wyjścia na rozległy taras. Babcia szła z tacą z filiżankami
aromatycznej czarnej kawy. Twierdziła, że nie sposób dobrze
zacząć dnia bez łyka mocnej kawy.
-Spałeś
dobrze?
-Tak,
jak dawno już nie – odpowiedział – dziadek śpi jeszcze? To
niepodobne do niego – uśmiechnął się.
-Nie,
pojechał do miasta. Miał do załatwienia jakieś swoje sprawki,
jemu tylko znane. Znasz go i te jego tajemnice.
-Znam,
znam.
Kiedyś
próbował dociekać tego, gdzie dziadek jeździ, z kim się
spotyka, co tak ważnego ściąga go do miasta. Ale z czasem
odpuścił. Zresztą babcia, która już dawno dała sobie
spokój, na jego pytania o dziadka wzruszała tylko ramionami.
Ale to nie była tępa rezygnacja, tylko pogodzenie się bez żalów
i pretensji, że małżonek ma swoje życie, swoje tajemnice. Ufała
mu. To jej wystarczało.
-A
twoje plany na dzisiaj? Jedziesz do Zagnieździa? Załatwiłbyś w
końcu te papiery. Chciałabym jeszcze przed śmiercią gościć się
u Ciebie – zaśmiała się.
-Sam
nie wiem, jakoś mi nieśpieszno. Dobrze mi tutaj. To jest moje
miejsce, a nie Zagnieździe.
-E
tam, gadasz. My Cię nie wyrzucamy, to wszystko będzie kiedyś
twoje, ale Adaś, latka lecą, a ty ciągle po świecie jak ten wiatr
ganiasz. Zwolniłbyś trochę, ustatkował się. Rodzinę założył
...
-Oj
babciu ...
Ta
rozmowa nie była mu w smak. Mając nadzieję, na zmianę tematu
zatopił usta w gorącej kawie. W nozdrza wbiła się woń kawy z
lekką nutą imbiru.
-Adam?
-Tak?
-A,
już nic... - zawsze wyczuwała, kiedy jej wnuk wycofuje się jak
rak. Nie chciała go gnębić moralizowaniem o poranku. Zawsze
roztaczała nad nim swoje opiekuńcze skrzydła, ale nigdy nie
przyduszała, kiedy widziała, że się wyrywa. Miała jednak
nadzieję, że kiedyś jej marzenia o prawnukach się spełnią. Nie
miała już nikogo na tym świecie poza swoimi dwoma mężczyznami.
Dopili kawę. Zebrała puste filiżanki i poszła do kuchni.
Adam
siedział na tarasie wystawiając do słońca twarz. Włosy rozwiewał
mu poranny chłodny wiatr. Właściwie to powinien w końcu powziąć
decyzję w sprawie Zagnieździa. Już czas. Postanowił pojechać tam
jeszcze dzisiaj. Było wystarczająco wcześnie, aby zebrać się w
drogę. Ta wizyta będzie jego ostatnią, bądź na nowo pierwszą.
Chwila sprawi, czy rozpocznie nowy rozdział w swoim życiu. Ileż to
razy właśnie tak obierał nowy kierunek dla swego losu. Nie lubił
się zastanawiać się nad przyszłością. Nie lubił planować.
Wstał, przeciągnął się i raźnym krokiem wrócił do domu.
Droga
do Zagnieździa wiła się malowniczo pośród soczyście
zielonych pagórków. Wiosna na dobre zagościła w te
strony. Przez otwartą szybę do samochodu wpadał zapach mijanych
łąk rozbudzonych po zimowym długim śnie. Wszystko tak nagle, jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wybuchło orgią
kolorów, zapachów i dźwięków. Adam uwielbiał
tę porę roku. To jedyny czas kiedy i on się budził, kiedy miał
ochotę wstawać z łóżka skoro świt i ruszać w drogę –
jaka by nie była.
Jechał
szybko, tak jak lubił. Prowadzenie samochodu zawsze sprawiało mu
niekłamana frajdę. Nie rozumiał opowieści ludzi jak to się męczą
gdy muszą gdzie dalej jechać. Dla niego samochód był czymś
tak naturalnym, wręcz dopełnieniem jego samego. Nigdy nie walczył
z maszyną. Żył w symbiozie z tymi stalowymi trybikami na czterech
kołach. Jego serce biło w rytmie sześciocylindrowej poezji
czerwonego Mustanga, a w żyłach płynęła mieszanina syntetycznej
wysokooktanowej krwi.
Kiedy
zajechał do Zagnieździa zegar na kościelnej wieży właśnie
wybijał dziesiątą. Zaparkował naprzeciwko tuż pod „Oberżą”,
jak zwano tutaj jedyny przybytek kulinarno-kulturalny gdzie spotykała
się tutejsza elita o nie do końca do określenia proweniencji.
Pojawiali się tutaj prości chłopi z okolicznych gospodarstw,
przybywali też najemni pracownicy sezonowi w postaci studentów
dorabiających na wakacyjne szaleństwa. Przy stolikach zasiadali
miejscowi notable, z proboszczem i wójtem na czele, a w drugim
koncie sali spode łba zerkali ku nim tutejsi noworysze, tak często
piętnowani z ambony i na łamach „Życia Zagnieździa” będącego
tubą polityczną wójta. Na sali nie brakowało też typków
szemranych, co to i u władzy i u swojskich biznesmenów
próbowali załapać nieco względów i przyzwolenia dla
nie do końca jasnych interesów, jakie prowadzili pod egidą
„prywatnej inicjatywy”.
Adam
tym razem swoje kroki skierował od razu w stronę budynku stojącego
na przeciwległej stronie rynku. Jaskrawo żółta elewacja
odznaczała się wyraźnie pośród szeregu szarych, odrapanych
kamienic, które swoje lepsze czasy miały już dawno za sobą.
Dobre czasy Zagnieździa, kiedy było jeszcze malowniczym
miasteczkiem, a nie podupadłą dziurą bez prawa nazywania siebie
miastem, były malowane łatami odpadającego tynku walących się
ruder. Widać było, że wójtowe myśli nie są kierowane w
pierwszym kolejności ku dbałości o wizerunek trzymanej twardą
ręką mieściny. To, że swoją siedzibę kazał odmalować w ten
sposób miało na celu jasne wskazanie wszystkim petentom drogi
do władzy Zagnieździa. Bo tylko on tutaj miał cokolwiek do
powiedzenia. Już nikt nie pamiętał czemu lata temu posadzili go na
tym stolcu, a teraz ze świecą by szukać tego, który by się
ośmielił strącić go ze stanowiska.
Drzwi
skrzypnęły budząc z odrętwienia płowowłosą dziewczynę za
biurkiem.
-Dzień
dobry – odezwała się tonem urzędowym, w którym można
było wyczuć pytanie: „czego ?”
-Dzień
dobry – Adama nie zraziła ta „uprzejmość” w głosie. Był
obyty ze wszelkiej maści urzędasami i ich świtą broniącą do
nich dostępu. Wiele razy forsował drzwi, sekretariaty, poczekalnie
i recepcje. Co jak co, ale zdecydowane pokonywanie sekretarek,
recepcjonistów i portierów nigdy nie sprawiało mu
trudności.
-Ja
do wójta – rzucił mijając rozbudzoną już sekretarkę.
-Ale
pan wójt... - nie zdążyła go powstrzymać, bo Adam właśnie
naciskał mosiężna klamkę ciężkich drzwi do gabinetu. Drzwi
otwarły się z głośnych skrzypnięciem – widocznie było to
przywarą wszystkich drzwi tego urzędu. A może nie przywarą, może
to jak dzwoneczek oznajmiający przybycie klienta do sklepu? Biorąc
pod uwagę scenę jaką zobaczył, taki „alarm” miał
uzasadnienie.
Słysząc
otwierające się drzwi od wójta jak oparzona odskoczyła
długonoga dziewczyna o kruczoczarnych włosach starannie upiętych w
koczek. Pośpiesznie obciągnęła krótką spódniczkę,
choć ze względu na jej długość, zabieg ten na niewiele się
zdał. Koronkowe wykończenie pończoch nie skryło się w ogóle
pod aksamitny skrawek materiału wokół jej bioder. Kiedy
mijała Adama śpiesznie kierując się ku wyjściu, zauważył jej
oczy tak zielone, jak tylko zielone być mogły.
Wójt
nie wyglądał na zadowolonego. Najwidoczniej przerwano mu nie lada
ważne sprawy, które nie cierpiały zwłoki i zapewne
dotyczyły żywotnych interesów miejscowej społeczności.
Zwalista postać z sapnięciem podniosła się z wysokiego
prezesowskiego fotela w kolorze purpury. Czoło rosił mu pot i na
nic się zdał powiew wiatru z kręcącego się pod sufitem
wentylatora. Dzień był ciepły, a wójt najwyraźniej nie
znosił dobrze temperatury pewnie i tak już podniesionej przez
dziewczynę, która z rumieńcem na twarzy tak pośpiesznie
opuściła gabinet. Przez chwilę na jego twarzy pojawiła się
nieukrywana próba przypasowania osoby do twarzy intruza, który
w tak niestosownym momencie wkroczył do jego biura. Po chwili
promienny uśmiech rozjaśnił jego oblicze.
-Witam
panie Adamie! Ileż to już czasu minęło kiedy ostatni raz się
widzieliśmy? Na taką sposobność musimy wypić po kielichu –
rubasznie zarechotał – pani Kasiu! Proszę o koniaczek! - rzucił
przez otwarte drzwi.
-Niech
pan siada – wskazał fotel naprzeciwko dębowego rzeźbionego
biurka.
Po
chwili pani Kasia, z naburmuszoną miną, wkroczyła do gabinetu
niosąc w drobnych dłoniach dwie koniakówki wypełnione
zawartością w herbacianym kolorze. Zawartości można się było
tylko domyślać. Wójt miał zwyczaj częstować gości
niespodzianką – nigdy nie stawiał na stół butelki.
Upijając łyk Adam z zadowoleniem wyczuł, że poczęstunek był od
serca, a nie wyrobem miejscowych bimbrowników. Odprowadzając
wzrokiem wychodzącą sekretarkę stwierdził, że urażona jego
lekceważącym minięciem jej w sekretariacie, wyglądała tym
bardziej całkiem ślicznie. Wójt otaczał się pięknymi
kobietami. Bez wątpienia władza była pociągająca.
-Spytałbym
co pana do mnie sprowadza, ale chyba znam odpowiedź. I nie kryję,
że cieszę się, że w końcu się pan zdecydował.
-No
nie do końca wójcie, nie do końca. Co prawda przyjechałem
tu z zamiarem sfinalizowania transakcji, ale chciałbym raz jeszcze
przyjrzeć się temu miejscu.
-A
czemu tu się przyglądać?! I pan i ja wiemy, że to ruina. Ja
chętnie się pozbędę tego „zabytku”, a pan zyska domostwo
prawie za bezcen.
-No
właśnie to „prawie” ...
-Dogadamy
się – wójt szelmowsko zmrużył oko – nie zedrę z pana.
-A
co z właścicielami dworku? Miał pan przedłożyć wszelkie
dokumenty stwierdzające, że domostwo mogę kupić od pana ... od
gminy.
Wójt
potarł zarośniętą brodę i zamaszyście zerwał się z fotela.
Podszedł do aktowej szafy i wyciągnął z niej szarą, pękatą
teczkę.
-Panie
Adamie, wie Pan że ostatni właściciele opuścili ten dom w czasie
wojny. Żaden spadkobierca do dzisiaj się nie pojawił. Zresztą,
żeby rozwiać Pana wątpliwości, postarałem się o świeży odpis
księgi wieczystej, gdzie jako obecny właściciel figuruję ... ja –
zaśmiał się z dumą kciukami naciągając szelki podtrzymujące
spodnie.
-Mam
nie pytać jak pan tego dokonał? - Adam rzucił retoryczne pytanie.
Wójt
zbył je milczeniem i rozsiadł się z powrotem w fotelu. Przez
biurko podał Adamowi teczkę z dokumentami. Zgodnie z tym co
powiedział wójt jako właściciela dokumenty wskazywały
właśnie jego. Wyglądały na prawdziwe. Nie, nie wyglądały, one
po prostu były prawdziwe. Adam to wiedział. Nie znał tylko ceny
tego potwierdzenia własności. I co go bardzo nurtowało, nie znał
powodu dla, którego wójt poniósł niemałe
przecież koszty przejęcia własności dworku.
-Wójcie,
dlaczego tak panu zależy żebym kupił ten dom?
Wyraz
jego twarzy zmienił się na sekundę, może dwie, po czym wrócił
do tej śliskiej uprzejmości jaką emanował od momentu powitania
Adama.
-Zależy
mi na ludziach z klasą w mojej gminie. Chcę mieć dobrych sąsiadów.
I chcę aby to piękne miejsce w końcu przestało straszyć a
zaczęło żyć.
Jakoś
te słowa nie były przekonujące. Wójt coś ukrywał. Adam
nie wiedział tylko czy ulec pokusie zmierzenia się z tą tajemnicą,
czy postawić na zdrowy rozsądek i nie pakować się w tą historię.
Wstał wręczając wójtowi teczkę z dokumentami.
-Zobaczymy
się jutro – ruszył ku wyjściu.
-Będę
na pana czekał – usłyszał za plecami.
Adam
wrócił do samochodu. Z bagażnika wyciągnął małą
podróżną sportową torbę. Miał zwyczaj zawsze wozić ze
sobą podręczny ekwipunek, który pozwalał mu bez skrępowania
zatrzymać się gdziekolwiek zawitał na dzień lub dwa. W torbie
oprócz zmiany bielizny znajdowały się niezbędne kosmetyki
oraz inne drobiazgi niezbędne nie tyle może w hotelu, ale bardziej
podczas noclegu w terenie, pod gołym niebem, w stogu siana, czy
nawet na tylnej kanapie samochodu. Dzisiejszą noc miał jednak
zamiar spędzić w pobliskiej „Oberży”, która oferowała
podróżnym kilka schludnych pokoi na piętrze.
Właścicielką
„Oberży” była pani Eleonora Drozd, wdowa z długoletnim stażem.
Jej mąż był postacią numer jeden zanim władzy nad Zagnieździem
dochrapał się wójt. Tajemnicą poliszynela było to, że
stary Drozd był zaciekłym przeciwnikiem obecnego wójta. Jego
żona pozostała wierną tej mężowej postawy. Ostentacyjnie stawała
okoniem wobec wszelkich działań wójta. Mogła sobie na to
pozwolić. Była osobą majętną, mądrą i nad wyraz rozsądną.
Znała granice własnej siły i nigdy nie ryzykowała, jeśli nie
była pewna swego. Taka postawa Drozdowej doprowadzała wójta
do szewskiej pasji. Nie potrafił znaleźć na nią haka, którym
raz na dobre wyrwałby ją wraz z korzeniami z jego miasta. Mimo że
„Oberża” była wrogim obozem, on jednak często tu zachodził,
lub wypuszczał zaufanych ludzi na przeszpiegi. Bowiem tak było
można sprawdzić kto komu sprzyja, a wobec kogo trzeba powziąć
środki ... zaradcze. Nic tak nie rozwiązuje języków, jak
szklanka dobrego piwa. A informacja to broń wszechmocna.
Adam
wszedł do oberży pewnym krokiem. Przez chwilę przyzwyczajał wzrok
do panującego tu półmroku. Uderzył go zapach starego
drewna, oraz aromatyczna woń fajkowego tytoniu najlepszego gatunku.
To oznaczało jedno – Eleonora była na pokładzie. Fajka była jej
namiętnością, z którą nigdy się nie rozstawała. Za nic
miała dochodzącego do niej głosy, że nie powinna sięgać po ten
tak męski atrybut. Była dumna z posiadanej rzeźbionej mahoniowej
długiej fajki o ustniku z kości słoniowej i złoceniami misternie
wplecionymi w misterne zdobienia cybucha. Do palenia zaś używała
tylko tytoniu Petersona, który sprowadzała wprost z Irlandii.
Była smakoszem. Teraz też z lubością pykała z fajki oparta o
kontuar z polerowanej stali.
-Dzień
dobry – Adam podszedł wprost do właścicielki.
-Witam
– odparła – czym mogę służyć szanownemu panu?
-Potrzebuję
pokój na noc, może dwie.
Bez
zbędnych pytań Drozdowa obróciła się do wiszących za nią
kluczy pokojowych i jeden z nich podała Adamowi. Drugą ręka
pchnęła w jego stronę ogromną księgę gości, która
bardzie przypominała średniowieczny wolumin, niż recepcyjny
zeszyt. Pewni jakby cofnąć się do pierwszych jej kart można by
wyczytać pomiędzy wersami wiele niesamowitych historii tego miejsca
na przestrzeni minionych dziesięcioleci.
Adam
wpisał swoje dane do księgi i odebrał klucz z drobnej dłoni,
która nijak pasowała do swojej właścicielki. Eleonora Drozd
była kobietą postawna, żeby nie rzec, wielką. Przy tym była
kwintesencją elegancji prowincjonalnej mody. Ubrana schludnie, lecz
ze smakiem wymagającym od przybysza z miasta odrobiny pokory i
zrozumienia tego, co na prowincji się liczy. Przepych stroju był tu
wyznacznikiem statusu, zwłaszcza kobiet. Dlatego schludny skądinąd
strój upstrzony był złotymi dodatkami wszelakiej maści.
Wszak Drozdowa nie była byle kim.
Zanim
udał się do pokoju zamówił dla siebie wczesny obiad.
Postanowił się odświeżyć, by później zjeść doskonałą
sztukę mięsa gotowaną w warzywach i opiekaną nad żywym ogniem.
Miał już okazję próbować tego specjału z którego
słynęła kuchnia „Oberży”.
Przekręcił
klucz w drzwiach do pokoju. Drzwi bezszelestnie rozwarły się
ukazując skromnie urządzone wnętrze. Poza zaścielonym łóżkiem
z małym stolikiem u wezgłowia, stała tu jeszcze duża szafa, stare
krzesło, a na ścianie wisiało lustro w ramie z surowego drewna. W
kacie za drzwiami była umywalka.
Wystrój
skromy, wyposażenie też, ale Adamowi to wystarczało. Nie
przeszkadzało
mu
nawet to, że do toalety trzeba było zejść aż na dół. Za
oknem był widok na spowite mrocznym cieniem podwórze na
tyłach „Oberży”.
Odświeżył
się nad umywalką co było nieco ekwilibrystycznym wyczynem zważając
na jej wielkość. Włożył lnianą koszulę. Torbę wrzucił do
szafy. Wyszedł z pokoju i po skrzypiących schodach zszedł na dół.
Przybyło nieco gości, ale jeszcze niewielu. Dopiero pora obiadowa,
ściągała głodnych i spragnionych. Adam dziwił się i ty gościom,
którzy już teraz zasiadali przy stolikach. Miasteczko
wyglądało na wymarłe, ulice puste, z rzadka przechodzień. A tu
proszę, jak na wezwanie stawili się w jedno miejsce jakby
przyciągnięci nieznaną siłą. Czy to siła przyzwyczajenia? A
może to wydobywające się zapachy z kuchni zapowiadające już tak
nieodległą obiadową porę?
Adam
zasiadł za stołem przy oknie. Śnieżnobiały obrus, flakon ze
sztucznymi kwiatami, sztućce w wiklinowym koszyczku. Po chwili
podeszła pulchna, rumiana kelnerka z półmiskiem parującej
potrawy. Z uśmiechem na ustach postawiła przed nim oczekiwany
posiłek. Czuł, jak jego ślinianki pracują na wysokich obrotach.
Bez ociągania więc zabrał się do jedzenia. Zanim włożył do ust
pierwszy kęs zamówił jeszcze szklankę mocno schłodzonego
irlandzkiego Wexforda. W pierwszej chwili zdziwił się skąd w tej
dziurze takie piwo, ale gdy przeleciał wzrokiem po lustrzanym barze
zobaczył więcej ciekawych trunków. Najwidoczniej
właścicielka sprowadzała z różnych zakątków świata
nie tylko tytoń do swojej fajki. Otarł usta serwetką i zanurzył
usta w szklanicy. Z lubością pozwolił aby miła podniebieniu
goryczka z kremowej piany rozeszła się w ustach. Wziął godny łyk
ciemno złocistego piwa, które doskonale komponowała się z
mięsiwem, które właśnie skończył jeść. Zbliżało się
południe
Znad
baru przyglądała mu się pani Eleonora. Wiedział o tym. Zresztą
właścicielka nie kryła się ze swoim zainteresowaniem jego osobą.
-Smakowało?
- spytała nie wyciągając z ust fajki.
-Tak,
dziękuję bardzo. Uczta była wyśmienita – odparł z uśmiechem –
proszę dopisać do mojego rachunku, jeśli to nie kłopot.
-Oczywiście,
że nie kłopot. Co pana do nas sprowadza? - spytała, choć tak
naprawdę na pewno wiedziała o celu przyjazdu przybysza. Była chyba
najlepiej poinformowaną osobą w tej mieścinie. Nic nie mogło ujść
jej uwagi.
-Przyjechałem
do wójta. Właściwie, to nie do niego. Sprowadza mnie tu
dworek. Ale pani pewnie o tym wie – nie sądził aby nie wiedziała.
Drozdowa
uśmiechnęła się z przekąsem. Pewnie, że wiedziała.
-Można
spytać, czy wprowadzi się pan tam?
-Spytać
można – odparł – ale tak do końca to sam jeszcze nie wiem, czy
kupię to domostwo. Wybieram się tam właśnie, aby raz jeszcze na
miejscu rozważyć wszelkie za i przeciw.
Wstał
od stołu i skierował się ku wyjściu. Drozdowa odprowadziła go
wzrokiem. Jednocześnie skinęła na jednego z gości, który
potakującą kiwną głową i podniósł się od stolika.
Szczupły mężczyzna o orlich rysach ruszył za znikającym za
drzwiami Adamem. Najwidoczniej właścicielka „Oberży” chciała
na bieżąco mieć informację o poczynaniach przybysza. Nie mogła
pozwolić na to, żeby coś działo się za jej plecami. Szczególnie,
że macał w tym swoje tłuste paluchy wójt.
Samochód
mimo że stał w półcieniu rozłożystego klona zdążył
nagrzać się od wiosennego słońca. Adam pozwolił, aby buchające
z jego wnętrza gorące powietrze uszło, zanim zasiadł za
kierownicą. Wsiadł i ruszył brukowaną ulicą, która biegła
delikatnie pod górę w stronę południowej granicy
miasteczka. Wystarczyło minąć kilka domów, aby zabudowania
ustąpiły miejsca sadom i łąkom zdobnym w wiosenne kwiecie. W
oddali rysowała się ciemna granic lasu, która zaczęła
szybko się zbliżać, gdy mocniej nacisnął pedał gazu. Brukowana
ulica ustąpiła miejsca dziurawemu asfaltowi, żeby w końcu
przeistoczyć się w szutrową polną drogę. Za samochodem ciągnęła
się długa chmura żółtego pyłu.
Z
daleko poznał stary mur z dziurą po bramie. Powoli wjechał do
środka. Leciwy parkowy drzewostan pamiętał bez wątpienia złote
czasy tego miejsca. Rozłożyste dęby, dumne lipy i wyniosłe
świerki splątane były wszechobecnym bluszczem, który spinał
je jak lianami. Plenił się tak bujnie, że stare konary wręcz
uginały się pod jego ciężarem. Także parkowe alejki dawniej
pewnie pielęgnowane przez znamienitych mistrzów ogrodowych,
teraz utonęły w plątaninie płożących się bluszczowych zwojów.
Adam miał wrażenie, że gdyby zostawił tutaj na noc samochód,
rano musiałby go wyplątywać z tych zielonych okowów.
Zaparkował
na podjeździe. Do samego dworku prowadziły szerokie schody, których
broniły posępne kamienne figury maszkar o fizjonomiach szalonych,
dzikich, jakby pochodziły z najciemniejszych snów. Upływ
czasu nie stępił ich surowych rysów, a czarne i brunatne
zacieki nadały im makabrycznego wyrazu. Wyglądały, jakby żyły i
wodziły wzrokiem za przybyszem, który mijał je wspinając
się po stromych schodach w kierunku potężnego zdobnego portalu.
Mimo że zionął ciemną czeluścią nieistniejących odrzwi robił
wrażenie. Zdobienia w postaci płaskorzeźb przyciągały wzrok.
Przedstawiające smoki, skrzydlate węże, skorpiony o ludzkich
głowach, rogate bestie pokryte łuskami – wszystko to rodziło
pytanie o budowniczego tego miejsca. Skąd taka symbolika? Czemu
miała służyć?
Portal
dziwnym trafem zachował się w dobrym stanie. W porównaniu do
biegnących na prawo i lewo popadających w ruinę ścian,
prezentował się jakby był z innego świata. Czas najwidoczniej
miał swoje własne plany wobec tego co i jak ugryźć, czemu dać
sczeznąć, a co zachować.
Adam
przekroczył kamienny próg. Po nogami zaskrzypiały szczerbate
pozostałości dębowych desek. Przez oczodoły okien do środka
sączyło się światło, które rozświetliło wzruszony
stopami kurz. Przez dziurawą powałę wpadały kosmyki słonecznego
blasku. Rozległa sień miał kształt pięcioboku. Na każdej ze
ścian znajdowały się wejścia do kolejnych pomieszczeń. Pośrodku
wiły się pozostałości schodów prowadzących na piętro.
Kręcone poręcze pokrywała gruba warstwa kurzu. Już dawno nikt nie
wspierał się na nich chcąc wejść na wyższą kondygnację.
Schody musiały robić kiedyś wrażenie. Co prawda mosiężne okucia
dawno wyszabrowali miejscowi, ale gdzieniegdzie pozostały strzępy
grubego czerwonego sukna, którym wyściełane były stopnie.
Drewniane balustrady nosiły ślady misternych złoceń.
Ostrożnie
stopień po stopniu Adam wszedł na piętro. Wprost ze schodów
wchodziło się do rozległej sali z rzędem siedmiu wysokich okien.
W rogach ram w promieniach słońca kolorowo błyszczały
pozostałości witraży. Pewnie dawniej rzucały na to wnętrze orgię
barw wyczarowanych przez światło. Centralnym elementem sali był
potężny kominek wyłożony szarym marmurem. Wszędzie walały się
śmieci, resztki roztrzaskanych mebli, rozbitej zastawy, szkła. Nie
brakowała puszek po piwie, co było dowodem bytności w tych murach
okolicznej „elity”.
Z
sali przechodziło się do długiego korytarza, z którego z
kolei można było dostać się do kolejnych pomieszczeń. Adam
zaglądał tylko przez puste otwory po drzwiach. Wszędzie panował
podobny harmider. Wrócił na dół.
Z
dolnych pomieszczeń największe wrażenie robiła kuchnia. Ogromny
chlebowy piec wypiekał pewnie bochny nie tylko dla domowników.
Ściany wyłożone niegdyś cedrową boazerią teraz straszyły
odpadającym tynkiem, ale oczami wyobraźni można było zobaczyć
wiszące gary, patelnie, chochle wyszorowane na błysk rzecznym
piachem wymieszanym z popiołem. To miejsce pewnie tętniło życiem
będąc sercem tego domu.
Niewiele
mniejsze wrażenie robiła łaźnia. Wyłożona granitowymi płytami,
z wykutą w podłodze wielką wanną, do której wchodziło się
po trzech schodkach. Co ciekawe, od wanny prowadziła w stronę
pobliskiej kuchni wykuta w podłodze rynna, która znajdowała
swój koniec przy chlebowy piecu. Zapewne w ten sposób
do łaźni była dostarczana gorąca woda czyniąc z tego miejsca
iście luksusowy przybytek.
Oczami
wyobraźni można było zobaczyć kryształowe lustra, którymi
wyłożone były ściany, a po których teraz zostały
nieliczne okruchy w rogach pomieszczenia.
Jednym
z pomieszczeń, do którego wchodziło się z sieni była
umieszczona w podziemiach piwniczka na wino. Schodziło się do niej
krętymi, stromymi schodami. Z dołu wionęło stęchlizną. W
piwnicy stała woda w której walały się resztki regałów
na których dawniej spoczywały butelki z kosztowną
zawartością. Pomieszczenie było zagracone ponad oczekiwania Adama.
Nie było na tyle splądrowane, na ile można było się spodziewać.
Pewnie to przez stojącą, wysoką pewnie po uda, wodę. Zresztą
cenną zawartość pewnie wyniesiono zaraz po zniknięciu ostatnich
właścicieli.
Adam
przeszedł przez cały dom. Nie wszedł jedynie na strych, ponieważ
okazało się to niemożliwe bez drabiny, której nigdy nigdzie
nie znalazł. Ale nie spodziewał się tam znaleźć niczego wartego
uwagi. Wyszedł z domu. Oczy, które przez ostatnią godzinę
zmagały się z półmrokiem wnętrza, poraziło jasne
słoneczne światło. Mrużąc je usiadł na kamiennym murku
okalającym podjazd. Patrząc na te mury wsłuchał się w szept
wiatru harcującego w koronach starych drzew. Co miał robić? Jaką
decyzję podjąć? Poza tą ruiną i parkiem nie było tu nic. Po
innych zabudowania zostały wysprzątane z wszystkiego co przydatne
gruzowiska. Zdawał sobie sprawę z ogromu wyzwania jakiego podjąłby
się decydując się na przeprowadzkę do Zagnieździa. To miejsce
pochłonęłoby wszystko co miał, wszystkie jego oszczędności, a i
tego by nie starczyło. Z drugiej strony łechtała go próżna
myśl o posiadaniu własnego dworku.
Wyciągnął
telefon i wystukał numer do Piotra Kalemby. To miała być ostatnia
weryfikacja jego poczynań względem tego miejsca. Piotr był jego
przyjacielem, takim od zawsze. Razem się wychowywali, razem
wyruszyli w świat, razem zarobili pierwsze pieniądze, razem
dorobili się sporego majątku. Adam co prawda wycofał się z
prężnie działającej firmy, ale swoich udziałów się nie
pozbył. Piotr uszanował jego odejście, mimo że długo namawiał
go na pozostanie w firmie. W końcu odpuścił, ale pozostał wobec
Adama lojalny i mając na uwadze starą przyjaźń uczciwie
przelewał na jego konto należny mu kawałek tortu. Zbyt wiele
zawdzięczali sobie nawzajem, aby pieniądze miały zepsuć ich
relacje. Nawet teraz gdy widywali się tak rzadko, kiedy dzwonili do
siebie od święta.
-Piotr?
- Adam spytał, choć od razu rozpoznał wypowiedziane chropowatym
głosem : słucham.
-Ano
to ja. Kogo innego się spodziewałeś? - z wesołą nutą
odpowiedział – dawno się nie odzywałeś, myślałem, że jesteś
na wschodzie. Kiedy wróciłeś?
-Niedawno.
Właściwie, to parę dni temu zajechałem do Brzozowa. Chciałbym
się z tobą spotkać, mam prośbę. Czy mógłbyś przyjechać
do Zagnieździa, na przykład jutro?
-Nawet
nie wiem gdzie to. Co do za dziura?
-Godzina
drogi od Brzozowa. Ale tobie pewnie zajęłoby to połowę tego czasu
– Adam zaśmiał się do telefonu na samo wspomnienie stylu jazdy
przyjaciela.
-Niestety
nie mogę. Jestem w Paryżu. I pozostanę tu jeszcze koło tygodnia.
Ale mów, o co chodzi.
-Chciałem
twojej rady ...
-Chyba
żartujesz! Przecież ty nie słuchasz rad – Piotr wycedził te
słowa z nieukrywanymi pretensjami w głosie. Adam już dawno
przestał się go radzić.
-...rady
i jednocześnie przysługi potrzebuję – Adam nie dał się zbić z
tropu – chcę kupić dom.
-O!
A to ci dopiero nowina. Czyżby mój przyjaciel postanowił
nareszcie osiąść i założyć gniazdo?
-Może.
Ale, jak mówię, potrzebuję przysługi.
-Wal
śmiało.
-Czy
mógłbyś coś dla mnie sprawdzić?
-Wiesz,
że mógłbym.
Piotr
wiele mógł. Na swej mocy zbudował to co teraz miał. Władza
dawał pieniądze, a pieniądze władzę. Potrafił skrzętnie
wykorzystać te proste zależności. Nie było sprawy, której
ktoś dla niego nie mógłby załatwić. Otaczał się ludźmi
użytecznymi, a ich użyteczność potrafił dobrze nagradzać.
Dlatego byli mu wierni i nigdy nie odmawiali.
-Dom
który chcę kupić od dłuższego już czasu, ma nadzwyczaj
poukładane papiery. Trochę to dla mnie podejrzane. Jeśli jednak
powiesz mi, że wszystko jest OK, to możesz się czuć zaproszony na
parapetówę.
-Nie
ma sprawy. Prześlij mi dane. Daj mi dwa dni. Zlecę to komuś.
Sprawdzimy to wszelkimi kanałami. Tymi formalnymi, i tymi trochę
mniej – zaśmiał się – możesz być pewien, że nic nam nie
umknie.
-Świetnie.
Dzisiaj jeszcze prześlę ci skany dokumentów do weryfikacji.
I jeszcze jedno, sorry Piotr, że ...
-Daj
spokój. Wszystko gra. Nie mam zamiary wysłuchiwać jakiś
dyrdymałów. Jest OK.
-No
to OK. Z góry dziękuję za informacje. A odwdzięczę się
innym razem. Możesz być tego pewien.
-Nie
dopuszczam innej myśli – Piotr zarechotał – no to cześć –
nie czekając na odpowiedź wyłączył się.
Dobiegała
15:00. Jeśli chce mieć co przesłać Piotrowi, musi zdążyć przed
zamknięciem urzędu wójta zeskanować dokumenty. Raz jeszcze
spojrzał na dworek. Tak, kupi go. Wystarczyła ta rozmowa z Piotrem,
aby myśl o kupnie na dobre go omotała. Z niecierpliwością będzie
czekał na wieści od niego.
Wsiadł
w samochód i popędził ku wyjazdowi. Kątem oka spostrzegł
postać opartą o mur. A może mu się wydawało tylko? Zresztą, czy
to istotne. Wypadła na szutrową drogę i nacisnął do oporu pedał
gazu. Śpieszyło mu się.
Wpadł
pędem na brukowany rynek i gwałtownie zatrzymał się przed żółtym
urzędem. Na całe szczęście, wójt prowadził swój
przybytek w godzinach mu odpowiadających. A że rannym ptaszkiem nie
był, więc petentów zapraszał późno, więc i kończył
urzędownie dopiero późnym popołudniem. Adam pchnął drzwi
i wkroczył do środka. Pani Kasia przywitała go chłodnym
spojrzeniem, z którego można było wyczytać pretensje, ze
ktoś śmiał zawracać jej jeszcze głowę o tej porze. Cóż
to za kobieta! Adam nie był przyzwyczajony do takiego stosunku pań
wobec niego. Raczej ulegały jego czarowi, który mimowolnie
roztaczał. Jego oziębłość bardziej podsycała zainteresowanie
nim kobiet, miast je odpychać. A tu proszę, ostentacyjna niechęć
wręcz biła z jej twarzy. Ale nie zamierzał jej niczego ułatwiać
i nie pozwolił się potraktować z buta, na co się zanosiło.
-Ja
do wójta – i ponownie, zanim Katarzyna zdążyła
zaprotestować, skierował się do jego gabinetu – witam wójcie
– rzucił od drzwi.
Stał
przy oknie. Na słowa przywitana obrócił się zakładając
swoją maskę uprzejmości na nalaną twarz.
-Witam,
witam. Już myślałem, ze się pan nie pofatyguje do mnie.
Koniaczek?
-Nie,
dziękuje, nie tym razem. Wpadłem tylko na chwilę. Potrzebuję
jeszcze raz spojrzeć na dokumenty.
-Oczywiście,
nie ma problemu. Ale zaręczam, że od rana nic się w nich nie
zmieniło.
-Mimo
wszystko. Potrzebuję zrobić kilka kopii.
Wójt
spojrzał na niego nieufnie.
-Oczywiście.
Można jednakże spytać po co to panu? - pytanie zadał już innym
tonem. Każde słowo powoli spływało z jego ust. Zniknęła śliska
wylewność tak charakteryzująca jego sposób wysławiania
się, którym dotychczas częstował Adama.
-Proszę
mnie nie zrozumieć, ale muszę coś sprawdzić – odparł na tyle
stanowczo, aby uciąć te rodzące się niepotrzebnie przekomarzanie
– oczywiście nie będę wynosić dokumentów z urzędu.
Widziałem w sekretariacie kopiarkę. Mógłbym z niej
skorzystać.
-Tak.
Tak myślę – zabrakło przekonania w głosie wójta.
Podszedł do biurka na którym leżała teczka, którą
rano pokazywał Adamowi i wręczył mu ją – proszę bardzo.
-Dziękuję
– Adam wyszedł do sekretariatu, do królestwa pani Kasi.
Pytającym wzrokiem spojrzał na nią, ale ona nie podchwyciła jego
sugestii i zatopiła wzrok w stojący przed nią monitor. Podszedł
wręcz sam do kopiarki i włączył ją. W czasie gdy się nagrzewała
poukładał strony, które potrzebował. Do portu USB włożył
pendrive'a. Strona po stronie ściągał kolejne skany. Kiedy
skończył oddał stojącemu w drzwiach wójtowi oryginały.
Ten cały czas obserwował jego poczynania.
-Wójcie,
jeśli wszystko będzie OK, a nie dopuszczam innej myśli, to może
pan szykować wizytę u notariusza.
-Nie
panie Adamie, to nie tak – odparł wójt – to notariusz
przyjedzie do nas – zaśmiał się. Nie miał zamiaru nigdzie się
ruszać. Zresztą wystarczył jeden telefon, aby rejent przyjechał
załatwić sprawę tu na miejscu. Jak zawsze.
-Dobrze.
Widzimy się wkrótce.
-Zostaje
pan u nas?
-Tak.
Zatrzymałem się w „Oberży”. Tam mnie pan znajdzie.
Adam
wyszedł z urzędu i przeparkował samochód pod przeciwległą
ścianę rynku, pod włości pani Eleonory Drozd. Wkroczył do
środka. Wnętrze wypełniał gwar. Skinął na przywitanie głową w
stronę właścicielki, która tak jaki i rano stała za barem
sącząc dym ze swojej fajki. Wbiegł po schodach na piętro i szedł
do pokoju. Z torby w szafie wyciągnął małego netbooka, uruchomił
go i połączył się z siecią. Otworzył pocztę i pomijając
ładujące się nowe wiadomości wybrał adres Piotra. Z pendrive'a
skopiował zeskanowane wcześniej w urzędzie dokumenty i nacisnął
„wyślij”. Wiadomość poszła. Spodziewał się odpowiedzi
wcześniej niż mu to obiecał Piotr. Teraz pozostało uzbroić się
w cierpliwość. Nie mając nic innego do roboty postanowił resztę
dnia spędzić na miejscu, tu w „Oberży”.
Sala
na dole tętniła życiem. Z głośników wiszących w jej
kątach sączyła się muzyka. Z gwaru rozmów raz po raz
wybijały się głośniejsze tony rozochoconych alkoholem mężczyzn
grających w karty przy stoliku pokrytym zielonym suknem. Po katach
porozsiadały się gruchające parki w różnym wieku.
Rozejrzał się za miejscem dla siebie, na tyle przytulnym aby mógł
tutaj spędzić wieczór. W głębi sali zajął głęboką
sofę stojąca pod ścianą. Obok stał mały stolik. Z tego miejsca
miał widok na całe wnętrze. Skinął na tą samą pulchna
dziewczyna, która serwowała mu posiłek zanim pojechał do
dworu. Uśmiech nie zniknął z jej twarzy, mimo że miała za sobą
cały dzień pracy. Po chwili na stoliku stała szklaneczka
wypełniona lodem oraz cała butelka 12-letniego Grants'a, którego
przedkładał nad każdy inną whisky. Nalał po brzegi rozkoszując
się chrzęstem pękających kostek lodu. Z lubością zamoczył usta
pociągając spory łyk trunku. Chłodny płyn połechtał przełyk
rozchodząc się miłym ciepłem w żołądku. Jako posiłek zamówił
paletę serów oraz pieczonych kartofli z czosnkowym sosie.
Konkretne smaki dopełniały się idealnie.
Raz
jeszcze omiótł spojrzeniem salę. Na wysokim krześle przy
barze siedziała samotna kobieta w długiej lekkiej jedwabnej
sukience. Wysokie rozcięcie odsłaniało smukłe nogi założone
zgrabnie jedna, na drugą. Stopy obuła w czółenka
podkreślające urodę jej drobnych stóp. Biel odkrytych
alabastrowych ramion i długiej szyi kontrastowały z gorącą
miedzią opadających na plecy długich falujących włosów.
Przed nią stał kieliszek czerwonego wina, tak czerwonego, jak jej
karminowe usta. Adam nie mógł oderwać od niej wzroku. Nie
pasowała do tego miejsca. Była jak z innej bajki, z innego świata.
Kobieta jakby wyczuła wbity w nią wzrok. Z wolna odwróciła
głowę w stronę Adama, który ujrzał niebywale zielone kocie
oczy. Spojrzała mu głęboko w oczy, a on nie spłoszył się, nie
był w stanie oderwać od niej wzroku. To narastające napięcie
musiał ktoś przerwać, więc wstał i powoli podszedł do baru.
-Dobry
wieczór – odezwał się przełykając ślinę – czy mogę
się dosiąść?
Na
jej pełnych ustach pojawił się delikatny uśmiech. Nie
odpowiedziała, tylko potakująco skinęła głową.
-Czy
mogę zaproponować coś do picia? - ciągnął
Raz
jeszcze się uśmiechnęła – tak, proszę, może być wino –
wskazała stojącą w głębi baru butelkę Aliwen Cabernet
Sauvignon. Chłopak za barem wprawnie nalał wyborny chilijski trunek
do kieliszka.
-Pozwoli
pani, że się przedstawię. Mam na imię Adam. Adam Korzecki.
-Julia
– odparła. Głos miała miękki, pociągający. Sposób w
jaki wypowiadała słowa miał w sobie coś z arystokratycznego
celebrowania każdej z głosek. Cała emanowała niehamowaną
namiętnością. I dobrze o tym wiedziała.
Adam
nie mógł oderwać od niej wzroku. Czuł się jak nastolatek,
nie mógł się opanować, ręce mu drżały na samą myśl, że
ta kobieta siedzi tuż obok niego. Nie wiedział co dalej. Ale
zdawał sobie z tego sprawę, że musi coś zrobić, że to spotkanie
nie może się ot tak zakończyć bez dalszego ciągu. Gorączkowo
szukał w głowie zagubionych myśli, które pokryły się po
najdalszych zakamarkach jego tak zdroworozsądkowego, samczego mózgu.
Wybawienie przyszło wprost od Julii, która podniosła na
niego swoje zielone oczy.
-Co
dalej? - spytała – co teraz? Będziemy tak na siebie patrzeć, czy
zaprosisz mnie do stolika? - w jej głosie zabrzmiało rozbawienie
zakłopotaniem Adama, a wino krążące w jej żyłach dodawało jej
animuszu.
-Ależ
oczywiście, proszę, zapraszam – podał jej rękę i pomógł
zejść z wyżyn barowego stołka. Przyjęła pomoc i zsunęła się
na dół. Jej ruchy były tak harmonijne, że wręcz płynęła,
a nie szła poprzez salę. Z gracją zajęła miejsce na sofie. Adam
usiadł obok niej. Na tyle daleko, aby nie pokazać jak blisko niej
chce być, i na tyle blisko, aby nie dać jej odczuć, że krępuje
go jej bliskość. Musiał ochłonąć i złapać oddech po tym
piorunie, który trafił go tak celnie.
Podał
jej kieliszek, sam podniósł swoją szklankę z whisky. Julia
z rozmysłem grała ciałem. Założyła nogę na nogę nie bacząc
na to, że głębokie rozcięcie odsłania jej smukłe nogi. Sukienka
opływała jej sprężyste, jędrne ciało podkreślając kobiece
krągłości. Pod lekkim materiałem w rytm głębokich oddechów
falowały kształtne piersi. Długie rzęsy okalające kocie oczy,
pełne usta zawsze lekko rozchylone, z tajemniczym uśmiechem, który
można było odczytać jako zaproszenie, wyzwanie.
-Kim
jesteś? - spytała
-A
o co pytasz?
-No
kim jesteś?
-Hmm.
Nie wiem co odpowiedzieć. Jestem sobą.
-Banały,
banały – prychnęła wychylają resztę wina z kieliszka – nie
mógłbyś być bardziej oryginalny?
-Ale
ja naprawdę nie jestem nikim szczególnym. Jestem zwykłym
facetem.
-Nie
to chciałam usłyszeć – jakby posmutniała – mam dość
nijakości.
Adam
skinął na kelnerkę, która w mig odczytała co ma podać do
stolika. Podeszła i dolała Julii wina do kieliszka. A on sam sobie
dolał Grants'a.
Julia
gdzieś uciekła myślami, bawiła się wisiorkiem na długiej
srebrnej plecionce. Adam wiedział, że powinien coś powiedzieć,
jednak nie wiedział co.
-może
masz ochotę się przejść – nic mądrzejszego nie przyszło mu do
głowy.
Podniosła
głowę. -dobrze – w jej głosie nie było krztyny entuzjazmu –
chodźmy więc.
Wyszli
z „Oberży”. Noc już opanowała świat. Po ciepłym dniu
pozostało jedynie wspomnienie. Wiał chłodny, żeby nie powiedzieć
dojmujący wiatr. Julia zadrżała. Adam ściągnął marynarkę i
okrył jej ramiona. Z wdzięcznością wtuliła się w materię,
chociaż tak właściwie to wolałaby się wtulić w Adama, jaki by
nie był. Potrzebowała dzisiaj jego towarzystwa. Szli obok siebie w
milczeniu pustą ulica. Ciszę nocy mącił jedynie szelest świeżych,
młodych liści w koronach drzew kołysanych przez wiosenny wiatr.
Adam wyczuł, że teraz jest dobry moment, aby zbliżyć się do tej
kobiety. Objął ją ramieniem. Nie zaprotestowała. Wyszli z rynku
wąską brukowaną uliczką.
Szli
w milczeniu, bo jakoś słów im nie było brak. Kiedy mijali
wysoką lipę wrastająca niemalże w ścianę kamienicy, z ciemnej
bramy wystrzelił cień i błyskawicznie dopadł Adama. Błysnęła
stal ostrza wzniesionego do zadania ciosu, po czym nóż
błyskawicznie opadł ku dołowi zmierzając w kierunku serca.
Julia
przeraźliwie krzyknęła. Adam złapał opadające ramię i jednym
ruchem wykręcił ręką napastnika wytrącając mu nóż z
dłoni. Z ust cienia wydobył się skowyt bólu kiedy z
trzaskiem pękła kość. Adam pchnął go na pobliski mur po czym
odwrócił się szukając Julii. Zobaczył ją wpartą w pień
lipy. Ta chwila wystarczyła, aby napastnik wykorzystał okazję do
ucieczki. Pędem ruszył ulicą w ciemność. Adam chciał go gonić,
ale pomyślał o przerażonej kobiecie, której nie mógł
przecież zostawić samą na ulicy. Przeklął siarczyście, po czym
odprowadził wzrokiem oddalającą się sylwetkę.
-Nic
ci nie jest – zwrócił się do Julii.
-Nie,
chyba nie. Nic mi nie jest. Co to miało być? – spytała, choć
nie spodziewała się chyba odpowiedzi.
-Nie
wiem. Pewnie jakiś menel – wcale nie był o tym przekonany. Ten
ktoś miał jasny cel. Chciał go zabić. Pytanie, dlaczego?
-Zranił
cię?
-Nie.
Za to ja go tak – odparł nie bez satysfakcji.
-Trzeba
zgłosić to na policji.
-Nie
teraz. Rano. Nie sądzę, żeby wrócił spróbować raz
jeszcze. Wracajmy do „Oberży”. Odwiozę Cię do domu.
-Nie.
Nie chcę żebyś mnie odwoził.
Adam
spojrzał na nią. W jej twarzy nie widział już przerażenia.
Raczej smutek i zupełny odpływ energii, którą emanowała
tak nie dawno. Już się uspokoiła. Więc o co jej chodziło? Czy o
to samo o co jemu?
Wrócili
do „Oberży”. Po skrzypiących schodach weszli na górę.
Adam otworzył pokój po czym zapraszającym gestem przepuścił
Julię przodem. Zapalił małą lampkę nad łóżkiem i
zaciągnął zasłony w oknach. Julia skulona usiadła na skraju
łóżka. Już nie była tą pewną siebie, wyzywającą
kobietą, którą zobaczył przy barze. Wyglądała teraz na
zagubioną, zgaszoną. Usiadł obok niej, a ona wtuliła się w
niego. Adam czuł aksamitny zapach jej perfum oraz wiatru we
wzburzonych włosach. Objął ją ramieniem, wtulił twarz w
miedziane pukle i delikatnie musnął ustami jej kark. Drgnęła, ale
nie uciekła. Pragnęła jego bliskości.
Rozdział
III
Prze
zasłony w oknie sączyło się rozproszone słoneczne światło.
Leżeli oboje w pościeli. Ciężki, niespokojny sen spowodowany
nocnym napadem odpłynął spłoszony porankiem. Adam przyglądał
się wciąż śpiącej Julii. W dziennym świetle była równie
piękna. Wybudzona jego spojrzeniem otwarła oczy.
-Dzień
dobry
-Hej.
Jak spałaś?
-Dobrze.
Zupełnie
zniknęła jej drapieżność z poprzedniego wieczora. Spoglądała
na niego łagodnym wzrokiem, z nieskrywaną ufnością swych
głębokich zielonych oczu. Dobrze się przy nim czuła, a on chyba
też nie miał nic przeciwko jej bliskości. Julia wsparta na łokciu
nadal leżała w pościeli. Z niepewnym uśmiechem na ustach
przyglądała się jego krzątaninie.
-Chyba
powinnam się wytłumaczyć - spuściła oczy – to wczoraj, to nie
tak, ja, no ... hmm, nie powinnam ,,,
-Przestań
– przerwał jej zdecydowanie - wszystko jest OK. Jak już to ja
powinienem ciebie przepraszać– spojrzał na nią, ale ona gdzieś
uciekła wzrokiem. Nie ciągnął więc dalej.
-Po
prostu nie powinnam zostać tu na noc
-Przecież
nic się nie stało. Też nie chciałem abyś po tym wszystkim była
sama. Jesteś głodna?
-Tak,
jestem. Jak wilk! – z radością w głosie przyjęła zmianę
tematu.
-Zejdę
na dół i przyniosę jakieś śniadanie – odparł z
uśmiechem. Posyłając jej całusa otworzył drzwi i wyszedł.
Było
wcześnie. Na dole panował jeszcze nieład po wczorajszym wieczorze.
Pomiędzy stolikami krzątali się barman z kelnerką próbując
ogarnąć ten bałagan przed otwarciem lokalu. Adam przysiadł przy
barze przyglądając się tej krzątaninie.
-Czy
coś podać? – barman rzucił pytaniem znad stolika.
-Tak.
Ale spokojnie, poczekam.
-Zaraz
podejdę - odparł chłopak odłożył ścierkę i wszedł za bar.
-Poproszę
o jakieś śniadanie dla dwóch osób.
-Podać
do pokoju? - spytał barman z filuternym uśmieszkiem.
-Tak,
bardzo proszę – Adam mrugnął okiem – jakieś bułeczki, jajka,
kawa ... cokolwiek.
-Będzie
za kwadrans.
Adam
wrócił do pokoju. Julia właśnie kończyła czesanie włosów.
Nawet w pomiętej sukience wyglądała uroczo.
-Zaraz
będzie śniadanko.
-Cieszę
się – odparła – jestem głodna, jak wilk.
Nie
minął kwadrans, jak rozległo się pukanie do drzwi. Adam uchylił
drzwi odbierając tacę z rąk chłopaka. Postawił na stoliku
dostarczone dobroci. Aromatyczna kawa mile drażniła nozdrza, a
zapach świeżych rogalików spowodował u nich wzmożoną
pracę ślinianek. Z ochotą zabrali się do jedzenia. Kiedy już
skończyli, Julia otarła usta, po czym spojrzała poważnie na
Adama.
-Co
stało się tam na ulicy? Kim był ten człowiek? Czego chciał?
Pieniędzy?
-Nie
wiem – wiedział tylko, że nie wyglądało mu to na napad
rabunkowy. Ale jeśli nie rabunek, to co?
-Musimy
pójść na policje – rzekła stanowczo.
-Pójdę,
ale tak po prawdzie, to nie widzę sensu.
-Jak
to?! Przecież nas napadł ten człowiek.
-Napadł,
fakt. Ale co z tego. Nawet nie potrafimy go opisać. Chyba, że ty
widziałaś coś więcej ...
-Nie,
nie widziałam. Ale tak czy siak zgłosić to trzeba. Jestem gotowa –
energicznie wstała wygładzając dłońmi sukienkę. Poprawiła raz
jeszcze włosy i z oczekiwaniem w oczach stanęła przy drzwiach. Co
było robić, Adam zarzucił marynarkę na ramię i pchnął drzwi.
-A
więc proszę. Wychodzimy.
Posterunek
policji, jak wszystko w tej dziurze, był niedaleko. Wystarczyło
wybrać północną uliczkę odchodzącą od rynku, żeby bez
pomyłki dotrzeć na miejsce. Już z daleka było widać siedzibę
miejscowego „szeryfa”. Kamienica, w której znajdował się
posterunek, była odrapana, zaniedbana. Błyszczący nad wejściem
szyld pasował tu jak kwiatek do kożucha. Podobnie wyglądało
wnętrze. Dawno tu nie zaglądał nawet malarz, nie mówiąc
już o jakimś większym remoncie.
Za
wymalowaną szarą ladą siedział posterunkowy o gabarytach
nosorożca i z wyrazem twarzy równie gruboskórnym.
-Słucham
– rzucił głosem lipnym, cieniutkim zupełnie niepasującym do
jego postury.
-Chcieliśmy
zgłosić przestępstwo – odparł Adam
Posterunkowy
ożywił się i w jego oczach pojawiło się nieskrywane
zainteresowanie. Najwidoczniej jego codzienna praca nie obfitowała w
takie rewelacje.
-Słucham
więc uważnie. Co się stało?
-Poprzedniej
nocy zostałem wraz z tą oto panią napadnięty przez nieznanego mi
mężczyznę.
-Uhm,
rozumiem – coś notował skrzętnie w dzienniku zgłoszeń - A
gdzie to się stało?
-Tu
niedaleko rynku, na ulicy ... nie znam nazwy ...
-Na
Zawiłej ... - dorzuciła Julia
-Uhm,
tak, no dobrze – posterunkowy notował – jak to się stało,
poproszę o jakieś szczegóły.
Adam,
przy pomocy Julii, ze szczegółami zrelacjonował wydarzenie.
A posterunkowy pisał i pisał co jakiś czas pomrukując co miało
oznaczać jego najwyższą uwagę dla usłyszanych słów.
Kiedy skończył klapnął energicznie notatnikiem zamykając tym
samym przesłuchanie.
-No
tak. Panie Korzecki, Pani Julio – puścił słodki uśmiech w jej
stronę – będziemy informować was o postępach w śledztwie. Mamy
wasze numery telefonów i tak dalej. Ale szczerze mówiąc
nie liczcie na to, że coś z tego będzie. Jestem sam, szef na
chorobowym, kolega na urlopie, a cały ten bajzel na mojej głowie –
teatralnym gestem wskazał na otaczające go stosy papierów i
innych gratów, które miały świadczyć o niespotykanie
wielkim natłoku pilnych spraw. Jednak gruba warstwa kurzu zdradzała,
że z tym zapracowaniem to tylko ściema mająca na celu ukryć
patologiczny marazm zżerający tą instytucję.
-panie
władzo, dziękuję za zajęcie się naszą sprawą – Adam rzucił
z sarkazmem – i jasne postawienie sprawy. Mogę się poczuć jak
prorok, bo niczego innego się nie spodziewałem.
Złapał
Julię za rękę i pociągnął w stronę wyjścia. Zamykając drzwi
usłyszał jeszcze dobiegające od lady słowa o „właściwym toku
postępowania w sprawie” i podobne temu frazesy.
Na
dworze zalała ich słoneczna poświata dojrzałego już poranka.
Świat wydawał się zapraszać do siebie częstując łechcącymi
ciepłem promieniami. Adam odetchnął głęboko wyrzucając z siebie
resztki gorzkiego niesmaku po wizycie w komisariacie. Spojrzał na
Julię w jej zatroskane oczy. Dłonią podniósł jej podbródek
i pocałował delikatnie. W jej oczach szkliły się łzy.
-O
co chodzi? – spytał
-Jak
to o co? No przecież o to.
-Mówisz
o tym gliniarzu pożal się boże?
-Właśnie
o tym. No przecież tak nie można. Zresztą czego się można było
spodziewać po Cześku ... - z rezygnacją machnęła ręką.
-Znasz
go?
-Znam.
Od dziecka.
Adam
zdał sobie sprawę, że nic nie wie o Julii. Kim jest? Skąd jest?
Teraz mógł już założyć, że pochodzi stąd skoro zna
Cześka, który nie wyglądał na obieżyświata, lecz na
rdzennego zagnieździanina nie wychylającego nosa poza gminne
granice. A jednak Julia miała w sobie coś co sprawiało, że nie
pasowała do tego małomiasteczkowego światka. Była w niej
dostojność i zwiewność istoty należącej do wielkiego świata. A
może wręcz przeciwnie – nie należącej do świata, lecz będącej
ponad nim. To świat mógł leżeć u jej stóp gdyby
tylko zechciała.
-Chodź,
zapraszam Cię na przejażdżkę. Może to poprawi ci nastrój
– Adam ruszył w kierunku „Oberży”- chodź, chodź, nie daj na
siebie czekać.
Julia
ruszyła za nim podbiegając zgrabnymi krokami stukając obcasami po
bruku, jak nadobna łania raciczkami po leśnym dukcie. Może
rzeczywiście wycieczka pozwoli jej zapomnieć o przykrościach,
które cierniem raniły jej duszę.
Weszła
za Adamem do środka lokalu.
-Muszę
tylko coś sprawdzić – Adam rzucił przez ramię – wbiegając po
schodach na górę – poczekaj tu na mnie.
Tak
też zrobiła. Siadła przy barze placami opierając się o kontuar.
Adam
wyciągnął z szafy netbooka. Chciał sprawdzić czy nie ma już
odpowiedzi od Piotra. Pewnie minęło jeszcze zbyt mało czasu, ale
warto było sprawdzić przed przejażdżką do dworku, gdzie chciał
zabrać Julię. Połączył się i sprawdził pocztę. Nic. A raczej
nic ważnego co mogłoby go teraz zainteresować.
Wyciągnął
więc z torby swojego nikona. Może się przydać. Co prawda zdjęć
dworku miał bez liku, ale teraz będzie miał okazję zrobić kilka
ujęć być może z Julią. Zbiegł po schodach na dół. Julia
czekała.
Wyszli
na dwór. Czerwony mustang czekał. Adam szarmancko otworzył
drzwi swojemu pasażerowi i gestem zaprosił ją do środka. Wnętrze
pachniało rozgrzaną skórą szarej tapicerki. Widać było,
że właściciel dbał o swój samochód. Było w nim
czysto i elegancko. To nie był tylko byle jaki pojazd.
Adam
wskoczył za kierownicę i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik
rasowo zawarczał swoimi sześcioma cylindrami. Specjalna jednostka
wykonanego na zamówienie prawie 300-konnego silnika zadrżała
pod muśnięciem pedału gazu. Mustang wręcz rwał się do biegu. Na
nic było ściągać mu cugle kiedy jego żywiołem była droga.
-Adam,
musimy najpierw podjechać do mnie do domu – powiedziała Julia –
muszę się przebrać.
Jakkolwiek
Adam nie widział takiej potrzeby, nie skomentował tego – a więc
prowadź. Gdzie mam jechać?
Po
chwili wypadli z miasta drogą w kierunku zupełnie przeciwnym drodze
ku dworkowi. Ale Adam nie zdążył się rozpędzić, kiedy już
musieli skręcić w polną dróżkę ku bielejącemu w słońcu
domowi na uboczu. Był to dom Julii.
Zajechali
pod furtkę prowadzącą do ogrodu, w którym stał niewielki
wiekowy już parterowy dom o spadzistym dachu i rozległej werandzie
porośniętej po boku i od frontu winoroślą. Obejście domu było
zadbane, choć z mocną nutą artystycznego nieładu przejawiającego
się w bujnym życiu roślin wypełniających każdą wolną
przestrzeń tego miejsca. Przez chwilę Adam zastanowił się, kto
mieszka w tym domu – czy tylko sama Julia? A może jest ktoś
jeszcze? Czy powinien pójść za nią, czy może zaczekać w
ogrodzie? Ona jednak kierowała się prostu ku drzwiom kiwając na
niego, aby podążył za nią. Przez chwilę szukała kluczy w
czeluściach torebki, potem mocowała się z opornym zamkiem, aby w
końcu pchnąć stare ciężkie drzwi, które z głośnym
stęknięciem ustąpiły. Weszli do środka. Julia dwoma ruchami
zrzuciła ze stóp pantofle posyłając je w kąt wyłożonego
ciemną boazerią przedsionka.
-rozgość
się. Będę gotowa za kwadrans – pobiegła w głąb domu.
Adam
wszedł do dużego salonu urządzonego w stylu pasującym do ogrodu
widocznego za szerokim oknem. Stare stylowe meble, regały uginające
się od książek, cynowe misy, mosiężne kandelabry ze świecami.
Na ścianach barwne kilimy, na podłodze gruby perski dywan, na
sofach i fotelach gustowne narzuty. Z sufitu zwieszał się żyrandol
pobłyskujący w świetle szlifowanymi kryształowymi łzami.
Wszystkiego było tu dużo, bogaty wystrój może nie kapał
barokowym przepychem, ale nie do końca można było określić czym
kierowała się twórczyni tego miejsca wpychając w tą
przestrzeń te wszystkie elementy. Mimo to miejsce było przytulne na
swój sposób. Adam dobrze się tu poczuł.
Usiadł
w głębokim fotelu. Na ławie przed nim leżał stos kartek,
rękopisów, książek. Sięgnął po pierwszą z góry.
Z okładki spoglądała twarz Julii. A więc tak, teraz już coś o
niej wiedział. Pisała.
-No
jestem – nawet nie zauważył jak weszła do salonu. W kwiecistej
sukience i fantazyjnie upiętych włosach wyglądała tak radośnie i
dziewczęco – oglądasz moje książki?
-Tak,
przepraszam, nie powinienem.
-Pewnie
nie powinieneś – z uśmiechem odebrała mu książkę z ręki i
rzuciła na fotel obok – nie ma co oglądać.
-Rozumiem,
że piszesz? – retorycznie spytał.
-Jak
do tego doszedłeś Sherlocku? - zaśmiała się - Coś tam piszę,
przynajmniej próbuję.
-Ale
widzę, że coś tam jednak wydajesz?
-No
tak, udało mi się naciągnąć wydawcę na parę tytułów. W
każdym bądź razie staram się, jak mogę.
-Czy
właśnie tymi usilnymi próbami zarabiasz na życie?
-Jakoś
sobie radzę. Nie narzekam. Ale dość o tym. Mieliśmy gdzieś
jechać, więc jedźmy.
-OK,
jedźmy.
Wsiedli
do samochodu i ruszyli w kierunku miasteczka. Adam przemknął przez
rynek w kierunku dworka. Kiedy dojeżdżali do otaczającego go muru,
twarz Julii zmieniła wyraz. Już nie była tak pogodna jak jeszcze
parę chwil temu. Jej oczy spochmurniały a gęste czoło zmarszczyło
się w niemym grymasie ni to niezadowolenie, ni to strachu. Adam
kątem oka zauważył niepokój na jej twarzy. Nie wiedział
tylko co jest jego przyczyną. Nie skojarzył, że to miejsce do
którego zmierzają, tak zmieniło nastrój Julii.
Prędzej byłby pomyślał, że to może raz jeszcze wspomnienie
napadu powróciło.
Zajechali
na podjazd. Z szmerem żwiru pod kołami zatrzymał samochód.
Adam otworzył drzwi i podał rękę Julii pomagając jej wysiąść.
Wysiadła rozglądając się dookoła, jakby wypatrywała czającego
się wśród parkowych drzew zagrożenia, po czym zwróciła
oczy ku domostwu. Splotła ręce pocierając ramiona przez które
przeszedł dreszcz tak nie na miejscu w ten ciepły wiosenny dzień.
Źle się tu czuła. Wolałaby opuścić to miejsce.
-O
co chodzi? Źle się czujesz? - Adam widział, że coś nie jest w
porządku.
-Dlaczego
mnie tu przywiozłeś? - głoś Julii był poważny, lekko drżący.
-Dlaczego?
... Hmm, chciałem Ci to pokazać – ręką powiódł dookoła
siebie – ale jak widzę, znasz to miejsce. Powinienem przecież
wiedzieć, że je znasz, tego mogłem się domyśleć, ale ... Jak by
nie było chciałem cie tu zabrać.
-Po
co?
-Tak
po prostu ...
-Ale
dlaczego akurat tu mnie przywiozłeś? - Julia nie dawała za wygraną
– dlaczego mnie?
-Bo
myślałem, że ... Zresztą nieważne. Jedźmy stąd. Zapomnij.
-Nie!
Adam, po co tu przyjechaliśmy?
-Kupuję
ten dom.
W
oczach Julii pojawiło się najpierw zdumienie, które szybko
wyparł nieskrywany strach, a może rozczarowanie.
-Adam,
czy znasz to miejsce? Czy wiesz gdzie jesteśmy? Znasz jego historię?
-Szczerze
mówiąc wiem niewiele, poza tym że dawni właściciele
zniknęli jeszcze przed wojną i ślad po nich zaginął. Wiem też,
że teraz należy to miejsce jest we władaniu wójta. I wiem
jeszcze, że on bardzo chętnie się pozbędzie tej ruiny w zamian
otrzymując gotówkę. Tyle wiem. I tyle mi wystarcza. A ja
chcę ten dom dla siebie. Chcę go odbudować, chcę w nim zamieszkać
... może nie sam.
Julia
przysiadła na murku. Chwilę milczała wpatrując się gdzieś w
dal. Potem zaczerpnęła powietrze i wyrzuciła z siebie – jeśli
tyle tylko wiesz, to posłuchaj co mam ci do powiedzenia.
-Cóż
możesz mi powiedzieć więcej niż stara Kryspina?
-Uwierz
mi, że ona nie wie tego co ja – zawiesiła głos zastanawiając
się jak zacząć tą opowieść – ten dom należał do hrabiego
Ignacego Passkowskiego, kuzyna mojego pradziadka Jana. Był
człowiekiem majętnym i poważanym w okolicy i nie tylko. Pamiętam
z opowieści świętej pamięci dziadka Bronisława, że chłopi z
okolicznych wsi kochali swego pana, jak własnego ojca. Musiał więc
być człowiekiem dobrym ponad wszelką wątpliwość. Dbał o ludzi.
Pomagał najbiedniejszym, dawał pracę, chronił przed zaborczym
namiestnikiem carskim, który raz po raz wysyłał w te strony
swoich siepaczy na łowy, po łupy. Mogę przypuszczać, że jego
status był bardzo mocny, skoro zaborcze władze pozwalały mu na
sprawowanie władzy na tym terenie, skoro nie odebrano mu majątku.
Po
pierwszej wojnie światowej, już w granicach niepodległej Polski,
hrabia Ignacy postanowił zainwestować swoje pieniądze w
ryzykowany, ale dający ciekawe perspektywy interes. Jak pewnie
zauważyłeś, albo i nie, bo chyba nie byłeś w tych stronach zbyt
długo, tutejszy mikroklimat jest bardzo łagodny, zimy lekkie,
wiosny wczesne i ciepłe, a lato długie, gorące i deszczowe. Tak
jest dzisiaj, tak było i sto lat temu. Hrabiemu zamarzyło się, aby
na tutejszych czarnoziemach sadzić kawę, herbatę i inne tropikalne
rośliny. Cóż by to był za splendor mieć w sercu Europy
plantację takich roślin!
Będąc
człowiekiem o gorącym sercu, ale równie chłodnej głowie
wysłał do Ameryki południowej, do Brazylii, Peru i Chile swego
zaufanego przyjaciela, botanika niejakiego Istvana Szabo, Węgra,
który od lat mieszkał w Polsce. Zaopatrzył go we wszelki
niezbędny ekwipunek i zadanie do wypełnienia. Istvan miał tak
długo szukać, aż znajdzie takie odmiany kawy i herbaty, które
byłyby na tyle odporne, aby można je z powodzeniem uprawiać tutaj,
w Polsce.
Istvana
nie było dwa lata. W międzyczasie słał depesze w których
opisywał swoje poszukiwania i podróże po bezdrożach Andów.
W końcu wrócił do kraju. Przywiózł ze sobą
sadzonki, niezliczoną liczbę sadzonek i kawy i herbaty. Na jaką
skalę była ta dostawa niech świadczy fakt, że do Zagnieździa
zajechało dwadzieścia wozów wypełnionych roślinami
gotowymi do sadzenia na przygotowanych ku temu poletkach wokół
dworku. Ale Istvan nie wrócił sam. Poza świtą, która
transportowała od portu w Gdyni, aż tutaj cenny ładunek,
towarzyszyło mu kilka tajemniczych, egzotycznych postaci. Byli to
Ajmarowie, Indianie z dalekiego Peru. Botanik przywiózł ze
sobą Indian, aby pomogli założyć plantację kawy i herbaty.
Ludzie ci z własnej woli, za zgodą swojego szamana, wyruszyli w
świat szukając nowego miejsca do życia. Hrabia Ignacy przyjął
ich do siebie z otwartymi ramionami.
Wśród
przybyszy z odległej krainy była córka wodza Apu Makla,
piękna Akkaru. Wódz wysłał swoją najmłodszą, niespełna
siedemnastoletnią córkę, aby ta poznała inny świat i aby
wiedzę o nim przywiozła z powrotem swemu ojcu, swej wiosce, swemu
plemieniu. Wódz był człowiekiem, który ze wszech miar
wymykał się ze stereotypu dzikusa. Wiedział, że kaganek oświaty
przyniesiony z dalekiego świata przez jego ludzi sprawi, że jego
wioska, jego plemię będzie silniejsze i mądrzejsze. Razem Z Akkaru
wysłał jeszcze dwie dziewczyny, oraz pięciu mężczyzn dla ich
ochrony i do pomocy, jaką zadeklarował Istvanowi. Do dzisiaj
pozostaje tajemnicą co takiego wódz zawdzięczał Węgrowi,
że ufnie wysłał wraz z nim swoją córkę, kobiety,
wojowników oraz młodego syna szamana, porywczego Ipatu Zara.
Była
wiosna kiedy ekspedycja wróciła z Ameryki. Prace przy
sadzeniu rozpoczęły się natychmiast po rozładowaniu cennych
sadzonek. Najęci okoliczni chłopi w dobrej komitywie z Indianami
pracowali najpierw przy sadzeniu, a potem przy pielęgnowaniu młodych
roślin. Za serce jakie w to włożyli ziemia odpłaciła się
wspaniałym przyjęciem i rozwojem sadzonek. Hrabia codziennie
osobiście doglądał pracy na plantacji. Pracowała na niej także
Akkara. Na równi z innymi gięła swoje smukłe ciało na
rzędami młodych roślin w codziennej ich pielęgnacji. A leciwy już
wtedy hrabia nie mógł oderwać oczu od smagłej sylwetki o
kruczoczarnych długich włosach i głębokich piwnych oczach. Coraz
trudniej było mu utrzymywać w tajemnicy, że interesuje się
egzotyczną pięknością. Był już wtedy owdowiały, lecz gorąca
krew buzowała jeszcze w jego żyłach, mimo jego wielu wiosen na
karku i siwym włosom na skroniach. To zainteresowanie dziewczyną
nie uszło uwagi młodego Ipatu, który najwyraźniej miał
wobec niej własne plany.
Mijały
tygodnie, potem miesiące. Plantacja rozwijała się należycie.
Nastała pierwsza jesień i prace wyhamowały zgodnie z nieuchronna
zmianą pór roku. Akkara coraz częściej, zamiast w
czworakach ze swymi pobratymcami, czas spędzała we dworze. Coraz to
dłuższe wieczory umilała swoim towarzystwem hrabiemu. Młody
szaman gotował się ze złości widząc, ze Akkara zbliża się do
hrabiego z każdym kolejnym dniem spędzonym w jego towarzystwie.
Widział, że dziewczyna zapatrzona w swego nowego pana oddala się
od niego, że ją traci, mimo tego, że nigdy nie była jego. Nie
mógł na to pozwolić. Biały człowiek nie mógł
pozbawić go obiecanej mu przez wodza Akkary.
Którejś
nocy, kiedy dziewczyna nie wróciła na nocny spoczynek
podkradł się pod okna sypialni w dworze. Przez szparę w
okiennicach ujrzał scenę, która przeszyła bólem jego
serce. Akkara w miłosnym splocie leżała u boku hrabiego. Nie było
żadnych wątpliwości, dziewczyna oddała się swemu panu i
najwyraźniej zrobiła to ze szczerą ochotą. Młode ciało wiło
się wokół starszego mężczyzny jak anakonda wokół
swej zdobyczy. Żar nieskrywanej namiętności emanował od
splecionych ciał oświetlonych migotliwym światłem świec.
Młody
szaman zacisnął dłoń na amulecie zwisającym na szyi. Drugą dłoń
zacisnął na rękojeści noża zatkniętego za pasem. Kłykcie
pobielały mu od mocy uścisku karmionego niepohamowanym wzburzeniem
na widok sceny za oknem. Mamrocząc w duszy zaklęcia począł
skradać się do drzwi wejściowych. Były otwarte. Nigdy nie były
zamknięte, nawet na noc. Hrabia ufał, że jest bezpieczny wśród
ludzi, którzy go otaczają. I miał prawo tak się czuć. Ale
nie dzisiejszej nocy.
Ipatu
bezszelestnie wszedł do przedsionka. Jego oczy doskonale widziały w
ciemności. Wystarczyła chwila, aby przyzwyczaił wzrok do
pozbawionej księżycowego światła, ciemnej sieni. Drzwi do
sypialni były po prawej stronie. Podkradł się do nich i przyłożył
ucho. Dźwięki, które dobiegały spoza nich jednoznacznie
tłumaczyły scenę rozgrywającą się w sypialni. Nacisnął
mosiężną klamkę, drzwi ustąpiły. Jego oczom w całej okazałości
ukazał się akt rozgrywający się na szerokim łożu pod woalami
zwiewnego muślinu. Dłoń na nożu zacisnęła się jeszcze
bardziej. Krok po kroku podszedł do zajętej miłosnymi igraszkami
pary.
Uniósł
do góry uzbrojoną w szerokie ostrze rękę kierując ją w
plecy Hrabiego.
Kiedy
jednak z impetem ją opuścił w kierunku celu, ta niezwykle
delikatna materia okalająca łoże spowolniła impet uderzenia,
hrabia się obrócił, cios go ominął, a ostrze po rękojeść
zagłębiło się w pierś dziewczyny. Wszystko odbyło się w
niesamowitej ciszy. Akkara tylko spojrzała zdziwiona na Ipatu, po
czym z jej ust popłynęła spieniona struga krwi i osunęła się na
pościele. Hrabia zamarł wpatrzony w napastnika. Przez chwilę
patrzyli sobie w oczy, hrabia z niemym zapytaniem, a Ipatu z
przerażeniem.
Pierwszy
z odrętwienia zbudził się hrabia i z szybkością nieprzystająca
jego metryce rzucił się na Indianina. Ten nawet się nie bronił.
Przygnieciony do drewnianej podłogi, z zaciśniętymi na szyi dłońmi
czekał na nieuchronne zakończenie. Ale ono nie nastąpiło.
Hrabia
donośnym głosem wezwał służbę. Do sypialni wpadli ubrani w
nocne koszule parobkowie i pochwycili szamana krępując mu ręce na
plecach i nogi. Wywlekli go na podjazd i rzucili na ziemię tworząc
wokół nieszczęśnika ciasny krąg. Tymczasem hrabia pochylił
się nad martwą Akkarą, która gdyby nie wszechobecna na jej
ciele krew, wyglądała na uśpioną po niedawnych miłosnych
uniesieniach. Po raz ostatni ucałował jej usta, oczy, czoło i
wziął w ramiona zanosząc się szlochem szczerym i głębokim.
Wziął ją na ręce i wyniósł przed dom, gdzie kłębił się
już tłum wokół Ipatu. Jedynie grupka pozostałych Indian
kłębiła się niespokojnie w oddaleniu od całej reszty.
Na
widok dziewczyny na rękach hrabiego zarówno panny służebne,
jak i dwie Indianki zaniosły się płaczem. Wśród mężczyzn
przetoczył się wrogi pomruk. Los Ipatu wydawał się coraz mniej
godny pozazdroszczenia. Tłum zacieśnił się wokół niego
wyciągając ręce ku ofierze. Hrabia usiadł na schodach tuląc do
piersi ciało Akkary. Odwrócił wzrok od sceny dziejącej się
na podjeździe. Nie miał w tej chwili w sobie na tyle siły, aby
przeciwstawić się nieuchronnemu zlinczowaniu Indianina. A wszystko
wskazywało na to, ze tak się właśnie stanie.
Jeden
z parobków przerzucił przez konar starego dębu długi sznur
przytaszczony ze stajni. Za jeden koniec chwyciło czterech mężczyzn,
drugi zakończony pętlą założyli Indianinowi na szyję. Ten
widząc co go czeka odzyskał wigor szarpiąc się i wyrywając swoim
oprawcom. Ale nie miał szans. Czterech osiłków krok za
krokiem przyciągało go do starego dęba. Gdy już stał wprost po
konarem donośnym krzykiem zawołał łamaną polszczyzną:
-Przeklinam
ten dom, jego mieszkańców, Jego pana i jego dzieciom niech
będzie śmierć! Duchy się zemszczą! - to były jego ostatnie
słowa po których zawisł na gałęzi. Jego twarz wykrzywiona
była przerażającym grymasem. W tej samej chwili zahuczała sowa
gdzieś w koronie pobliskiego drzewa oraz z przenikliwym krzykiem
zerwały się wyrwane ze snu inne ptaki. Konie w stajniach szalały
przestraszone, a psy zawyły wniebogłosy. Chwilę szamotał się, w
końcu jego nogi zesztywniały w ostatnim skurczu mięśni, po czym
skonał. Kiedy wydał ostatnie tchnienie zerwał się lodowaty wiatr
który zakręcił opadłymi liśćmi i porwał je wysoko w
niebo, jakby uchodząca z ciała duch zabierał ze sobą cząstkę
materialnego świata. Ludzie na ten spektakl spoglądali po sobie z
przestraszonymi minami. Przez plecy jednego czy drugiego przebiegł
zimny dreszcz. Wiatr równie gwałtownie jak się zerwał, tak
też ucichł. Żaden nocy ptak, żaden ludzki głos nie zakłócił
już tej ciszy. Jedynie zgrzyt liny ocierającej się o konar dębu i
burzył ten doskonały spokój. Wszyscy w milczeniu stali i
patrzyli na to ponure zwieńczenie nocy.
Hrabia
bez emocji spoglądał na rozchodzących się pomału ludzi. Wciąż
siedział na schodach trzymając na kolanach ciało Akkary. Po
kwadransie zrobiło się pusta pod dębem. Pozostał jedynie
majordomus oczekujący na decyzję hrabiego co do wiszącego ciała.
Nie miął śmiałości podejść do pana i przeszkadzać mu w
opłakiwaniu śmierci kochanki. Karnie czekał na jakiś gest. I się
doczekał. Hrabia skinął na niego przywołującym gestem.
-Odetnij
go – powiedział gdy stary Henryk podszedł – i pochowajcie w
lesie. To co się tu wydarzyło niech pozostanie tajemnicą tego
domu. Zaklinam cię abyś zachował to dla siebie i nakazuję ci abyś
każdemu przykazał to samo. Ta historia ma umrzeć wraz z nastaniem
dnia!
-Panie,
a co z ...
-...chcę
abyś otwarł jeszcze tej nocy grobowiec, w którym pochowamy
Akkarę.
-Panie,
tak bez księdza?
-Tak,
bez nikogo.
Tak
też się stało. Ciało Indianina pochowano w płytkim dole w
pobliskim lesie. Akkara spoczęła w rodowym grobowcu w kamiennym
sarkofagu, który dla siebie przygotował hrabia.
Mijały
dni, tygodnie. Hrabia stracił wszelką chęć do życia i porzucił
myśl o nowatorskiej uprawie kawy i herbaty. Odprawił pozostałych
Indian, których Istvan wsadził na statek płynący do
Ameryki. Jesień zrzuciła już złoto i czerwienie. Dnie stawały
się krótsze i coraz bardziej szare. Dwór szykował się
do zimowego snu. Wyglądało na to, że wierni ludzie hrabiego
zachowali tajemnicę dla siebie i pomału życie wracało do
normalności.
Pewnego
dnia zachorował najmłodszy syn hrabiego. Wezwany medyk był
bezradny. Niewiele minęło dni, kiedy młody panicz umarł. Nikt
wtedy nie powiązał tej śmierci z klątwą rzuconą w chwili
śmierci przez młodego szamana.
Kiedy
jednak zachorował i w wielkich boleściach zmarł drugi syn, a potem
jego jedyna córka, w dworze zaczęto cicho szeptać o zemście
zza światów Indianina. Ludzie skojarzyli też fakt śmierci
jednego z oprawców Ipatu, który zmarł tragicznie kiedy
to podczas wyrębu lasu został przygnieciony padającym drzewem.
Hrabia śmierć swoich dzieci przyjął z wielką boleścią. Coraz
bardziej podupadał na zdrowiu, w ciągu kilku kolejnych miesięcy
postarzał się tak, jakby minęło dziesięć lat. Wszystko to
sprawiało, że mieszkańcy dworu popadali w coraz większy niepokój
o pana i swój los. Kiedy znaleziono w ogrodzie martwego
drugiego z oprawców szamana, coś pękło. Tym bardziej, że
ciało nie nosiło żadnych oznak powodów śmierci mężczyzny.
Napięta
atmosfera nie wytrzymała kolejnej śmierci w tak krótkim
czasie. Ludzie zaczęli wymawiać służbę, lub po prostu uciekać
bez pożegnania. Przeklęty dwór, jak o nim mówili,
przestał być ich domem, ich ostoją. Zaczął się jawić jako
nawiedzone przez mściwe duchy miejsce. Zimą w dworze pozostała już
tylko najwierniejsza służba z majordomusem Henrykiem na czele.
Kiedy
wczesną wiosną z kolejnej podróży po świecie wrócił
Istvan Szabo, zastał dwór pusty. Nikt we wsi nie potrafił
powiedzieć co się stało z mieszkańcami, kiedy wyjechali i
dlaczego. Wśród miejscowych krążyła opowieść o krwawej
łunie nad dworem i przeraźliwych krzykach niesionych przez wiatr po
zasypanych śniegiem polach. Ale kiedy rankiem chłopi zebrali się
na odwagę i przez śniegi przedarli się do dworu zastali go pustym.
Nie było tez żadnych śladów pożaru, którego
spodziewali się po łunie na nocnym niebie. Po prostu wszyscy
zniknęli zostawiając dom tak jak stał. Na drodze nie znaleźli też
żadnych śladów, być może zasypanych padającym tamtej nocy
śniegiem.
I
to tyle – Julia odetchnęła – tyle usłyszałam od dziadka kiedy
opowiadał mi tą historię, kiedy byłam jeszcze dzieckiem.
Adam
masował podbródek. Nie wiedział co o tym wszystkim myśleć.
Julia snuła swą opowieść z takim przejęciem, że nie mógł
jej tak po prostu powiedzieć, że nie wierzy w duchy i nawiedzone
domy. Usłyszana historia jawiła mu się jako tania książkowa
powieść grozy, a nie wiarygodne zdanie relacji z prawdziwych
wydarzeń. Zresztą kto jest autorem tego przekazu? Musiałby
przecież tam być w tamtych dniach.
-Skąd
twój dziadek znał tą historię? - spytał
-Od
swojego ojca.
-Dobra,
a on skąd ją znał? Był świadkiem tamtych wydarzeń?
-Nie
– odparła – też pytałam o to dziadka Bronisława. Też nie
chciałam w to uwierzyć. Ale dziadek zaklinał się na pamięć
swoich rodziców, że ta opowieść to czysta prawda.
Opowiedział mi, że przekaz, jaki usłyszał od swojego ojca,
pochodził bezpośrednio od świadka tych wydarzeń, który
służył we dworze jako jeden z ostatnich. Człowiek ów miał
być wielce poważnym, bogobojnym mężczyzną, który zaklinał
się na rany Chrystusa, że mówi prawdę.
-No
dobrze. Ale powiedz mi tak szczerze. Dlaczego tak stąpająca trzeźwo
po ziemi dziewczyna, jak ty, uwierzyła tak bezkrytycznie w te
opowieści?
-Możesz
mi wierzyć, że nie było mi łatwo. Jednakże większość
szczegółów historii życia hrabiego Passkowskiego
sprawdziłam w kronice prowadzonej przez kolejnych proboszczów
naszej parafii. I sprowadzenie Indian, i historia o sadzonkach, i
wyjazd Indian bez Akkary i Ipatu, a także tajemnicze opustoszenie
dworu – wszystko to jest odnotowane w księgach. W księgach
parafialnych są też wpisy o śmierci dzieci hrabiego oraz
służących. Wszystko to osobiście sprawdzałam i wszystko to
zgodne jest z opowieścią dziadka.
-A
grobowiec, a grób Indianina?
-Nie
otwierałam grobowca. Aż tak daleko się nie posunęłam – odparła
– ale grobowiec tu jest. Możemy tam pójść, jest z
przeciwległym końcu ogrodu, tam pod tymi wyniosłymi modrzewiami –
wskazała ręką kierunek – Grobu Ipatu nie szukałam.
-Ale
klątwa? Duchy? Wybacz ... - Adam podniósł głos o pół
tonu – po prostu wybacz. Chodźmy. Wracamy.
-Adam,
znamy się drugi dzień. A właściwie to się nie znamy – burknęła
urażona – nie musisz mi wierzyć. Nic nie musisz. I ja też
niczego nie muszę – wsiadła do samochodu – odwieź mnie do
domu.
Adam
spojrzał na nią, potem raz jeszcze raz na dworek i też wsiadł do
samochodu. Spod kół trysnął żwir i Mustang żwawo zerwał
się sprzed podjazdu. Nie zwalniając wystrzelili z bramy na polną
drogę w stronę miasteczka.
Zajechali
przed dom Julii. Całą drogę milczała urażona. Bez słowa też
wysiadła z samochodu i ruszyła ku furtce. Adam wysiadł, oparł się
o drzwi Mustanga i odprowadził ją wzrokiem. Nie była chyba w
nastroju aby ja odprowadzać do drzwi, nawet się nie obejrzała
pośpiesznie krocząc po ogrodowej ścieżce. Dopiero przy samych
drzwiach, jakby się zawahała, zwolniła kroku i przez ramię
zerknęła w stronę Adama. Ale on już wsiadł do samochodu i
zawracał wzburzając na drodze tabun rudego kurzu. Z rykiem silnika
pomkną w stronę miasta.
Poznali
się wczoraj. Nie, spotkali się wczoraj, a do poznania im jeszcze
daleko. Pytanie czy będą mieli ku temu okazję. Adam był wkurzony
i zniesmaczony tym w jakim kierunku rozkręcił się ten dzień, ta
historia z Julią. Czyżby to co ledwo kiełkowało miało od razu
uwiędnąć ? Niczego w sumie nie planował, ale jakoś byłoby mu
głupio tak kończyć tą znajomość. Gdzieś pod skórą
czuł, że warto zainwestować siebie w tą kobietę.
Zajechał
przed „Oberżę”. Wszedł do środka, zamówił obiad i
poszedł do pokoju. Po raz kolejny wyciągnął netbooka i odpalił
pocztę. Tym razem w porcji wiadomości pojawiła się ta oczekiwana,
od Piotra. Była krótka i treściwa. Wynikało z niej tyle, że
może kupować dworek. Adamowi taka rekomendacja wystarczyła.
Kupuje. Gdzieś te wątpliwości, które go gnębiły od
początku, potem podsycone jeszcze opowieścią Julii, odpłynęły.
Może właśnie dlatego, że próbowała go odwieść od kupna,
teraz na przekór wszystkim i wszystkiemu decyduje się na ten
krok. Wyciągnął telefon i wystukał numer do wójta.
Odebrała sekretarka Katarzyna.
-Urząd
gminy, słucham.
-Dzień
dobry, Adam Korzecki, z wójtem poproszę.
-Łączę
z wójtem – w słuchawce zaskrzeczała melodyjka na
oczekiwanie. Po chwili ze słuchawki popłynął głos wójta
-Słucham.
-Adam
Korzecki z tej strony.
-Aaa!
Witam panie Adamie. Co nowego?
-Może
pan na jutro sprowadzić notariusza? Dobijamy targu.
-Ha!
No to się cieszę. Oczywiście, że na jutro sprowadzę notariusza,
Co by pan powiedział abyśmy się spotkali u mnie w samo południe?
He, he, jak w westernie – zarechotał – Notariusz będzie musiał
przyjechać z Rzeszowa, a to kawał drogi.
-Może
być w południe. Będę czekał na telefon od pana. Dowidzenia –
rozłączył się.
Odetchnął
z ulgą. W końcu będzie to miał za sobą. Jakby jakiś ciężar
spadł mu z serca. Jednocześnie poczuł głód, o którym
wcześniej nie myślał. Zmienił koszulę na ostatnią, jaka leżała
w torbie. Jeśli ma tu dłużej zostać musi wybrać się na małe
zakupy.
Zszedł
na dół, gdzie na jego widok kelnerka zaraz pojawiła się z
obiadem. Parujące talerze pojawiły się na stole w tej samej chwili
gdy zasiadał z porwaną z baru zroszoną szklanką zimnego piwa.
Aromatyczne smażone warzywa podane na brązowym sypkim ryżu, do
tego smażony kurczak, tego mu było teraz trzeba. Wziął sążnisty
łyk piwa i zabrał się do jedzenia. Obiad był warty swojego
wyglądu. Kruche warzywa przyprawione na azjatycka modłę i pikantne
mięso świetnie równoważył dobrze ugotowany słodkawy ryż.
Szybko sobie poradził z zawartością talerzy.
Nie
miał zaplanowanej reszty dnia. Do Julii się nie wybierał. Ona
musiała odparować ze złości, jaka się w niej zagotowała. A on
nie zamierzał poskramiać jej focha, wolał odczekać. Kiedy uzna,
że powinno jej już przejść, wtedy się ewentualnie z nią spotka.
Chyba, że ta krótkotrwała znajomość obumrze równie
szybko, jak się narodziła.
Miał
więc trochę wolnego czasu, z którym nie miał co począć.
Zasiadł więc wygodnie w oberżowym fotelu pod oknem i zagłębił
się we własne myśli. Powrócił do nocnego napadu. O co w
nim chodziło? Był niemalże pewny, że to nie był przypadek, że
nie chodziło o rabunek. No i nie podejrzewał, że chodziło o gwałt
– zaśmiał się w myślach na tą myśl, dobrze że nie opuszcza
go poczucie humoru. Jednak jeśli nie jedno i drugie, to co
powodowało tym gościem, który zaczaił się na nich na
ulicy? Nie znał tu nikogo, nikomu nie wszedł w drogę. Wspólne
interesy łączyły go tylko z wójtem. Znajomość z Julią
była zbyt krótka, aby chodziło o jakieś miłosne anse jej
potencjalnego wielbiciela. A może jednak? Może gdy siedzieli razem
w „Oberży”, ktoś jednak ich obserwował? Nikogo takiego nie
widział, ale też nikogo nie szukał. A czy na przykład wójtowi
mogło zależeć na tym aby stało mu się coś złego? Absurd. To
nie trzymało się kupy. Jego myśli kłębiły się bez złapania
jakiegokolwiek tropu. Odgonił od siebie ten temat. Bezcelowe było
to rozważanie kiedy nie miał punktu zaczepienia. Wziął z
gazetnika stare tygodniki i zagłębił się w lekturę.
Rozdział
IV
Obudził
się wcześnie. Dzień zaczynał się równie słonecznie, jak
poprzedni. Leżał na łóżku wpatrzony w gołębie harcujące
na daszku gołębnika po przeciwnej stronie podwórza. Samiec
napuszony do granic możliwości wykonywał wokół
śnieżnobiałej gołębicy swój godowy rytualny taniec. A
ona, jak to kobieta, sprawiała wrażenie zupełnie
niezainteresowanej tymi zalotami. Jednak kiedy samiec w końcu
wskoczył na jej grzbiet i z rozpostartymi skrzydłami przydusił ją
do dachu, jakoś wcale nie broniła się, nie zrzędziła, że jej
ciężko. Adam uśmiechnął się na ten widok. Jakże ludzkie było
zachowanie tych ptaszysk.
Dochodziła
dopiero siódma. Z dołu nie dochodziła jeszcze żadna
krzątanina. Na śniadanie było więc zbyt wcześnie. Założył
więc ręce pod głowę i przeciągnął się z lubością po dobrze
przespanej nocy. Nic mu się nie śniło. Zresztą rzadko miewał
sny, jak już to koszmary takie, jak te o dworze. Dlatego nie tęsknił
do sennych marzeń. Wstał i ochlapał się nad umywalką. Miał
ochotę na porządną kąpiel. Standard pokoi pani Eleonory nie
przewidywał takich wygód, ale nie znaczyło to, że w całym
tym przybytku nie było łazienki. W głębi korytarza była jedna
jedyna dla wszystkich gości. Jako, że oprócz Adama nikt nie
zajmował żadnego z pozostałych trzech pokoików, więc miał
ją dla siebie na wyłączność.
Na
środku łazienki stała ogromna żeliwna wanna. Adam odkręcił
mosiężny kurek z którego popłynęła gorąca woda. Ktoś
zadbał o to aby w ogromnym bojlerze wiszącym przy suficie nie
zabrakło ciepłej wody dla jedynego gościa. Nie wiedział komu to
zawdzięcza, ale w duchu solennie podziękował tej dobrej
duszyczce. Zanurzył się po szyję spłukując z siebie resztki
nocnego rozleniwienia.
Kiedy
wychodził wykąpany, ogolony, odświeżony poczuł dochodzący z
dołu zapach smażonego bekonu, cebuli, jajek. Najwyraźniej kuchnia
już działała co przyjął za świetną wiadomość, bo głód
mu już doskwierał należycie. Ubrał się pośpiesznie i zbiegł po
schodach na dół. Za barem stała Drozdowa.
-Dzień
dobry szanownej pani – Adam przywitał ją z uśmiechem.
-Jak
pan spał? - w odpowiedzi rzuciła Eleonora.
-Dobrze,
nawet powiedziałbym, że doskonale – wyszczerzył zęby w uśmiechu
tak szczerym i bezpośrednim, że na twarzy na co dzień
niewzruszonej Eleonory pojawił się grymas, który można było
odczytać jako uśmiech.
-Podać
śniadanie?
-Jak
najbardziej. Bardzo proszę. A jeszcze dużą słodka kawę poproszę.
Po
chwili był zaopatrzony zgodnie z życzeniem. Nie pomylił się
węsząc zapachy z kuchni. Na talerzu pojawiły się sadzone z
smażonym bekonie jaja w postaci porcji tak solidnej, jak tylko mógł
sobie wyobrazić. Do tego kubek kawy, gorącej, aromatycznej i
słodkiej. Świetny początek dnia.
-Mogę
o coś zapytać? – Eleonora oddawał się pucowaniu szkieł za
barem – nie chciałabym być wścibska, ale co pana łączy z
Julią?
-Hmm,
a czemu pani pyta?
-Ot
tak, z ciekawości.
-No
to chyba właśnie jest pani nieco wścibska – Adam mrugnął okiem
w jej kierunku.
-E
tam od razu wścibska. Ciekawi mnie co takiego zrobił pan tej
dziewczynie, że hmm, no, że zakręcił jej pana w głowie. To
widać.
-A
dlaczego pani uważa, że zawróciłem jej w głowie? Przecież
widziała nas pani, droga Eleonoro, jedynie przez ten jeden wieczór,
jak siedzieliśmy przy stoliku.
-Tak,
ale później podawałam śniadanie dla dwojga – wyprowadziła
celny cios - Julia to nie dziewczyna, która idzie do łóżka
z pierwszym lepszym i to po pierwszej randce.
-Pewnie
nie jestem pierwszym lepszym – odparował Adam – Ale to chyba nie
pani sprawa, co?
-No
niby nie moja, ale ... to małe miasteczko. Niech pan o tym pamięta.
Eleonora
poszła na zaplecze skąd po chwili dobieg jej donośny głos
strofujący kucharza. Najwyraźniej ta rozmowa nie poszła po jej
myśli, a na kimś musiała wyładować tą frustrację. Oberwało
się bogu ducha winnemu kuchcikowi, bo był akurat pod ręką.
Adam
dokończył śniadanie, dopił kawę i wyszedł przed „Oberżę”.
Kolejny piękny dzień sycił się promieniami słońca. Usiadł na
ławeczce pod przystrzyżonym klonem. Wystawił twarz do ciepła. Do
spotkania w sprawie dworu miał jeszcze trochę czasu. Obserwował
nielicznych przechodniów przemykających na wskroś rynek.
Jedni wracali z zakupami obładowani torbami, inni z teczkami po
rękami śpieszyli pewnie do pracy, jeszcze inni z założonymi na
plecach rękami spacerowym rytmem bez celu deptali granitowy bruk.
Zauważył też kobietę, która już wcześniej spotkał. Była
to ponętna asystentka wójta. Ubrana w króciutkie mini
i wydekoltowaną białą bluzkę podążała w kierunku urzędu.
Późno zaczynała pracę. Zresztą sam wójt też się
nie spieszył z otwieraniem swoich podwoi. Jak dotąd nie podjechał
swoim seledynowym Audi.
Dochodziła
dziesiąta, więc do spotkania miał całe dwie godziny wolnego
czasu. Podniósł się jednak z ławki i skierował swoje kroki
do urzędu. Tajemnicza asystentka wójta zrobiła na nim
niemałe wrażenie. Postanowił wprosić się na w pół
służbową kawę o poranku. Kiedy wkroczył do środka panna
Katarzyna układała rzeczy na swoim biurku, znad którego
podniosła oczy w niemym zapytaniu.
-Wiem,
że wójta jeszcze nie ma, ale pozwoliłem sobie zajrzeć i
poczekać w tym gościnnym ze wszech miar miejscu – zagaił.
Sekretarka
spojrzała na niego z grymasem świadczącym o tym, że nie dała się
nabrać na te głodne słówka – proszę, niech pan spocznie
– wskazała rząd krzesełek dla petentów.
-A
czy zastałem może już panią ... hmm ... nie pamiętam imienia ...
-Anastazję?
-O
tak, właśnie panią Anastazję. Jakże mogłem zapomnieć tak
uroczego imienia – ciągnął głosem do porzygania uprzejmym. Ale
sekretarka nie dała się złapać na ten lep. Nie od dzisiaj
siedziała za tym biurkiem i miała doświadczenie w odsiewaniu
szczerych uprzejmości od śliskich umizgów interesownych
petentów.
-Tak,
panna Anastazja jest w biurze, ale nie sądzę, aby miała teraz
czas, aby pana przyjąć.
-Czy
mógłbym mimo wszystko zająć jej chwilkę? Chciałbym przed
spotkaniem z wójtem i notariuszem omówić kilka
szczegółów umowy.
-No
nie wiem, nie był pan umówiony – nie dawała za wygraną.
-Zaręczam,
że nie zajmę pannie Anastazji wiele czasu. Proszę mnie
zaanonsować, będę wdzięczny niezmiernie. Jestem pewien, że tak
miła kobieta, jak pani, nie odprawi mnie z kwitkiem.
Skrzywiła
się w niewyraźnym uśmiechu. Adam zastanawiał się po co to robi.
Po co mizdrzy się do tej strażniczki wójtowego królestwa,
zamiast na bezczelnego wejść do gabinetu. Chyba miał po prostu
taki dzień, że chciał się nieco podroczyć i obłaskawić tą
bestię w ludzkiej skórze.
Katarzyna
wcisnęła klawisz interkomu – panno Anastazjo, jest tutaj pan w
sprawie dzisiejszej sprzedaży gruntu – niech wejdzie zaskrzeczał
głośnik przenikliwie. Adam skłonił się grzecznie Katarzynie i
skierował się do gabinetu.
-Dzień
dobry.
-Dzień
dobry – Anastazja spojrzała na niego znad papierów
rozłożonych na wójtowym biurku – czym mogę służyć.
-Czy
mógłbym zaprosić panią na kawę?
-Słucham?
- spojrzała na niego ze zdziwieniem
-Oczywiście
na kawę służbową – szybko dodał – chciałbym porozmawiać o
dworku.
-Ach,
a już myślałam, że chce mnie pan zaprosić na randkę –
uśmiechnęła się.
-A
czy pozwoliła by pani na to? Bo jeśli tak, to wcale nie musimy
rozmawiać o interesach.
-Hmm,
może jednak porozmawiamy służbowo. Ale nie wyklucza to filiżanki
aromatycznej kawy – jej uśmiech wypełniał szpaler śnieżnobiałych
zębów.
-Czy
mogę więc wyrwać panią do tej kafejki po sąsiedzku? Wolałbym
porozmawiać w bardziej przyjaznym otoczeniu, niż te zimne urzędowe
mury.
-Myślę,
że nie straci na tym rzeczowość naszej konwersacji. Chodźmy więc
– skierowała się ku drzwiom sprężystym krokiem podkreślającym
jej powabne ruchy bioder. Ruszył za nią.
-Kasiu,
wychodzą na godzinę – rzuciła sekretarce – służbowo –
dodała. A Adam nie poskąpił sobie puszczenia szerokiego uśmiechu
triumfu ku niezadowolonej Katarzynie. Wyszli z urzędu.
Kafejka
nieopodal był niewielkim lokalem. Wnętrze urządzone ze smakiem w
rustykalnym, nieco surowym stylu. Dla ocieplenia tego miejsca, dla
nadania mu przyjaznych, zachęcających do wejścia w jej progi,
barw, właściciel ozdobił ściany kolorowymi obrazami. Oleje w
wielkich formatach przedstawiały martwą naturę, oraz, rubensowskie
w stylu, akty kobiet. Na stolikach stały wazony ze świeżo ciętymi
tulipanami. Całość komponowała się znamienicie.
Tuż
za progiem przywitał ich korpulentny właściciel.
-Witam
szanownych państwa i zapraszam – skłonił się w pas, jakby
spotkał go największy zaszczyt w postaci wizyty tych dwojga.
Zasiedli
przy stoliku tuż przy szerokim oknie. Po chwili pojawiła się
aromatyczna czarna kawa i cieplutka jeszcze szarlotka na waniliowych
lodach.
-A
więc, w czym mogę pomóc? - spytała poprawiając włosy.
-Jak
pani się pewnie orientuje to właśnie ja jestem tym szczęśliwcem
kupującym dworek.
-No
tak. Ponowię więc pytanie: Czym mogę służyć?
Te
oczy, ach te oczy. Wpatrywały się w niego z przenikliwością
spojrzenia kobry. Świdrowały, przeszywały. Adam poczuł jakby
chciał prześwietlić go na wylot.
O
co zapytać? W sumie nie miał pytań, ale nie chciał aby wyszły na
jaw jego niecne zamiary poderwania pięknej Anastazji.
-Zna
pani historię tego domostwa? Podobno ciąży na nim klątwa? - temat
wydał mu się zdecydowanie bezpieczny, dla pociągnięcia dalej
konwersacji.
Oczy
Anastazji zwęziły się, rozchylone wcześniej usta zacisnęły,
sylwetka stężała.
-Klątwa
... Tak. Słyszałam o niej. Każdy o niej słyszał.
-Dlaczego
więc wcześniej wójt o niej nie wspomniał kiedy składał mi
ofertę kupna dworku?
-To
tylko folklor, miejscowa legenda mająca przyciągać do miasta
turystów – z jej twarzy zniknęło napięcie. Ale już nie
była tak otwarta. Odpowiedź zabrzmiała, jak oficjalna urzędowa
formuła mająca na celu spławienie każdego zbyt wścibskiego
potencjalnego interesanta.
-Czy
aby na pewno to tylko legenda?
-A
czy pan wierzy w tą historię?
-Nie.
Ale opowiedziano mi ją w tak sugestywny sposób, że nie
przyjąłem jej ze śmiechem na ustach.
-Wygląda
pan na rozsądnego człowieka.
-Za
takiego też się uważam ...
-A
mimo to pyta mnie pan o klątwę – zaśmiała się wpatrując się
w niego przenikliwie.
-Tak,
pytam, bo uważam, że mimo wszystko byłoby na rzeczy opowiedzieć o
takim „obciążeniu” nieruchomości, którą się proponuje
– Adam mówiąc o obciążeniu palcami wykonał gest
cudzysłowu. Mimo wszystko chciał rozładować gęstniejącą
atmosferę. Nie po to tu przyszedł, aby drażnić tą dziewczynę. A
najwidoczniej temat dworku i jego legendy był jej nie w smak. Tylko
dlaczego? To już kolejna osoba, która w tak gwałtowny sposób
zareagowała. Tyle, że Julia była przekonana o jej prawdziwości, a
Anastazja wręcz przeciwnie. A może nie, może tylko chciała aby
tak myślał.
Siedzieli
w milczeniu. Anastazja trzymając oburącz filiżankę maczała pełne
usta w kawie.
-Powinnam
wracać do pracy – wstała zamaszyście – zapraszam na podpisanie
aktu – tu spojrzała na zegarek – za godzinę.
-Dobrze.
Będę na pewno – odparł – przepraszam, że wytrąciłem panią
z równowagi tym pytaniem o klątwę.
-Ale
kto powiedział, że mnie to poruszyło – uśmiechnęła się
szeroko – po prostu mocno stąpam po ziemi i nie wierzę w jakieś
niestworzone opowieści o duchach.
Adam
otworzył jej drzwi, przepuszczając ją przodem. Zapłacił za kawę
i wyszedł za Anastazją. Nie żegnając się ruszyła w stronę
urzędu. Przed nim stało już seledynowe Audi wójta. Adam
oparł się o framugę odprowadzając ją wzrokiem. Koło niego
pojawił się właściciel kawiarenki.
-Cóż
za kobieta! Prawda? - skinął głową w stronę wchodzącej na
schody urzędu Anastazję – Skąd wójt ją wytrzasnął, to
ja nie wiem. Taka klasowa kobieta, a zatrudniła się w naszej
dziurze. Jakoś nie pasuje tutaj, prawda?
Adam
podzielał jego zdanie. Pokiwał głową. Pożegnał się z mężczyzną
i ruszył w kierunku „Oberży”. Chciał jeszcze przed spotkaniem
z wójtem raz jeszcze porozmawiać z Piotrem. Wyciągnął
telefon i wybrał numer do przyjaciela.
-Słucham
– Piotr odebrał zaledwie po dwóch sygnałach.
-To
ja.
-No
cześć. Co tam?
-Kupuje
dzisiaj ten dom. Raz jeszcze wielkie dzięki za sprawdzenie. Mam
tylko do Ciebie jedno pytanie.
-Wal.
-Czy
ty, albo twoi informatorzy wspominali coś o historii domu ... o
klątwie?
Przez
chwile zapadła w słuchawce cisza.
-Mówisz
poważnie? - Piotr nie krył zdziwienia – czemu o to pytasz?
-A
no bo usłyszałem to i owo i chciałem to skonfrontować z twoimi
informacjami.
-OK.
Pytam, bo nie sądziłem, że takie rzeczy mogłyby cię
zainteresować.
-No
widzisz, a jednak.
-Nie
zgłębiałem historii o indiańskim szamanie i klątwie jaką
rzucił, jeśli o to ci chodzi. Skupiłem się na prawnym aspekcie
tej nieruchomości. Wiem tylko tyle, że podobno ostatni właściciel
zniknął i ślad po nim zaginął. Dwór opustoszał, potem
była wojna, potem komuna na dobre pozwoliła mu zniszczeć. W nowych
czasach nikt nie chciał tej ruiny i wójt kupił ją od Skarbu
Państwa za przysłowiową złotówkę. Ale tak właściwie, to
co z tą klątwą?
-E
chyba nic. Poznałem tutaj pewną dziewczynę, która ...
-O
ty cholero – Piotr zarechotał – nie mów, że już
wyrwałeś jakąś panienkę? Ty psie na baby – chichotał zanosząc
się śmiechem.
-Przestań,
to nic takiego.
-No
nie mówię, że to coś wielkiego. Ale zawsze to coś –
Piotr najwyraźniej żartował sobie z przyjaciela – Jaka ona jest?
-Dobra,
muszę kończyć ...
-No
nie bądź taki, powiedz coś.
-Nie
teraz. Nie mam czasu. Idę podpisać umowę. Cześć.
-No
to cześć. Trzymaj się.
Taki
właśnie był Piotr. Niby rzeczowy do bólu, ale kiedy na
horyzoncie pojawiał się temat kobiet, tracił swój
profesjonalny chłodny osąd sytuacji. Niepotrzebnie do niego
dzwonił.
Kiedy
Adam wchodził do urzędu gminy, przy murze stał czarny Passat na
rzeszowskich rejestracjach. Od razu pomyślał, że należy pewnie do
notariusza. Wewnątrz przy biurku sekretarki zebrali się wszyscy
zainteresowani.
-Dzień
dobry panie Adamie! Dobrze, że pan już jest, jesteśmy gotowi.
Zapraszam do mojego gabinetu – zamaszystym gestem wskazał
kierunek.
W
gabinecie zasiedli przy stole konferencyjnym. Notariusz wyciągał z
namaszczeniem kolejne dokumenty ze skórzanej, tłoczonej w
misterne wzory teczki i układał je przed sobą. Gdy ta celebra
dobiegła końca wziął głęboki oddech, uzbroił twarz w uśmiech,
i z głosem uduchowionym, pasującym bardziej do kaznodziei, zwrócił
się do zebranych.
-Witam
wszystkich serdecznie. Spotkaliśmy się tutaj, aby dokonać
notarialnego poświadczenia zmiany własności nieruchomości. Umowa
ta wymaga formy aktu notarialnego zgodnie z obowiązującym w
Rzeczpospolitej Polskiej prawem – tu przyjął urzędową srogą
minę – brak zachowania takiej formy pociąga za sobą liczne
konsekwencje ...
-Ależ
szanowny panie Maksymilianie, może darujemy sobie te prawnicze
formułki i przejdziemy do rzeczy – przerwał wójt
zniecierpliwiony – myślę, że pan Adam też nie ma nic przeciwko
– spojrzał na Adama, a ten skinął głową w geście akceptacji.
-Uhm,
dobrze więc – notariusz z miną skarconego dziecka począł
rozdawać nad stołem przygotowane dokumenty – odczytam więc co
następuje - po czy kwiecistym językiem odczytał całość. Kiedy
skończył poprosił wójta, a potem Adama o podpisanie
wszystkich egzemplarzy umowy. Na koniec sam złożył zamaszysty
własny, przybił pieczęcie. I było po wszystkim. Zebrał wszystkie
dokumenty i wstał. Dopiero teraz Adam zauważył jaką dziwną
postacią jest ten człowiek. Niesamowicie wysoki, chudy, z posturą
bociana poruszającego się, jakby kij połknął.
-Dziękuję
Państwu. Dokumenty przekażę panu – tu wskazał na Adama – gdy
pan Gołas – tu wskazał na wójta – potwierdzi mi
otrzymanie zapłaty za transakcję. No i oczywiście kiedy ja
otrzymam moje honorarium.
-Czy
to aby nie jest niezgodne z prawem? – zapytał Adam.
-Nie,
nie. Cóż, pan Gołas wezwał mnie w trybie pilnym, więc nie
było czasu na wszystkie niezbędne, hmm, przelewy, że się tak
wyrażę.
Adam
poczuł się nieco niepewnie.
-Panie
Adamie – wójt objął go ramieniem – proszę się nie
martwić. Wszystko gra, potwierdzi pan przelew, a pan Maksymilian
wręczy panu akt. Niech się pan rozluźni, a potem pośpieszy do
banku – wójt wyszczerzył się w uśmiechu – a pana,
szanowny Maksymilianie, zapraszam dzisiaj na kolację. I oczywiście
pana, panie Adamie, też. Widzimy się wszyscy wieczorem, o 19:00 w
„Oberży”. Musimy oblać tą transakcję. A zanim wieczór
nastanie, to teraz proponuje wznieść toast. Panno Anastazjo,
poprosimy o szampana!
Adam
wyszedł z urzędu z niesmakiem. Nie podobało mu się, jak to
wszystko się potoczyło. Czuł się wymanewrowany przez wójta
na spółkę z tym długim notariuszem. Niby wszystko ok, ale
śmierdziało mu to jakoś. Fakt, że wcześniej nie ugadali się co
do przelewu, ale nie był do końca pewien, czy taki zastaw aktu w
teczce notariusza, był do końca fair. Miał dziwne wrażenie, że
notariusz nie był tu bezstronnym uczestnikiem. I to mu się nie
podobało, to go niepokoiło.
Wrócił
do „Oberży” we wrednym nastroju. Musiał się zresetować,
odreagować. Zamówił wczesny obiad. Zjadł szybko. Postanowił
spotkać się z Julią. Nie miał nawet numeru jej telefonu. Wsiadł
do samochodu i z piskiem opon ruszył za miasto. Negatywne emocje
pomału go opuszczały robiąc miejsce innym. Teraz chciał jak
najszybciej dojechać do tego małego białego domu otoczonego
ogrodem.
Kiedy
tam dojechał zatrzymał Mustanga w chmurze kurzu.
Julia
siedziała w fotelu na tarasie. W zwiewnej sukience, z bosymi stopami
i rozwianymi włosami wyglądała jak nimfa jakaś, a nie materialna
istota. Od Adama odpłynęły złe uczucia wywołane spotkaniem w
wójtem. Czas jakby zwolnił, wiatr ucichł. Pchnął furtkę.
-Cześć.
Julia
spoglądała na niego z wyrazem twarzy, z którego nie potrafił
wyczytać, czy jeszcze ma mu za złe wczorajsze. Mimo to podszedł do
tarasu z uśmiechem, może z lekka niepewnym, ale jednak. Wskoczył
na dwa schodki i oparł się o spowitą winoroślami belkę
podtrzymującą drewniane zadaszenie.
-Cześć
– powtórzył – mogę wejść?
-Przecież
wszedłeś – odparła.
-No
tak, ale czy mogę zostać na dłużej niż na powitanie?
-Wejdź,
siadaj, nalej sobie herbaty, poczęstuj się ciasteczkami –
wskazała na stół.
-Dziękuję.
Zajął
miejsce naprzeciwko niej. Jej mina dalej nie zdradzała czego się
może spodziewać.
-Przyjechałem,
żeby cię zaprosić na dzisiejszy wieczór ... no i żeby
przeprosić.
-Hmm,
właśnie w takiej kolejności? - teraz Adam już wiedział, że
nadal się dąsa.
-No
dobrze, schrzaniłem ten wstęp. Przepraszam za wczoraj.
Niepotrzebnie tak niefajnie to wszystko się potoczyło. Szanuję to
co zrobiłaś, że mi to wszystko opowiedziałaś – wyrzucił z
siebie – nawet poczyniłem parę kroków i popytałem o tą
historię.
-I
co?
-I
wiem, że jej nie wymyśliłaś ...
-No
wiesz! Co ty sobie wyobrażasz? Masz mnie za idiotkę? - aż wstała
z miejsca.
-Nie,
nie. Usiądź proszę. Chciałem tylko powiedzieć, że ... Kurde sam
nie wiem co chciałem powiedzieć. Legenda o klątwie, jak by nie
była nieprawdopodobna, to istnieje. I tyle w temacie. Nie
rozmawiajmy już o tym.
Anastazja
wzburzona spacerowała po tarasie. Wstał żeby zbliżyć się do
niej i zawrzeć pokój w bardziej bezpośredni sposób.
Wyciągnął do niej rękę. A ona zatrzymała się i po chwili
wahania podała mu swoją drobną dłoń. Ujął ją oburącz stając
naprzeciwko.
-Czy
przyjmujesz przeprosiny? - w głosie zawarł cały ładunek
pozytywnych emocji, jakie miał dla tej dziewczyny – czy mam
błagać? - posłał jej łobuzerskie oczko.
-Dobra,
niech ci będzie – uwolniła się z uchwytu jego silnych dłoni i
zasiadła na swoim fotelu – to co z tym wieczorem? - w jej głosie
nie było już słychać wzburzenia, lecz szczere zainteresowanie.
-Otóż
wieczorem wójt zaprosił mnie na kolację do „Oberży” i
chciałbym abyś zrobiła mi ten zaszczyt i mi towarzyszyła.
-Aha.
A cóż to za okazja? Czyżbyś dobił z nim interesu? -
spytała z lekka kpiącym tonem.
-Tak.
Dobiłem targu. Kupiłem dwór – odpowiedział, choć od razu
wiedział, ze to nie wpłynie dobrze na dopiero co odbudowany most
porozumienia między nimi.
-No
tak, jednak kupiłeś – był wyraźnie rozczarowana. Z drugiej
strony, czy mogła przypuszczać, że ten mężczyzna, z którym
właściwie się nie znają, zmieni swoją decyzję po wysłuchaniu
jej opowieści? Aż tak naiwna nie była. Zresztą, jakie to ma
znaczenie? Co ją to właściwie obchodzi? Jego pieniądze, jego
życie. Niech robi co chce. Nie je sprawa. Wzięła głęboki oddech
powstrzymując się od wylania tych cierpkich słów na głos.
-Trudno.
Zapomnij o tym co mówiłam i nie wracajmy już do tego.
-Cieszę
się, ze tak sprawiasz sprawę – Adam poczuł jak spada mu ciężki
kamień z serca – to jak z wieczorem?
-Pójdę
z tobą. Czemu bym nie miała pójść? - uśmiechnęła się –
mało tu mam rozrywek.
-Świetnie!
- klasnął w dłonie – mam jeszcze prośbę.
-Jaką?
-Miałem
wstąpić do banku, żeby zrobić przelew, ale tak się do ciebie
spieszyłem, że zapomniałem. Czy mogę skorzystać z twojego
komputera, żeby dokonać transakcji?
-Oczywiście.
Chodź – wstała z fotela kierując się do wnętrza.
*
Wracał
do Zagnieździa w zupełnie odmiennym nastroju niż ten, który
mu towarzyszył, kiedy je opuszczał. Umówił się z Julią,
że podjedzie po nią po osiemnastej. Sprawa przelewu też była
załatwiona. Ponieważ przelewał do tego samego banku, w którym
miał konto, nie kłopotał się o potwierdzenie. Wójt od razu
będzie miał pieniądze na swoim rachunku.
Po
drodze wstąpił do sklepu kupić jakieś świeże ubrania. Nie
zakładał tak długiego tutaj pobytu i garderoba w jego mało
przepastnej torbie się skończyła. Kiedy wszedł do sklepu ospałe
dziewczyny podpierające lady ożywiły się, jakby dawno nie miały
klienta. Ochoczo wykładały dawno nieruszany towar z półek,
z których koniec końcem Adam wybrał dwie koszule, bieliznę
na zmianę, a nawet lekką tweedową marynarkę. Był gotowy na
wieczór.
*
Odświeżony
i dobrym nastroju jechał po Julię. Wiosenne słońce wisiało już
nisko nad horyzontem rzucając długie cienie. Powietrza nie mąciło
nawet najdelikatniejsze tchnienie wiatru. Tym razem nie jechał
szybo. Powoli toczył się drogą napawając się pięknem chwili,
soczystością zieleni, mieszaniną zapachu ziemi z pól i
sączących się aromatów z kwitnących sadów.
Uwielbiał takie wieczory, jak ten. Pomału zaczął bić się sam ze
sobą, czy aby nie warto zrezygnować z przyjęcia w „Oberży”
kosztem pozostania z Julią na tarasie, i wyglądania razem
wschodzącego księżyca.
Julia
już czekała na niego. Był zaskoczony. Cóż to za kobieta,
która nie każe na siebie czekać! Dotychczas nie trafił na
żadną, która szczyciłaby się taki przymiotem. Tą cechą
charakteru mogłaby kupić jego serce za drobne.
-Cześć.
Jesteś nareszcie! - rzuciła niemalże z wyrzutem. Ale chochliki w
oczach przeczyły udawanemu rozdrażnieniu.
-Jestem,
jestem. Czy mogę panią prosić? - odpowiedział podając jej
fantazyjnie dłoń w uniżonym geście. Wziął ja pod rękę i
zaprowadził do samochodu.
Julia
jak zwykle wyglądał pięknie. Miała na sobie elegancką sukienkę,
może nawet nazbyt, jak na takie miejsce, jak „Oberża”. Włosy
upięła w luźny kok pozwalając aby kosmyki włosów
filuternie zwisały na kark i ramiona. Karminowa szminka na jej
pełnych ustach kontrastowała z pozimową bladością ponętnego
dekoltu. Jednym słowem, wyglądała jak milion dolarów. I
tyleż Adam był w stanie rzucić do jej stóp. Czuł, jak
wzbiera w nim to uczucie tak dawno już nie przeżywane.
-No
to ruszaj pan, panie szofer! Cóż żeś się tak zapatrzył na
mnie? - zachichotała. No i ruszyli.
*
Przez
uchylone okna „Oberży” płynęła muzyka. Zawzięte wyścigi
dźwięków skrzypiec i perkusyjnego rytmu zapowiadały
nietuzinkowy wieczór w tej sennej na ogół mieścinie.
Kiedy weszli do środka okazało się, że lokal mimo wczesnego
wieczora był pełen klientów, pewnie przybyłych za dźwiękami
muzyki.
Na
samym środku sali stały złączone ze sobą stoły, przykryte
białym obrusem i bogato zastawione wszelkiej maści przysmakami, o
które trudno było podejrzeć lokal tej klasy, jakim była
„Oberża”. Z drugiej strony Eleonora Drozd dała już poznać nie
tylko Adamowi, swój wysmakowany, wręcz światowy, gust.
Za
stołem siedziało kilka osób. Był wójt, który
rozparł się w obszernym fotelu ustawionym u szczytu stołu. Zarówno
miejsce, które zajął, jak i sposób w jaki zasiadł,
sprawiało wrażenie, że czuje się gospodarzem tego spotkania.
Niczym ojciec chrzestny włoskiej mafii, z miną nabrzmiałą od
pewności siebie, lustrował wzrokiem otoczenie.
Tuż
obok siedziała Anastazja. Założyła wieczorową suknię o tyle
podkreślającą jej nienaganną sylwetkę, co zupełnie niepasującą
do miejsca. Adam pomyślał,że dobór jej stroju był chyba
jeszcze mniej trafiony, niż ten jaki zafundowała sobie Julia. Z
drugiej strony zrobiła na nim wrażenie. Jak klejnot rzucony między
żwir błyszczała pośród całego tego zgromadzenia
przeróżnej maści indywiduów.
Przy
stole siedział też notariusz. W tym samym czarnym garniturze i
krzykliwym krawacie, w jakim dał się poznać przy okazji
podpisywania aktu notarialnego. Oburącz trzymał w dłoniach wielki
kufel Guinnessa. Tak jakby się bał, że ktoś mu go odbierze.
Naprzeciwko niego siedział mężczyzna o posturze atlety i
opadających na ramiona srebrnych włosach. Ubrany na czarno, z
poważną miną, sprawiał wrażenie niedostępnego, zimnego,
brutalnego człowieka, typa spod ciemnej gwiazdy. Wizerunek ten
burzyła jednak koloratka pod szyją. Był to tutejszy proboszcz,
który jak widać należał do grona znajomych wójta,
skoro zasiadał przy tym stole.
Do
osób, których Adam też jeszcze nie poznał należała
kobieta w jesieni wieku. Ubrana gustownie, ze smakiem. Emanowała
spokojem i dostojeństwem. Arystokratyczne pochodzenie miała
wypisane na twarzy. Towarzyszył jej niepozorny mężczyzna w
podeszłym już wieku. Sprawiali wrażenie pary.
Kiedy
Adam z Julią podeszli, wójt z sapnięciem podniósł
się od stołu.
-Witam
szanownego pana! - odezwał się na tyle głośno, ze nie tylko
zgromadzeni przy stole, ale i cała sala, z zaciekawieniem odwróciła
głowy w ich stronę – zapraszamy do nas. Pozwolę sobie
przedstawić towarzystwo.
Wójt
złapał Adama pod rękę i przyciągnął do siebie. Niemalże
wyrwał go od Julii, czym zirytował Adama, a ją wprawił w
zakłopotanie.
-Panie
Adamie, obecnego tu pana Maksymiliana już pan zna. Niechże więc
pan pozna hrabinę Annę Protaszyńską oraz jej zacnego towarzysza,
pana Walerego Ogożę. Przyjaciele to moi odwieczni – tu wskazał
na przedstawianą parę.
Hrabina
wyciągnęła chudą dłoń do złożenia na niej powitalnego
pocałunku. Adam ujął ją delikatnie, ale powstrzymał się od
złożenia całusa na koronkowej rękawiczce. Uznał, że taki gest
powitania będzie wystarczający. Natomiast podając rękę starszemu
mężczyźnie uścisnął jego dłoń po męsku.
-nie
miał pan chyba także okazji poznać naszego wielebnego proboszcza –
kontynuował wójt – nasz dobrodziej zechciał nas zaszczycić
swoim towarzystwem tego wieczora.
Proboszcz
wyciągnął do Adama swoją wielka jak bochen chleba dłoń. Jej
uścisk był jak spotkanie z imadłem. W ogóle od tej postaci
biła niesamowita siła, nie tylko ta fizyczna, ale również
czająca się w spojrzeniu lodowato jasnych oczu siła umysłu, moc
osobowości.
-Pewnie
z panną Anastazję już pan miał okazję się poznać – wójt
się uśmiechnął – ale za to nie znamy pańskiej towarzyszki –
tu wskazał gestem na Julię.
Zanim
Adam zdążył otworzyć usta, Julia odpowiedziała sama za siebie.
-Panie
wójcie, mieliśmy się okazję spotkać nie raz, ale zapewne
mnie pan nie kojarzy – powiedziała z przekąsem.
-Tak?
- wójt nieco stracił rezonu na te słowa – No tak, być
może, ale ja jako osoba publiczna spotykam sporo ludzi na swoje
drodze, więc wybaczy pani moje, hmm, że tak powiem ...
-proszę
sobie darować – przerwała – mam na imię Julia – tu zwróciła
się do towarzystwa siedzącego przy stole, a zatrzymując wzrok na
hrabinie, dodała – dobry wieczór ciociu. Dawno się nie
widziałyśmy.
Adam
przysunął krzesło siadającej Julii i sam siadając zwrócił
się do zebranych.
-Tak
więc niech i ja się przedstawię. Nazywam się Adam Korzecki, miło
mi państwa poznać.
Na
skinienie wójta, kelnerka poczęła znosić do stołu półmiski
parującego aromatycznego mięsiwa oraz inne gorące zakąski.
Najwidoczniej wszyscy czekali tylko na przybycie Adama, aby zacząć
ucztowanie.
Hrabina
nie dała po sobie poznać, czy spotkanie z Julią zrobiło na niej
jakiekolwiek wrażenie. Natomiast na twarzy tej drugiej emocje grały
najbardziej wyszukanymi akordami. Adam zerkał na Julie zastanawiając
się o co chodzi. Najwidoczniej stosunki między kobietami nie
należały do chłodnych. Nie wiedział tylko jeszcze czy te emocje,
które targały jego towarzyszką, mają charakter pozytywny,
czy wręcz przeciwnie. Mógł jedynie przypuszczać, że skoro
długo się nie widziały, to pewnie coś ważnego musiało tą
przerwę spowodować. A takie zdarzenia raczej nie mają pozytywnego
wydźwięku.
-Mili
państwo, przyjaciele, szanowny panie Adamie – zaczął wójt
– spotkaliśmy się tutaj aby świętować przyjęcie do naszego
grona nowego obywatela Zagnieździa – tu wskazał na Adama –
który postanowił zostać naszym sąsiadem i zakupił w dniu
dzisiejszym dwór Passkowskich. Z wielką dumą i radością
pragnę powitać tak znamienitą osobę w naszej społeczności.
Zebrani
wokół stołu skinęli z aprobatą. Jedynie hrabina z chłodem,
graniczącym wręcz z dezaprobatą, przyjęła tę nowinę. Biorąc
jednak pod wzgląd tytuł jaki nosiła oraz koneksje rodzinne łączące
ją z Julią, śmiało można było wyciągnąć wniosek, że i z
dawnymi posiadaczami dworku łączyły ją jeśli nie więzy krwi, to
przynajmniej powinowactwo. W najgorszym razie tym łącznikiem było
szlachectwo urodzenia, które nowy właściciel dworu miał
skalać swoją krwią pariasa. Być może gdzieś pod skórą
tliła się iskra nadziei, że historia domu dumnego rodu, mimo
tragicznego jego końca, pozostanie li tylko w pamięci tych
wybranych nielicznych. Tragizm zawsze pięknie wpisywał się w
historię znamienitych nazwisk, a tego Passkowskim nie mogło nic
odebrać. Ona, hrabina Protaszyńska, była nosicielem tej
szlacheckiej dumy i pamięci o rodach równych jej.
-Panie
Adamie, mam nadzieję, że kupno dworu to był przemyślany krok –
hrabina zwróciła się do niego.
-A
dlaczego pani sądzi, że jest inaczej?
-Ja
nic nie sądzę – odparła – poddaję jedynie w wątpliwość, że
to rozsądek podyktował panu takie rozwiązanie.
-I
tu się pani właściwie nie rozmija z prawdą. Racja, to nie
rozsądny zakup – Adam szeroko się uśmiechnął do hrabiny – To
raczej przejaw fantazji. Dom mnie zafascynował od pierwszego
wejrzenia. Mogę jednak panią zapewnić, że długo walczyłem sam
ze sobą, nim uległem tej zachciance.
-No
właśnie, zachciance. Tego się obawiam. A konkretniej tego, że ta
zaścianka zniszczy to co pozostało z domostwa Passkowskich.
-Ale
pewnie zgodzimy się, że to co pozostało, trudno już bardziej
zniszczyć.
-Ależ
nie młody człowieku! - hrabina o pół tonu podniosła głos
– Ten dom to nie tylko cegły i kamienie. Ten dom ma duszę, którą
może pan będzie miał okazję poznać ... poczuć ... albo zabić.
-Zaręczam,
że nie mam takiego zamiaru. Pomni pani moje słowa.
-Może
... - hrabina zawiesiła głos i odpłynęła myślami gdzieś we
wspomnienia. Pamiętała z opowiadań swojej matki, że dom ten kryje
w sobie wiele tajemnic.
-Proponuję
toast. Za dzisiejsze spotkanie w tym znamienitym gronie! - wójt
podniósł ku górze kieliszek reńskiego wina. Pozostali
też umoczyli usta w szlachetnym trunku.
Za
barem stała Eleonora i przyglądała się spotkaniu tego grona.
Jednym okiem zerkała w storn stołu, jednym uchem starała się
wyłowić z szumu sali, słowa, zdania, cokolwiek. Drugą połowę
swojej uwagi poświęcała chudemu, niepozornemu mężczyźnie, który
referował jej skrupulatnie o poczynaniach Adama. Był to ten sam
człowiek, którego wysłała za przybyszem, kiedy Adam jechał
zobaczyć po raz kolejny dwór.
-...
tak więc pani Eleonoro, ten człowiek – ciągnął opowieść –
był we dworze, chodził po domu, a potem dzwonił do kogoś.
-Do
kogo?
-Nie
wiem, nie słyszałem. Nie mogłem tak blisko podejść.
-No
to po co mi o tym mówisz? Żeby mnie zirytować? Takie
informacje, to gówno – uniosła się Eleonora – ja chcę
konkretów!
Mężczyzna
skulił się jak pod razie zadanym batem. Najwidoczniej czuł niemały
respekt przed ą kobietą.
-Ale
jeszcze powiem pani, że był tam ponownie – tu zawiesił głos
chcąc podgrzać atmosferę, zaciekawić Eleonorę – z tą kobietą,
z Julią.
-I
co?
-I
nic. Byli oglądali. A ona opowiedziała mu o domu, o klątwie. I
nawet się potem posprzeczali o to. Ale pogodzili się, on ją
odwiedzał, ona go przyjęła w swoim domu.
-Nie
wiem za co ci płacę – Eleonora się skrzywiła – to, że
zaciągnął ją do łóżka mało mnie interesuje. A to, że
dom kupił, to już wiedzą wszyscy, więc nie musisz mi teraz
przekazać tej rewelacji – dodała z przekąsem – idź już
lepiej. I miej oko na niego ... i na nią.
Przyjęcie
przy stole z każdym kolejnym toastem nabierało rumieńców.
Mężczyźni zrobili się głośniejsi, a kobiety bardziej kuszące
swoim zachowaniem. Alkohol krążył we krwi pobudzając zmysły.
Jedynie hrabina powściągała się i od wina, i od wdawania się w
dyskursy frywolnej i lekkiej natury. Przyglądała się tylko Julii i
Adamowi, jakby chciała swoim przeszywającym spojrzeniem
prześwietlić na wylot ich myśli, uczucia i zamiary.
Wójt
i proboszcz okazali się warci siebie. Duchowny nie zamierzał
odpuścić ni kolejki wina i łeb w łeb wychylał kolejne hausty
czerwonego trunku. O ile jednak on przyjmował to mężnie, o tyle
wójt coraz bardziej wyglądał na zmęczonego tą walką cios
za cios.
Adam
też czuł, że wino które krąży w jego krwi pomalutku
odbiera mu trzeźwość umysłu. Docierające do uszu głosy stały
się kakofonią przytłumionych dźwięków, z których
coraz trudniej było mu wyłowić sens wypowiedzi poszczególnych
osób. Skupienie, które coraz ciężej było mu
okiełznać i zmusić do posłuszeństwa, wypierała niema ekstaza i
błogie odrętwienie myśli. Lustrował wzrokiem osoby przy stole
starając się wyostrzyć wzrok, co było ponad jego siły. Słyszał
przyspieszone bicie swego serca oraz ciężki oddech, który
wydawał się głośny, że wszyscy musieliby go usłyszeć.
Spoglądał
na siedzącą obok Julię. Jakaż ona piękna! Jej głośny śmiech
wibrował mu w uszach jak ptasie trele. A ona ukradkiem spoglądała
na niego. Raz po raz ich spojrzenia spotykały się na ułamek
sekundy, która wystarczyła aby jej serce podskoczyło
pobudzone wystrzałem adrenaliny do rozgrzanej winem krwi. Jemu
wydawało się, że te chwile spojrzeń w oczy trwały wieczność.
Zatapiał się w jej błyszczących oczach, jak w leśnych zielonych
stawach. Objął ją ramieniem i przysunął do siebie. Nie
zaprotestowała. Pozwoliła się przytulić.
Z
drugiego końca stołu przyglądała mu się Anastazja. Widząc, jak
narasta między nim a Julią seksualne napięcie, w niej narastała
zazdrość. Musiała go mieć. Teraz to wiedziała. Zresztą już
podczas pierwszego spotkania ten mężczyzna zrobił na niej
piorunujące wrażenie. Nie był kobietą, która pozwoliłaby
aby te emocje ktokolwiek odczytał. Teraz jednak, wraz z kolejną
kroplą wina, zrzucała z siebie gorset dumnej wyniosłości, która
robiła z niej na co dzień zimną sukę. Mężczyźni przez taką
jej postawę stronili od niej. Spoglądali na nią z boku, i mimo że
była nieprzeciętną kobietą, każdy z nich odpuszczał już na
starcie. Wiedziała o tym. I wcale się z tym dobrze nie czuła.
Zazdrościła innym dziewczynom, które jednym uśmiechem,
czułym gestem łowiły każdego, na którego miały ochotę.
Ale tym razem i ona ma ochotę zapolować i ustrzelić właśnie
Adama. A ta trzpiotka Julia jej w tym nie przeszkodzi.
Adam
i wstał od stołu i lekko zatoczył się przytrzymując się
krzesła. Julia dołączyła do niego. Też miał już dość. Ze
śmiechem złapała go pod ramię i ruszyli ku schodom żegnani
rechotem wójta i życzeniami upojnej nocy. Julia zakołysała
biodrami w jednoznacznym geście, na który nawet proboszcz
parsknął śmiechem. Jedno było pewne – tej noc nie wróci
do domu.
Klucz
do pokoju dziwnie nie chciał znaleźć drogi do zamka. Wywołało to
kolejny wybuch śmiechu i Adama i Julii. Kiedy on próbował
trafić kluczem, Julia usiadła pod ścianą ze skrzyżowanymi nogami
zadzierając sukienkę. Ponętne uda i opuszczone z ramiączka
sukienki sprawiły, że Adam resztką siły woli otworzył wreszcie
drzwi. Nie chciał czekać ani chwili dłużej. Zapraszającym gestem
zaprosił Julię do środka, podał jej rękę i pociągnął do
góry. Wpadła w jego ramiona, a on przyciągnął ją z całej
siły do piersi. Czuł jej gorący szybki oddech. Zapach jej perfum
odurzał go nie mniej niż wypity wcześniej alkohol. Długie włosy
łaskotały go w twarz. Złapał ją i podniósł, a ona
zaplotła nogi na jego biodrach. Przeniósł ja przez próg
zatapiając swe usta w jej jędrne soczyste wargi. Pchnął drzwi
jednocześnie kładąc Julię na łóżku. A ona ponętnie wiła
się zrzucając z siebie sukienkę, bielizny już pozbawił ją
Adam. Zapadli w siebie splatając swe rozgrzane ciała wstrząsane
dreszczem emocji. Całował jej aksamitną skórę, pieścił
piersi, a ona wiła się w rozkoszy. Nie hamowała w sobie emocji,
którymi emanowała z taką mocą, jak nigdy dotąd. W
ekstatycznym uniesieniu oddała mu wszystko, całą siebie.
Anastazja
widziała oczywiście, jak Adam odchodzi od stołu z Julią. Hrabina
z mężem w tej samej chwili wychodzili już „Oberży”. Proboszcz
z wójtem prowadzili bełkotliwą dyskusję o rzeczach
ostatecznych. Niepostrzeżenie więc podążyła, za parą która
zniknęła już na piętrze skąd dobiegał jedynie śmiech. Powoli
weszła po schodach na górę i przystanęła tuż przed ich
szczytem, za rogiem aby nie być widoczną. W obłażącym ze srebra
lustrze wiszącym w głębi korytarza widziała jednak dokładnie co
dzieje się pod drzwiami pokoju Adama. Serce waliło jej jak
oszalałe, kiedy on podniósł Julię oplatającą go nogami.
Kiedy wtoczyli się do pokoju podeszła do niedomkniętych drzwi.
Lekko pchnęła je powiększając szparę i wtuliła się we framugę.
W półmroku widziała kotłujące się nagie ciała. Słyszała
ekstatyczne westchnienia kobiety i nie mniej emocjonujące mężczyzny.
Czuła, że zaraz eksploduje ze wzbierającego w niej podniecenia.
Nie mogła stąd teraz odejść. Już nie było odwrotu. Jednym
ruchem zrzuciła z siebie sukienkę i wśliznęła się do pokoju.
Kiedy
poczuł na plecach dotyk pomyślał oczywiście, że to Julia.
Dopiero kiedy zrozumiał, że przecież swoimi dłońmi krępuje jej
ręce, odwrócił gwałtownie głowę. Nad nimi stała ona,
Anastazja. Naga, z rozpuszczonymi włosami, bez krztyny skrępowania
czekała na przyzwolenie zbliżenia się. Julia też ją zobaczyła.
Ale nie krzyknęła z przerażenia, nie uciekała w kąt łóżka
kryjąc swój wstyd naciągając na siebie prześcieradło.
Spojrzała Anastazji w oczy po czym wyciągnęła do niej rękę.
Adam patrzył zafascynowany na rozgrywającą się scenę.
Anastazja
przyjęła podaną dłoń i usiadła na brzegu łóżka. Julia
przyciągnęła ją do siebie jednocześnie drugą rękę wyciągnęła
do Adama. Podał jej swoją dłoń, ale ona popchnęła ją ku
Anastazji. Zrozumiał. Julia wysunęła się z pościeli i tak jak
stała, naga usiadła na parapecie okna, ustępując miejsca drugiemu
aktowi tej nocy.
Rozdział
V
Czerń
nocy ustępowała różowym szarościom budzącego się dnia.
Było tuż przed świtem, kiedy Adama obudziła potworna suchość w
ustach. Głowa pulsowała bólem, kac przerwał upojony
alkoholem sen. Podniósł się na łokciach i w mroku w którym
wciąż taplał się pokój ujrzał obok siebie dwie śpiące
nagie kobiety. Co tu się stało? Ledwie w myślach wypowiedział te
słowa, umysł rzucił mu przed oczy mętne wspomnienia poprzedniego
wieczora oraz nocy, która napadła na niego teraz kolekcją
migawek, obrazów, jak nieme kino, jak zdjęcia wysypujące się
z albumu. Otrzeźwiał w jednej chwili. Usiadł na brzegu łóżka
i po omacku wyszukał na podłodze swoje spodnie. Musiał wyjść i
poszukać na dole coś do przepłukania gardła zeschniętego przez
nadmiar wina oraz wrażeń.
Cicho
zamknął za sobą drzwi. Na korytarzu świeciła się słaba żarówka
w mosiężnym kinkiecie nad schodami. Na bosaka zszedł na dół.
Słychać było jedynie tykanie starego zegara w kącie sali. Stół
przy którym siedzieli wieczorem nie był uprzątnięty.
Najwidoczniej impreza trwałą do późna. Sięgnął po
butelkę niegazowanej wody i przyssał się do niej ustami wlewając
w siebie hausty zbawczego płynu. Kontem oka spostrzegł za barem
żarzący się punkt. Tak, tam ktoś był.
-Nie
może pan spać? - to była Eleonora pykająca swoją fajkę.
-Nie,
to znaczy tak, właśnie tak. Obudziło mnie pragnienie.
-Uhm,
no tak, nie dziwi mnie to.
-A
pani? Dlaczego pani nie śpi o tej porze?
Eleonora
wyszła zza baru i usiadła na krześle opierając się łokciem o
polerowany stalowy kontuar.
-Ja
już się dość naspałam w swoim życiu. Z czasem i pan zacznie
liczyć godziny snu, które tak zubożają, skracają czas,
który jeszcze panu pozostał. Długi sen to przywilej
młodości. Starość rządzi się innymi priorytetami. Kiedy osiąga
się pewien etap w swoim życiu, zaczyna się szanować dni, które
pozostały.
-Ładne
słowa ...
-I
prawdziwe.
-Pewnie
tak.
Eleonora
puściła trzy białe dymne kółka.
-Dziewczyny
śpią? - uśmiechnęła się z przekąsem – Niezły balet ...
Adam
nie wiedział co odpowiedzieć. Stracił panowanie nad sytuacją,
wymknęła mu się, zerwała ze smyczy rozsądku. To fakt. Nie miał
czemu zaprzeczać. Teraz, gdy już otrzeźwiał, te dwie kobiety u
góry są jak nagi wyrzut sumienia. Z drugiej strony, nie
zamierzał dać się ukamienować Drozdowej na moralnym pręgierzu.
Jest dorosłym facetem, a Anastazja i Julia nie są nastolatkami,
które wyciągnął matkom spod skrzydeł, żeby się z nimi
zabawić.
-Śpią.
Obie.
-To
wiem ... że dwie. Niezły balet. Ciekawe co będzie jak się obudzą
...?
-Będzie
co będzie – wzruszył ramionami.
-Mówiła,
że Julia to porządna dziewczyna – Eleonora powiedziała to z
cichym wyrzutem – Nie powinien pan ...
-Wiem,
że jest porządna – przerwał jej wywód – Ale znowu
zaczyna pani wtykać nos w nie swoje sprawy.
Adam
postanowił zakończyć tą rozmowę. Ruszył w kierunku schodów.
Dobiegł go jednak głos oberżystki. Jego ton przybrał poważną,
złowrogą barwę.
-Ostrzegam
pana, to się źle skończy ...
Przystanął
i odwrócił głowę.
-Co
się źle skończy? - zapytał. Ale nie uzyskał już odpowiedzi.
Eleonora zniknęła. Gdyby nie zapach aromatycznego fajkowego dymu,
mógłby pomyśleć, że rozmawiał z duchem. Oberżystka jakby
rozpłynęła się w powietrzu. Nasłuchiwał chwilę, ale znikąd
nie dobiegał nawet szmer, a co dopiero odgłos kroków
oddalającej się oberżystki. Przeszedł go zimny dreszcz. Nie
wiedział, czy ze strachu, czy to powiew porannego chłodu wśliznął
się przez szparę w drzwiach do „Oberży”. Powoli wrócił
schodami na piętro, cicho otworzył drzwi do pokoju i położył się
na skraju łóżka, w którym spały przytulone do siebie
Julia i Anastazja. Zasnął obok nich.
Kiedy
otworzył oczy był w łóżku sam. Podniósł się i
rozejrzał po pokoju. W zalanym słonecznym światłem pomieszczeniu
nikogo nie było. Musiały wyjść kiedy spał. Dziwne, że się nie
obudził, bo sen miał raczej lekki.
Dopiero
wraz ze światłem dnia wszystkie myśli przytępione wcześniej
alkoholem poczęły w należytym początku kreślić wydarzenia
minionych godzin. Musiał coś zrobić po tej nocy, poskładać
wszystko, wyjaśnić to i owo. Nie wiedział tylko od czego zacząć.
Od czego i od kogo. Chyba powinien pojechać do Julii. To na
początek. Ogolił się, założył świeżą koszulę.
Drogę
do Julii pokonał w rekordowo szybkim czasie. Furtka była zamknięta.
Nadusił przycisk dzwonka, którego donośny brzęk dobiegł
zza drzwi domu. Nikt nie otwierał. Ale okna były otwarte, a na
stole na tarasie stał kubek oraz resztki chleba – najwidoczniej
ktoś jadł śniadanie. Jeszcze raz spróbował zadzwonić. I
tym razem nie dało to efektu. Furtka, jak i ogrodzenie, nie były
wysokie. Przeskoczył nad nią i skierował się do drzwi domu.
Zastukał. Nic. Lekko je pchnął i ustąpiły pod jego naciskiem.
Wszedł do środka.
-Julia!
- zawołał. Nie dopowiedziała. Jednak musiała tu być, skoro dom
nie był zamknięty. Zajrzał do salonu, do kuchni. W końcu dotarł
do łazienki w tyle domu. Zza zamkniętych drzwi dobiegał szum wody.
Delikatnie zapukał. Znowu nie było odzewu. Nacisnął mosiężną
klamkę i uchylił drzwi. Ze środka buchnęły kłęby pary. W rogu
łazienki stała kabina prysznicowa. Za mleczną szybą zobaczył
kobiecą sylwetkę obmywaną przez mocny strumień wody. To była
ona, Julia. Stał wpatrzony z niemym zachwytem nad tym co widzi. Nie
chciał przerywać Julii kąpieli, nie chciał też jej wystraszyć.
Jednak nie wycofał się z łazienki urzeczony tym co widzi.
Woda
przestała lecieć. Rozwarły się suwane drzwi kabiny. Julia stanęła
w nich ociekająca wodą. Jej skóra błyszczała w mocnym
świetle halogenów oświetlających łazienkę. Jej długie
włosy spływały wodą na kształtne piersi.
-Co
ty tu robisz ?! - krzyknęła zaskoczona jego widokiem. W pierwszym
geście schyliła się po ręcznik chcąc się zakryć swą nagość
prze intruzem w jej domu. Ale cofnęła rękę i już spokojnie
zrobiła krok na miękki turkusowy dywanik wyściełający zimną
glazurę podłogi. Nie kryła się przed Adamem. Wręcz przeciwnie. W
całej okazałości swej boskiej cielesności stanęła z nim twarzą
w twarz – Co tu robisz ? - powtórzyła już łagodniej,
zalotnie, gorąco.
-Nic
– odparł – po prostu ... nic. Patrzę na ciebie.
-I
co widzisz? A raczej powinnam spytać czy podoba ci się to, co
widzisz? - rozłożyła szeroko ręce przyjmując posągową pozę
jeszcze bardziej eksponującą jej wszelkie atrybuty kobiecości.
Adam
nie odpowiedział, tylko zrobił krok w jej kierunku, a ona zarzuciła
mu ręce na szyję.
-Fajnie,
ze przyjechałeś.
-Też
się cieszę. I jeszcze cieszy mnie to, że witasz mnie tak, jak
witasz.
-A
czego się spodziewałeś?
-Po
wczorajszej nocy nie byłem pewien, czy aby mnie nie przywitasz
siarczystym policzkiem – z niepewnym uśmiechem powiedział
dokładnie to, co myślał.
-Może
powinnam ... - odpowiedziała, jakby rzeczywiście się nad tym
zastanawiała – ale z drugiej strony: po co by mi to było? Było
... fajnie ... ekscytująco – dodała zalotnie.
-No
to mi ulżyło – Adamowi jakby kamień spadła z serca. Był
zaskoczony takim obrotem sprawy. Nie spodziewał się takiego
przywitania. Prędzej był przygotowany na ewentualne wygłoszenie
przeprosin, niż na tak gorące przyjęcie ze strony Julii.
Stali
tak przez chwilę patrząc sobie w oczy. On głaskał jej nagą
delikatną i pachnącą skórę, a ona przyjmowała tą
pieszczotę z wyrazem błogości na twarzy.
-Zjesz
coś? Ja już jadłam, ale nie krępuj się, lodówka jest w
kuchni. Tymczasem ja się ubiorę, jeśli pozwolisz.
-Chętnie
coś zjem. Nie jadłem jeszcze dzisiaj. Ale zanim cię puszczę
musisz mi powiedzieć, co myślisz o wydarzeniach wczorajszej nocy.
-A
konkretnie?
-Konkretnie
wiesz o co mi chodzi, o Anastazję, o Ciebie ... o mnie.
Julia
uwolniła się z jego objęć i zawiązała na mokrych włosach
turban z grubego frotowego ręcznika.
-Było
ok, mówiłam przecież – stanęła przed lustrem sięgając
po kosmetyczkę. Na jej twarzy wykwitł tajemniczy uśmiech.
-Że
było ok, to wiem. Ale czy nie poszliśmy zbyt daleko, no wiesz ...
-Nie
bądź taki święty. Po tym co wczoraj doznałam i widziałam nie
pasują mi teraz takie pytania z twoich ust – odwróciła się
do niego mrużąc wymownie oko – nie drąż tematu, nie warto. Było
minęło. Dawno się tak nie bawiłam. A teraz spadaj z łazienki!
Zaraz do ciebie dołączę.
Adam
poszedł. Kuchnia była obszerna i jasna. Na samym środku stał
drewniany stół nakryty kwiecistą serwetą. Z lodówki
wyciągnął wędlinę i sery, z chlebaka ciemny chleb. Na żelaznej
kuchni stał imbryk z kawą wciąż gorącą, bo ciepło utrzymywała
żeliwna płyta opalanego drewnem pieca. Nalał do metalowego kubka
gęstą jak smoła, aromatyczną zawiesistą czarną kawę. Usiadła
przy stole szykując sobie śniadanie.
Kiedy
kończył jeść i dopijał ostatnie łyki kawy, do kuchni weszła
Julia. Ubrana, uczesana, z nienagannym lekkim, świeżym makijażem
na twarzy.
-Pojadłeś?
- spytała sięgając po imbryk z kawą.
-Tak,
dziękuję. Świetną kawę parzysz.
-Wiem
– zaśmiała się – stawia na nogi, jak żadna inna.
-O
tak! Byle mi przez nią serce nie stanie – odparł.
-Serce,
jak serce, ale ... - zachichotała i usiadła naprzeciwko niego przy
stole – Co dzisiaj robimy?
-Nie
wiem, nie myślałem jeszcze o tym. Na pewno muszę odebrać
dokumenty notarialne. Są zdeponowane w urzędzie, w sejfie Gołasa.
A potem ? Co dalej zresztą dnia, tego jeszcze nie wiem.
-A
co dalej tak w ogóle? Jakie masz plany? Zostajesz dłużej,
czy wracasz do domu?
-Wracam,
muszę. Ale nie na długo. Interesy. Później, jak wszystko
poukładam, przyjeżdżam do Zagnieździa już z szefem robót,
który zajmie się dworkiem.
-No
tak – Julia nieco posmutniała – Przecież nie może być
inaczej.
Ton
jej głosu był na tyle wymowny, że Adam nie mógł go nie
rozczytać.
-O
co chodzi? Powiedz mi. Dlaczego takim niepokojem napawa Cię to, że
kupuję ten dom?
Julia
usiadła przy stole oburącz obejmując kubek z kawą.
-Wiesz
przecież. Mówiłam ci.
-Nie,
nie mówiłaś. Ta opowieść o hrabim Passkowskim, o
Indianach, to wszystko nie wyjaśnia mi dlaczego tak emocjonalnie do
tego podchodzisz. Co cie tak niepokoi, czego się boisz?
Julia
wstała od stołu i podeszła do okna. Jej wzrok powędrował dalej
niż pozwalał na to widok za oknem. Zatopiła się w myślach, a jej
twarz przybrała dziwny wyraz, ni to niepokoju, ni to troski.
Najwyraźniej jej myśli zawędrowały w dalekie ostępy czasu i
przestrzeni. Przeniosła się gdzieś daleko. Po chwili odrętwienia
zwróciła się do Adama. Powróciła z dalekiej podróży
po zakamarkach własnej duszy. Oczy na nowo rozbłysnęły trzeźwą
iskrą młodości.
-Wiesz
co, ja nie będę, ba, nie chę po prostu abyś zamartwiał się tym,
co ja myślę na temat dworu. Zapomnij o tym.
Adam
spojrzał na nią z czułością i również wstał od stołu.
Podszedł do niej i czule wziął w ramiona.
-Niestety,
nie mogę – powiedział – nie mogę przejść do porządku rzeczy
nad tym co powiedziałaś. Nie mogę zapomnieć, że coś nie gra.
Zbyt bardzo cię ... - zawiesił głos.
-Za
bardzo co mnie? - Julia spojrzała mu głęboko w oczy.
-Za
bardzo ... z bardzo mi na tobie zależy – pocałował ją w usta
tak gorąco, jak tylko można. A ona odwzajemniła pocałunek.
Stali
tak objęci i żadne nie chciało przerwać tej chwili, jakby miało
to spowodować rozstanie na zawsze, jakby oderwanie się od siebie
rozdzieliłoby ich na wieki. Za oknem wiatr pieścił kołyszące się
kwiaty w ogrodzie, jakby na ich cześć reżyserując spektakl natury
w pokłonie dla ich rodzącej się więzi.
*
Adam
wracał do Zagnieździa z sercem poruszonym do granic. Myśli
rozbieganych nie potrafił skupić. Co się z nim stało? Kurcze,
czuł się jak szczeniak, jak nastolatek odurzony pierwszym uczuciem.
Nie wiedział co z tym zrobić. Przyszło to tak nagle, tak
niespodziewanie, że nie przygotował obrony przed własną
słabością. Ale teraz nie miał ochoty się bronić. Czuł nie do
opisania wręcz rozkosz, napawał się tym uczuciem. Przyjął je,
jak dar, jak prezent i nie chciał zastanawiać się nad tym co mu
przyniesie.
Zajechał
przed urząd gminy. Wbiegł po schodach do tak już znajomego
wnętrza. Katarzyna przywitała go spojrzeniem tak swoistym, tak
oczywistym, że nie wzbudziło ono w Adamie, żadnego uczucia. Po
prostu, ta kobieta tak miała. Mimowolnie skwitował jej spojrzenie
myślą, że panna Katarzyna w ten oto sposób plecie sobie
grunt pod staropanieństwo w najczystszej i pewnej postaci.
Tym
razem nie miał ochoty na spotkanie z wójtem. Zresztą jeszcze
go nie było, na co wskazywał brak samochodu przed urzędem.
Podszedł więc do naburmuszonej Katarzyny.
-Witam.
Chciałbym odebrać moje dokumenty, akt notarialny. Mam nadzieję, że
sprawdziła pani już wpływ na konto mojego przelewu za transakcję.
- nie było to pytanie, lecz raczej nie znoszące sprzeciwu
stwierdzenie faktu, na co Katarzyna tylko wyżej uniosła brew i
sięgnęła za siebie ku stosowi teczek piętrzących się na półce.
-Proszę
– wycedziła przez zaciśnięte zęby podając mu znajomą teczkę.
-Dziękuję
– Adam odebrał teczkę z jej drobnej dłoni. Nie potrafił
zrozumieć jej wrogości. Czy był to wrodzona niechęć do ludzi czy
urzędnicza poza, nie mieściło mu się w głowie, że można tak
zrażać do siebie drugą osobę. Otrząsnął z czoła wykwitły
mimowolnie grymas i zwrócił się do niej już z uśmiechem.
-Miło
mi było panią poznać. Mam nadzieję, ze się jeszcze spotkamy –
i tymi słowy zakończył tą zdawkową konwersację kierując się
do drzwi.
„Oberża”
przywitała go nastrojowym jazzem i kompozycja egzotycznych zapachów
dobiegających z kuchni, które podrażniły skutecznie jego
kubki smakowe czego wyrazem było niemałe pobudzenie ślinianek.
Zamówił obiad. Wbiegł po schodach na górę. W pokoju
zgarnął do torby te parę swoich rzeczy, jakie miał. Był gotowy
do wyjazdu. Kiedy wrócił na dół na stole czekał już
posiłek. Zasiadł za stołem i zabrał się do jedzenia. Czego, jak
czego, ale znamienitej kuchni tego lokalu nie można było nie
docenić.
-Wyjeżdża
pan? - od baru Eleonora rzuciła ni to pytanie, ni stwierdzenie.
-Tak,
wyjeżdżam. Proszę mnie podliczyć – odpowiedział Adam.
-A
jak tam pana sprawy?
-Które?
-Wszystkie
– Eleonora położyła nacisk na to słowo – wszystkie pana
sprawy.
-A
dziękuję. Wszystko gra.
Oberżystka
wyszła zza baru i podeszła do stolika.
-Mogę?
- spytała przystawiając sobie krzesło.
-Oczywiście,
proszę – Adam otarł usta przeżuwając ostatni kęs obiadu.
Najwyraźniej Eleonora chciała czegoś od niego. Ale ona tylko
siedziała i spoglądała badawczo w jego oczy. Nie mógł
rozczytać jej intencji. O co jej chodziło? O co jeszcze chciała
zapytać?
-Pani
Eleonoro, proszę pytać – powiedział wprost wywołując na jej
twarzy grymas zdziwienia, może rozczarowania – czego chce się
pani dowiedzieć ode mnie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz