„JAK SZIPA I ŚMIATEK DIOBŁA POKONALI”
Ach, co
to byli za karlusy dwa !
Byli nierozłączni, jak orzeł i reszka, jak Sodoma i Gomora, jak jęczmień
i chmiel, jak śmiatek i szipa ... Zaraz, zaraz, no właśnie, nie inaczej, przeca
to właśnie oni: Alfred Śmiatek i Antoni Szipa w całej swej soczystej
okazałości. Królowie Życia i Koloni Josefberg od pierwej po ostatnio
raja. Nieodrodni synowie tej magicznej krainy, gdzie ludzie pakt i z
Bogiem i pomniejszymi nieziemskimi istotami z granicy światów i czasu mają.
Gdzie życie płynie nie jedną strugą i nic nie jest zawsze takie samo, jakie
było wczoraj, ani na tyle inne, żeby było przedziwne.
Obaj Panowie „A” tworzyli dwuosobowy klub „AA”. Z tą jednak różnicą, że
absolutnie nie byli anonimowi. Znali ich wszyscy w okolicy. A znajomość ta nie
zawsze wychodziła temu czy owemu na dobre. Lepiej było zejść im z drogi kiedy
humor naszym bohaterom nie dopisywał. Jak by nie było, ta ekskluzywna gildia
była światem zamkniętym dla obcych. Nie wpuszczali do siebie nikogo ... no
chyba, że miał się czym wkupić. Cena nie była wygórowana, to piwo, to bełcik lub
inny produkt poddany właściwie szlachetnej fermentacji. Wpisowe nie było
wysokie, ale też starczało tylko na tak długo, aż nie pokazało się dno butelki.
Wtedy nowy członek zostawał natychmiastowo relegowany z klubowej listy, i to
najczęściej przy akompaniamencie niewybrednych epitetów kierowanych nie tylko w
jego stronę, lecz także ku jego krewnym i powinowatym, do trzech pokoleń wstecz.
Śmiatek i Szipa wszystko robili razem. Razem włóczyli się po okolicy,
sączyli browarka z tej samej butelki, a i kochali przeważnie tę samą kobietę
... w ten sam czas. Takoż to przeca zwykle bywało, że im nie starczało z ich
dziennego budżetu na dwie osobne miłości. Ich pociąg do miłości, czy to
kobiecej, czy alkoholowej, był jedynym impulsem do zawodowej aktywacji i
wzbudzenia gospodarczego samozapału. Nie było w ich sercach ciągu do kariery, a
i obca im była walka szczurów o doczesne dobra. Potrzebowali tylko tyle, ile
zapewniało im spokojną egzystencję z dnia na dzień. Jako jednostki nieprzeciętne
parali się dorywczo wszystkim tym, co wyciągało ich budżet powyżej
konstytucyjnej poprawności. Można by rzec, że w konstruowaniu finansowego
zabezpieczenia wydatków niezbędnych byli ekonomistami wybitnymi.
Okazji do zarobku było wiele, pieniądze niemalże leżały na ulicy, tylko
się schylić. Kiedy nadchodził ten dzień, wyciągali z chlewika wysłużony wózek
mleczarski, który z racji wieku powinien być zarejestrowany na żółtych blatach.
Rejestracji nie został oczywiście poddany, ale wszyscy w okolicy wiedzieli
czyja jest odrapana dwukołowa bryka z dyszlem po szpadlu. Na wyposażeniu
dwuosobowej inicjatywy gospodarczej znalazł się ten pojazd, jako spadek po ujku
Alfreda, Achimie, który cołkie swoje życie woził mleko po okolicy. Kiedy mu się
zmarło - bydzie to już leko dwadzieścia lot nazad - nikt nie ważył się skasować
tego kultowego samoroba. I tak przeczekał w chlewiku do czasów, aż Śmiatek
odkrył go przy okazji poszukiwania pustych butelek w przypływie naglącej
potrzeby wiadomej proweniencji.
Ale no właśnie, wracajmy do tematu. Butelki, ekskluzywne aluminiowy
złom puszkowy, wysokowydajny miedziany złom trakcyjny, usypywany z kopalnianego
składu węgiel wszelkiej granulacji, wszystko to lądowało we wózku i
niezwłocznie trafiało do pośrednika lub końcowego odbiorcy surowca. A że Szipa
i Smiatek byli cenowo konkurencyjni, tak więc chętnych nie brakowało. Na taką
politykę cenową mogli sobie pozwolić, ponieważ nigdy nie weszli w konszachty z
miejscową korporacją zbieraczo-urobkową i tym samym nie płacili należnych danin
właściwemu organowi skarbowemu w postaci Walerego Kuczoły, potocznie zwanego Hrabią.
Kuczoła nie sprzeciwiał się zbyt ochoczo temu przydomkowi, ba, wręcz niejako
przez osmozę przyjął ten tytuł i tym samym zabarwił na błękitno własną podłą
krew. Postać ta nietuzinkowa znamienicie uzupełniała poczet władców tej krainy.
Godzien osobnej opowieści pewnie się kiedyś jej doczeka.
Tak się jakoś dotąd udawało Szipie i
Śmiatkowi, że siepacze Walerego nie dorwali ich jeszcze dokumentnie. O kilku
bronotnych śliwach pod oczami nie ma co mówić, bo to przeca najzwyklejsze
ryzyko zawodowe wpisane w profesję niepokornego zbieracza, który przedkłada
gotówkę nad poprawne układy z miejscowym establishmentem.
Jeśli natomiast chodzi o stosunki z legalną, aczkolwiek mało poważaną
władzą lokalną, to zarówno Szipa, jak i Śmiatek, byli w permanentnej wojnie z
lichymi okresami rozejmu, kiedy to z podniesionym czołem mogli przechodzić
wprost pod oknami posterunku policji, którego twarzą był aspirant Niewojka
Jerzy, zwany potocznie przez miejsowych Grubym Jurkiem. Aspirant Niewojka,
postać o nieokreślonym wieku, lecz aż nadto określonej tuszy, codziennie żwawo
śmigał po ulicach na nowiutkim góralu ufundowanym przez tutejszą władzę
duchową, ze składek wiernych i poddanych parafii, zakupionym. Patrolując swe
włości czynił to z godnością i miną
agenta Mosadu w tajnej misji. I tylko od tego czy Śmiatek lub Szipa mieli coś
aktualnego na sumieniu, zależało czy było im dane spojrzeć mu w oczy, czy
raczej uskoczyć w opiekuńcze ramiona ańfartu najbliższego familoka.
Jeśli już mówimy o władzy, to nie można zapomnieć o proboszczu. Nielicha
postać, oj nielicha! Jak w każdym małym ludzkim konglomeracie, tak i w koloni
Josefberg proboszcz był personą z najwyższej półki jawnego poważania i
skrywanej nienawiści. Rumiane lica i solidnie wyhodowany mięsień piwny
świadczyły o tym, że swoje owieczki trzymał mocną ręka i żyło mu się dostatnio.
Szipa i Śmiatek omijali plebanię z daleka. Nie tylko ze względu na strach przed
próbami zasiania w ich sercach wiary i miłości do bliźniego swego, ale przede
wszystkim napawał ich kieszenie strach przed nachalną ręką wyciągniętą po
dziesięcinę, która w ich budżecie jakoś nie była zaplanowana.
Jeśli już się poznajemy, to nie możemy pominąć nieco piękniejszej postaci z tej
społeczności. Piękniejszej
tylko nieco, bo choć o bezwzględnej urodzie mówić nie sposób, to jednak
przykładając jej miarę do panny Urszuli, trudno w jednoznaczny i bezkrytyczny
zachwyt wpaść było. Urszula, panna nieco już dojrzała, żeby nie rzec posunięta
w metryce, była osobą nietuzinkową w każdym swym licznym w obwodach calu.
Natura nie oszczędziła jej niczego, tu i ówdzie obdarzając w nadmiarze.
Zdrowo to była dziołcha, kwitnąca i promieniująca żywotnością na wszystkie
cztery świata strony. Niejeden karlus wzdychał do niej z daleka, niewielu
jednak miało odwagę przystąpić bliżej. Dlatego wciąż Urszula panną była.
Oczywiście i Szipa i Śmiatek też zakochani w niej byli.
***
Podmuchy wiatru chłostały kostropate rokity
porastające obydwa brzegi potoku. Ich poprzerywany długi szpaler odprowadzał
wzrok, hen daleko przez łąki, ku ciemnej ścianie lasu majaczącej w oddali.
Trawa była już wysoka co sprawiało, że łaciate krowy jakoby pływały w jej
gęstwinie zanurzając łby w jej zieloną toń. Rozedrgane słońcem powietrze
kipiało grą świerszczy i rechotem żab ze stawu okolonego wysokim sitowiem.
Sceneria, jak z obrazka. Ludyczne i przaśne piękno tej krainy nie było jednak
sztuczne i wymalowane byle jakim pędzlem. Toć ta ziemia duszę swą piękną i
oblicze urokliwe z nadania Boga Najwyższego miała, a lud pielęgnował ten dar i
jednoczył się ze swoją Matką Ziemią, bo ich żywiła, cieszyła i pieściła w chwilach
rozpaczy.
Wijącą się zakosami ścieżyną, kicając zabawnie z jednej na drugą suchszą
kępę trawy, aby nie umoczyć nóg w nasączonej wodą łące, nadchodziło indywiduum
dziwaczne w całej swej fizycznej istocie. Postać ta niesamowicie wysoka i
patykowato chuda, oblecona w szaty zwiewne i obfite, poruszała się z gracją
pajęczaka na swych długich nogach obutych w sterane wyrwignoje z długim czubem
zawiniętym ku górze. Z lekko przygarbionych pleców zwisał marynarski worek
pamiętające lata odleglejsze niż narodziny jego właściciela. Nie był nadto
wypchany, co wskazywało na dosyć ascetyczny stosunek do materialnego stanu
posiadania wędrowca. Całym swoim kołyszącym się jestestwem sprawiał wrażenie
osobnika, który pogodnie płynie z nurtem życia i nie trapi go męczarnia
wyboru z wielu dróg do przebycia. Siwe, długie włosy opadające na
plecy pozwalały podejrzewać go o dość dalekie posunięcie w latach, ale dziarski
krok wskazywał, że duszę miał jeszcze młodą.
Szipa i Śmiatek leżeli na trawie brzuchami do góry i spoglądali na chmury
typu cumulus w kolorze białym, a niebo było przy tym niebieskie. Do pełni
szczęścia brakowało im jedynie tego, aby - parafrazując klasyka - mogli trzymać
ręce na piersiach panienek. To nie było im dane. Jednakże ręce trzymali na
równie krągłych i miłych im ciałach ... butelek z piwem.
Z tego błogiego stanu wyrwał ich jakiś ruch, ale „nie stanął w progu rudy
Mundek - Ziutka druh”, jeno nieznajomy, który dotarł do nich i zawisł nad
leżącymi niczym wielki ptak z powiewającymi długimi siwymi piórami. Do ptasiego
skojarzenia, jak ulał pasował długi, ostro zakończony, garbaty nos przybysza,
niczym dziób kondora, lub innego latającego stworzenia. Przekrzywił głowę, jak
zaciekawiony skrzydlaty i przenikliwie przyglądał się leżącym. A oni jemu. I
tak trwała ta chwila w zawieszeniu czasu i zamilkł wiatr w szuwarach, i chmury
na niebie przystanęły w niemym zaciekawieniu.
Pierwszy odezwał się nieznajomy.
-
Witajcie - głos zadudnił, jakby wydostawał się z głębokiej studni - witajcie.
Usiadł powoli krzyżując swe długie szczudłowate nogi. Poły płaszcza
osiadły z szelestem na soczystej, gęstej trawie. Z namaszczeniem położył obok
siebie swój marynarski worek. Wypuścił ze świstem powietrze i ułożył dłonie na
kolanach.
-
Witajcie - powtórzył powitanie; tym razem z naciskiem.
- Witojcie
- chóralnie, jak bajtle w szkole na powitanie nauczycielki, odpowiedzieli Szipa i Śmiatek.
Odrętwienie w jakie wpadli widząc przybysza, pomału odchodziło w siną
dal. Dziwili się sami sobie, że takie wrażenie wywarł na nich ten dziwny ktoś.
Przeważnie to oni byli górą w konfrontacji z nieznajomymi, to oni nadawali ton
rozmowie i to od nich zależało, jak potoczy się dalsza znajomość. Tym razem
jednak sami przed sobą musieli przyznać, że przeciwnik nie był jednym z wielu,
że trafili na indywiduum o niepośledniej oryginalności i mocy osobowości, która
jak taran rozbija bramy napotykanych na swej drodze dusz. Sama jego obecność
powaliła ich na ziemię i sprawiła, ze czuli się, jak małe synki w obecności
najsroższego łojca.
- Kim wy
som ? Skąd żeście przyleźli i kaj ciśniecie ? - Szipa wyrzucił z siebie jednym
tchem te pytania i odetchnął, jak po wielkim wysiłku. Głos przy tym, jaki wydał
ze ściśniętego gardła, zaświergotał zabawnie.
Nieznajomy wchłonął w siebie te pytania zupełnie niezaskoczony ich
treścią. Tak jakby się ich spodziewał, jakby na nie czekał. Zresztą nic
dziwnego przecież nie usłyszał. Uśmiech zrozumienia zakwitł na jego pociągłym
obliczu ukazując klawiaturę śnieżnobiałych zębów w nienagannym stanie.
-
Przybywam z daleka ... z bardzo daleka.
- Ale
skąd ?
-
Wierzcie mi, że kraina skąd przybywam jest tak odległa, że trudno objąć to
rozumem, więc nie będę was zamęczać tłumaczeniem.
Szipa i Śmiatek poruszeni tą tyradą obruszyli się nieco i już na dobre
odzyskali rezon. Co, jak co, ale żaden obcy nie będzie ich szterowoł takim
godaniem.
- A co my
jakie gupieloki som ?! - krzyknął Śmiatek zrywając się na równe nogi - nie
nerwuj mnie chopie, bo pogodomy inkszej !
Nieznajomy w pojednawczym geście uniósł ręce ku górze. To wystarczyło,
aby pierońsko wkurzony Śmiatek uspokoił się równie szybko, jak się
zapalił. Gest przybysza, niczym walerianowe krople starki Gertrudy,
wygoniły z jego serca złość. Jednocześnie poczuł się nietęgo i klapnął w to
samo miejsce, z którego przed chwila się zerwał.
- Nie
zrozumcie mnie źle Panowie. Nie chciałem was urazić. Ot rzeczywistość z której
przybywam nie z tego świata jest, nie z tej krainy, nie z tego czasu. Wybaczcie
mi. Przybywam w pokoju i zwady nie szukam. Pozwólcie, że w ramach przeprosin
podaruję wam coś.
Rozsupłał stary worek i zanurzył w nim ręce, aż po pachy. Przez dłuższą
chwilę gmerał zawzięcie po czym wyciągnął z niego niepozornie wyglądającą
pokrytą patyną miedzianą szkatułkę o rytym w dziwne motywy wieku. Z
namaszczeniem ujął ją w dłonie i z uśmiechem zwrócił się do Śmiatka i Szipy.
- Weźcie
to proszę, jako dowód mojego szacunku do was.
- Niych
wom bydzie - Śmiatek z grymasem przyjął podarunek nie mając pojęcia po co mu to
stare puzderko - ale godejcie, kto wy ?
- Jam
Said Ben Said z rodu Fahida, wielki cyrulik jego wysokości Alego Dżerzeja Ibn
Durhama.
- Co ?
Kto ?! - oczy Szipy i Śmiatka zrobiły się, jak pięciozłotówki z rybakiem, wielkie,
okrągłe i blado-aluminiowe ze zdziwienia.
- Ano
tak, jestem Said Ben Said - westchnął przybysz ze zrozumieniem.
Szipa i Śmiatek spojrzeli na siebie w niemym zapytaniu. Said tylko z
delikatnym uśmiechem przyglądał się wrażeniu, jakie wywołał na swoich
interlokutorach. Spotykał się z tym nie pierwszy raz od kiedy zawitał w te
czasy i strony w swojej odwiecznej wędrówce po świecie.
Miedziana szkatułka wyglądała na bardzo starą. Pokrywające ją zdobienia
były powycierane przez tysiące rąk, przez które przeszła w swoim długim życiu.
Niemniej były na tyle wyraźne, że można było dostrzec przedziwne istoty
splątane w walce na śmierć i życie. Wokół wieka pradawny cyzelator wyrzeźbił
drobne wersy w języku niepodobnym do żadnego innego. Szkatuła była zamknięta.
- Hmm, a
co to za kastlik ? Co w nim jest ? - Szipa obracał pudełko we wszystkie strony
chcąc dobrać się do jego zawartości.
- Zawartość
tej szkatuły odkryjecie w swoim czasie. Gdy ten nadejdzie, przekonacie się jak
wielki dar kryje się w swym wnętrzu.
- Ale jak
momy to łotworzyć, kiej niy ma klucza ?
- Klucz
znajdziecie, kiedy będzie potrzebny. Jeśli będzie potrzebny. Jeśli w ogóle.
Szkatuła sama decyduje o swym losie. Przyjdzie czas, a zrozumiecie jej i Wasze
przeznaczenie.
- A jak
momy się kapnonć co i kiedy to bydzie ... ?
- Możecie
być pewni, że będziecie wiedzieli kiedy nastąpi czas. A będzie to czas próby. -
uciął Said i wstał otrzepując niewidoczny kurz z nogawek wytartych spodni.
Said
jeszcze przez chwilę przyglądał się swoim rozmówcom z miną wyrażająca coś nie
do wyrażenia. Jego oczy stężały i świdrowały na wskroś serca Szipy i Śmiatka.
Jakby ten wzrok miał zaszczepić w nich tajemniczą moc, ziarno wielkiej
tajemnicy, pradawną magię z otchłani czasów i przestrzeni niezrozumiałą
współczesnym, minionym, ani przyszłym pokoleniom szarych ludzkich istot. W tym
spojrzeniu było jakieś pragnienie, życzenie i nadzieja.
I ruszył w dalszą drogę. Tym razem nie kicając jak hazok z jednej kępy na
drugą, lecz popłynął jakby nie dotykając stopami gruntu. Poły płaszcza
powiewały, mimo że żaden podmuch nie pieścił w tej chwili zielonej łąki wokoło.
I zniknął w rozedrganym słońcem powietrzu.
Szipa i Śmiatek w jednej chwili otrząsnęli się, jak pies strząsa wodę z mokrego
grzbietu. Ciarki przebiegły po plecach i krople potu spłynęły po skroniach. Ze
świstem, jeden za drugim, wypuścili z płuc kwaśne już, bez tlenu, powietrze.
Poczuli się jakby wypłynęli z głębin, wielkich odmętów ciemnego jeziora.
Uczucie zmęczenia było nieznośne. Jakby ktoś wyssał resztki energii z każdej
komórki ich ciał. Przedziwne i przerażające to było wrażenie.
- Ty, kto
to boł ? - Śmiatek pierwszy wydusił z siebie to nurtujące obu pytanie.
- A bo jo
wiym ...? - Szipa rozłożył bezradnie ręce.
- Ja, ale
kaj łon polozł ? Kaj sie ten pieron stracił ? Kaj łon jest ? Godej Szipa, no
godej ! - Śmiatek wyraźnie stracił rezon i wraz z powracającą świadomością
przyduszony niepokój rozpełzał się pod czaszką.
- Niy
wiem ... Boł ... i go niy ma ... I tyla ... - Szipa obracał w ręku podarunek od
nieznajomego - zostało ino to - wyciągnął szkatułę w stronę Śmiatka - co robimy
z tym ... ?
Śmiatek
najwyraźniej nie miał ochoty na poznanie tajemnicy miedzianego pudełka.
- A
pieron z tym! Wyciep to do rzeki i tyla ...
Ale Szipa
nie miał zamiaru pozbyć się dziwnego daru. Coś mu mówiło, że powinien go
zachować, że to nie tak ma się zakończyć ta dziwna historia z przybyszem z
niewiadomo skąd.
***
Minęło parę dni od spotkania z dziwnym Saidem. Wiosna rozbuchała na całego. Słońce grzało znamienitym ilorazem ciepła do jasności. Wszystko wokół kipiało energią życia. Świat na dobre rozbudził się po długiej zimowej drzemce.
Szipa i Śmiatek siedzieli na drewnianym mostku majdając nogami nad
niezbyt czystymi falami potoku dziarsko płynącego pod nimi. Gołymi nogami
muskali powierzchnię wody, która chłodziła ich obolałe stopy. Była to anielska
ulga po ciężkim przedpołudniu, który to spędzili w okolicy kopalnianego
torowiska wyhaczając resztki węgla usypanego tej nocy z pociągu, który w tym
miejscu toczył się jeszcze jak żółw ociężale. Znowu im się udało, znowu ich nie
złapali. Ale oni znali się na swojej robocie. Nie to co te umorusane bajtle,
których SOKiści wyłapywali w pokaźnym odsetku, ani ci menele, którzy tracili
nogi i ręce wpadając pod stalowe koła węglarek. Szipa i Śmiatek wiedzieli jak,
i przede wszystkim wiedzieli kiedy. No i nie byli zachłanni. Po każdym otwarciu
zasuwy czmychali w las i nie wracali ku torom tak długo, jak sokiści, ochrona i
policja nie wynieśli się na dobre. Na miejsce polowania wracali w świetle dnia,
kiedy już wszystko było posprzątane. Tyle, że to wszystko, to rzecz względna,
bo to czego służby kopalniane nie wyzbierały, to i tak łakomym kąskiem dla nich
było. Tak jak hieny, tak oni zadawalali się ochłapem pozostawionym przez
silniejszego drapieżnika. Ważne, że można było coś z tego mieć, że można było z
tego żyć.
Dzisiejszy urobek sprzedał się znamienicie. Zresztą przeważnie działali
mając odpowiedni portfel zamówień, żeby nie przetrzymywać trefnego towaru
dłużej, niż to konieczne. Teraz było wszystko pozamiatane i z poczuciem dobrze
wykonanej roboty mogli poddawać się słonecznej kuracji tak wskazanej ich bladym
licom. Kiedy tak wystawili pyski do słońca, w pewnym momencie Szipa odezwał sie
w takie oto słowa:
-
Śmiatek, jak to je, że my som, kaj som, a my nie som kajindziyj ? Godej, jak to
je ? - kończąc tą filozoficzną frazę zadarł ku niebu błękitnemu swą szpiczastą
brodę porośnięta z rzadka rudo-siwym zarostem.
Trzeba było zobaczyć minę Śmiatka na usłyszane przed chwilą słowa. Mina
ta wyrażała nie co innego, jak graniczące z bólem, ekstremalne skupianie myśli,
aby mózg mógł przeanalizować usłyszany semantyczny zakodowany ciąg fonicznych
znaków. W końcu rozluźniając ściągnięte czołowe zmarszczki, zdobył się na
odpowiedź ... a właściwie pytanie.
- A co
mosz na myśli ? Co ty godosz ?
- Tak se
myśla, że to je nasze miejsce na ziemi, ale czamu my tu som, to jo niy wiym.
Czamu niy kajindziyj ... ?
- No
wiysz ... Dyć tak to mo pewno być, i tyla - zakończył Śmiatek tą wielce
podniosłą, aczkolwiek nic niewnoszącą krótką rozprawę.
I siedzieli dalej. Słońce wędrowało pomiędzy białymi obłoczkami, jaskółki
gibko furgały po modrym niebie, a po drugiej stronie potoku bajtle zjeżdżali z
hołdy mając pod żicią ino stare worki po cemencie.
Tymczasem dróżką, przez nieskoszoną jeszcze ani razu łąką, na rowerze
jechał aspirant Niewojka z czapką naciśnięta mocno na czoło, co by mu ją wiatr
nie porwał. Jak Joachim Halupczok za najlepszych lat, tak Niewojka z purpurową
z wysiłku twarzą dziarsko napierał na pedały pokonując ostatnie wzniesienie w
postaci wału oddzielającego łąkę od potoku. Kiedy wspiął się na sam szczyt
wypuścił z siebie świst godny parowozu i zahamował przy mostku na którym
siedzieli Szipa i Śmiatek.
- Dzień
dobry panowie - sapnął łapiąc krótkie chciwe oddechy - co tam u was ?
Szipa
niechętnie odwrócił wystawioną do słońca twarz i spojrzał na aspiranta.
- Dobry.
Eee tam, jako tako.
Niewojka,
który wyrównał już oddech, badawczo spoglądał to na Szipe, to na Śmiatka.
- Wiecie
coś o akcji z dzisiejszej nocy ?
- O kerej
akcji ?
- O TEJ
akcji, chyba wiecie o której - Niewojka wyprostował się przybierając bardziej
urzędową pozę - tej z węglem przy kopalni.
- Z
wonglem ze gruby ? Niy, nic niy wiym ... A ty Śmiatek ?
Śmiatek
nawet nie raczył odwrócić głowy w stronę dyskutantów - Niy, nic żech nie
słyszoł o żodnym wonglu.
-
Oczywiście, oczywiście - mruknął Niewojka - jakżeby inaczej. Niczego innego się
nie spodziewałem. Ale jakbyście panowie coś słyszeli, to oczekuję obywatelskiej
postawy i informacji.
- Toć.
Kieby my co wiedzieli, to bydymy wom godać - rzucił Szipa.
Niewojka
obrócił rower, wskoczył na siodełko i pędem zjechał z wału.
Szipa i
Śmiatek spojrzeli na siebie wymownie i skwitowali odwiedziny aspiranta
bezgłośnym grymasem ust rewolwerowca, który bez wyciągania colta z kabury
odprawił delikwenta w siną, usianą płowymi kaktusami, dal.
- Co
robimy ? - zagaił po chwili Śmiatek
- Idymy
na piwo - bez zastanowienia padła odpowiedź jedynie słuszna i właściwa dla tej
chwili … i pytania zadanego.
***
Łoblekli na nogi poharatane charboły i powlekli się noga za nogą w stronę
rzędu czerwonych kamienic stojących przy głównej ulicy. Z dala budynki łączyły
się w długi czerwony mur przykryty spadzistymi dachami, pokrytymi wielokolorową
dachówką. Dopiero z bliska można było dostrzec, że nie tworzą monolitu, że
pomiędzy nimi biegną wąskie dróżki oddzielające poszczególne place od siebie. A
każdy plac to oddzielne małe królestwo, oddzielny mały świat obudowany zewsząd
klinkierowym murem z oczodołami wypucowanych okien okolonych karminowo
wymalowanymi cegłami i krzinkami pelargonii na parapetach.
Po głównej ulicy, po stalowych glajzach, larmując wściekle przemknęła
bana. Kole kościoła, pod wielkim starym dębem, stała stara mordownia "U
Ericha". Kożden wiedzioł, że to miejsce nie dla bab. Kufle latały tam nie
rzadziej niż muchy wokół starego odrapanego żyrandola zwisającego z brudnej
powały. Życie społeczno-kulturalne tej dzielnicy kwitło właśnie pod
auspicjami tego kultowego miejsca, które nie mniejszą czcią było darzone, niż
nieopodal stojący kościół z wysoką wieżą. A stary dąb, który rozłożystymi swymi
konarami opasał mordownię, korzeniami swymi sięgając czasów pradawnych, z
najgłębszych pokładów historii czerpał siłę i energię czarowną, którą jak
wielkim parasolem przed złem chronił gości Ericha. Szepty listowia, jak
modlitwy, witały i otuchą napawały każdego, kto wstępował w knajpiane progi. Takie
to było miejsce.
Szipa i Śmiatek wleźli do knajpy. Rozpalone
słońcem oczy nie od razu potrafiły wyłowić szczegóły z półmroku. Dopiero po
chwili, jak z niebytu zarysował się niklowany barowy blat tego
najznamienitszego w okolicy szynku. Podeszli do starego Ericha, który bez słowa
zrozumiał ich intencje i wprawnie nalał złocisty trunek do kufli z grubego
szkła. Ale zanim podał je spragnionym gościom, z namaszczeniem godnym kapłana bożka
Bachusa, ujął w swe półboskie i czcigodne dłonie starą łyżeczkę o długiej
rączce i zabełtał nią piwo generując wysoką i obfitą pianę z wcześniejszego
lurowatego napitku. Ludzie godali, że to parszywe poniemieckie srebro, z
którego była zrobiona łyżeczka tak wkurzało prasłowiański trunek, iż ten tak
gęstą i mocarną chmielową burzyną nakrywał się obficie. Stary szynkarz nie bez
kozery był pomawiany o konszachty z diobłem, skoro piwo posłusznie mu się
kłaniało i oddawało we władanie swe łechczące podniebienia bąbelki.
Nastawał wieczór. Siedzieli i popijali
złocisty płyn z grubego szkła. Wokół nie brakowało podobnych im birofili
pieszczących swoje kufle z zaangażowaniem bardziej godnym ciał gorących
kochanek, a nie skrystalizowanych postaci kwarcu z dodatkiem sodu. Miękkie
spojrzenia znad perlistego szkła zdradzały, że nie jeden raz uzupełniali
zawartość kufli. W knajpie nie było głośno, ale to tu, to tam stoliki wybuchały
rubasznym rechotem zapewne wywołanym świńskim wicem opowiedzianym po raz setny,
ale dalej śmiesznym.
Szipa i Śmiatek celebrowali udany dzionek.
Urobili się dzisiaj, ale za to nie na darmo i w kapsie zostało ładnych parę
złotówek. Kiedy wracali zadowoleni po sprzedaży wyszabrowanego węgla, znodli w
jednym z zawalonych familoków żeliwne ausgusy i wytargali ze ścian dobre parę
kilo miedzianych kabli, które sprzedali na złomnicy wraz z całotygodniowym
utargiem zbieraczo-zdobywczym. Aż dziw, że chachory od Walerego nie
wyszabrowali takiego dobrodziejstwa wcześniej. Mieli co świętować.
Wieczór
nabierał właściwego kolorytu. Odcienie knajpianej atmosfery nasycały się
barwami perlistego złota i czerwieni tańczących po ścianach i powale Erichowej
mordowni. Szipa bawił się tajemniczym puzderkiem obracając je na wszystkie
strony. Pudełko emanowało dziwną energią, która jak świder wkręcała się we
wnętrze i rozpływała żyłami po całym ciele. Energia ta rozgrzewała każdą
komórkę lepiej niż alkohol dostarczany w kuflowych porcjach poprzez przełyk
przeżarty wieloletnimi zapasami z chmielową zupą. Szipa wlepiał ślepia w
to dziwne miedziane coś, a tańczące po powierzchni pudełka czerwone blaski
palących się świec hipnotyzowały go z mocą niezwykłą.
- Ej, co
ci je ? - wyrwał go z odrętwienia Śmiatek.
Otrząsnął
się jak pies i wrócił do krainy żywych. Spojrzał na towarzysza wzrokiem już
trzeźwym, z lekkim jedynie wilgotnym alkoholowym blaskiem wypitego dotąd
trunku.
- nic ...
nic. Wszystko gro.
- ja,
godosz że gro, a jo widza, że coś cie gryzie Szipa. Godej, co jest grane?
- nic.
Ino tak miarkuja, że ten kastlik jest jakiś ...
- no
jaki?
- som niy
wiym ...
-
godołech ci, co byś to wyciep w pierony.
Pośród kwadratowych stolików nakrytych kraciastą ceratą krzątała się
panna Urszula w kusym fartuszku obszytym falbaniastą koronką w kolorze
przekwitłej róży. Dorabiała u starego Ericha kiedy ruch w knajpie był większy
niż zwykle. Trudno było mówić, żeby akurat dzisiaj tłumy waliły do piwnego
przybytku, ale wieczór dopiero nabierał rozpędu, a do zamknięcia było jeszcze
daleko. Po kątach siedziało kilku gości, którzy ukradkiem, spode łba, wodzili
oczami za Urszulą, taksując jej kształtne solidne, ale jednak sarnie nogi, od
stóp, po zakończenie ud ledwie skrywane pod filuternym fartuszkiem. Szipa i
Śmiatek, jako przedstawiciele tego samego gatunku, co pozostali goście Ericha,
z rozdziawionymi gębami, z kuflami w dłoniach, wpatrywali się w ten cud
mniemany z gracją przemykający ze ścierą w rękach od stolika do stolika.
I tak staliby w stanie rzeczy niezachwianym, gdyby nie zostali wyrwani z
magicznego transu przez hałas otwieranych z impetem drzwi. W drzwiach pojawiła
się postać o obfitym gabarycie i powierzchowności niepokojącej. Ten ktoś, lub
coś - tego nikt pewien być nie mógł - zatrzymał się wpasowany w futrziny
Erichowej knajpy i z wolna zlustrował lokal wzrokiem przenikliwym na wskroś,
choć nikt jego oczu dostrzec nie mógł, tak głęboko osadzone bowiem były w
fizjonomii ukrytej w cieniu szerokiego ronda kapelusza. Cała postać otulona
cieniem była, co tylko potęgowało wśród obecnych uczucie lodowatego wręcz
chłodu bijącego od tajemniczego przybysza. Umilkł gwar i dzwonienie szkła
kufli, zrobiło się cicho. Stary czarny kocór zjeżył się i parskając zeskoczył z
baru i pomknął w najdalszy kąt sali. Takiego popłochu nie wywoływała tutaj
nawet wizyta proboszcza, który z wizytacją wstępował co niedziela na dwa, góra
trzy, poobiednie piwa dla kurażu przed wieczornymi nieszporami, czy innym
nabożeństwem.
Tylko Erich wiedział kto to. Tylko on nie zamarł w bezruchu na jego widok
i nadal pucował kufel ręcznikiem nie pierwszej świeżości. Szipa i Śmiatek
stojący pomiędzy nim, a przybyszem, znaleźli się w mało komfortowej sytuacji
sekundanta stojącego na linii strzału pomiędzy dwoma rewolwerowcami szykującymi
się do krwawej rozprawy. Toteż w manewrze wręcz niedostrzegalnym w swej
płochości, oddalając się w dwie przeciwległe strony baru, popłynęli ruchem
płynnym, aczkolwiek zdecydowanie przystającym do potrzeby chwili. Można rzec,
jeśli to możliwe, że to tak właśnie się stało, że uskoczyli niedostrzegalnym
dla oka ruchem tak gibkim, że jedynie technika poklatkowa pokazałaby jaką
zwinnością się wykazali.
Tajemniczy przybysz nie zważał na to co działo się wokoło. Choć wzrok
jego był niedostępny, zdawał się go wbijać w szynkarza z siłą sztyletu. W
knajpianej izbie jakby pociemniało i robiło się coraz chłodniej. Mimo że
powietrze stało gęsto, płaszcz nieznajomego falował poruszany niewiadomego
pochodzenia wiatrem. Postąpił krok w stronę baru. Potem drugi. Erich odstawił
pieszczony wcześniej kufel. Nieznajomy zaparł się dłońmi o błyszczący blat,
który aż jęknął pod naporem. Z jego ust wydobył się charczący, przenikliwy,
niski głos.
- I co
Erich ? Wróciłem. Czas się wypełnił. Pora spłacić dług.
Szynkarz
nie stracił rezonu na te dziwne, górnolotne słowa, które niejednego wprawiłyby
albo w spazmatyczny strach, albo doprowadziły do histerycznego chorego śmiechu.
Ale nie Ericha. Toć to boł chop stond, a nie z bylekaj.
- Godosz
? A dyć to już ta pora ? Wiela chcesz ?
- Już. Ty
wiesz. I nie ile, a co - jadowite słowa wypełzły się z ust przybysza.
- No jo
... wiym - Erich odrzucił ręcznik w kąt - toć idymy.
Ruszył
ciężko człapiąc, jakby nagle przybyło mu lat, jakby siły go opuściły. A
przybysz za nim, jakby ziemi nie dotykając sunął niczym zjawa. I zniknęli za
kotarą oddzielającą bar od knajpianego zaplecza.
Gdy materia zasłony opadła Szipa i Śmiatek spojrzeli na siebie wymownie i
już wiedzieli, co robić powinni. Przeca czego, jak czego, ale honoru im nie
brakowało i nie mogli zostawić Ericha samego w obliczu chryi, która bez
wątpienia miała się uskutecznić. Weszli za bar i bez cienia strachu wkroczyli w
półmrok zaplecza. Gdy opadła za nimi ciężka kotara ich oczom ukazały stalowe
drzwi, a za nimi ledwo widoczne strome schody prowadzące w ciemne czeluście
podziemia. Spodziewali się tu raczej znaleźć kegi z piwem, a nie ponure lochy.
Po
niemurowanych, kutych w skale ścianach spływały strużki wody, które łączyły się
i spływały lichymi strumykami po stopniach schodów i z cichym pluskiem znikały
w ciemności poniżej. Szipa i
Śmiatek krok za krokiem, przytrzymując się stalowych poręczy, schodzili w
nieznane. Poza
odgłosem wody panowała cisza, którą rozbijały tylko ich własne kroki.
Kiedy dotarli do samego dołu - a było to sporo metrów niżej - ukazał im
się oświetlony z rzadka naftowymi latarniami długi korytarz sklepiony ceglanym
klinkierowym półłukiem. Gdzieś z oddali dolatywał ni to szept, ni zgrzytanie,
ni śpiew, ni modlitwa, jakieś odgłosy zniekształcone wielorakim echem. Ruszyli
do przodu zaciskając pięści tak, aż im kłykcie pobielały. Czuli się deczko
niepewnie, bo nie tego się spodziewali ruszając z potencjalnym ratunkiem dla
Ericha. Było nie było, nie mogli sie już wycofać. To by było pierońsko nie po
ichniemu z raz obranej drogi zawrócić. Straszne popsznioły z nich byli i trudno
ich było odwieść od czegokolwiek, co sobie obmyślili. Szli więc dalej
zaciskając zęby i gotowi na nielicha haja.
Szipa poczuł dziwne ciążenie steranego
mantla po stronie, w której skrywała się tajemnicza szkatuła. Sięgną po nią i
namacał znany kształt. Co dziwne, pudełko było dziwnie ciepłe, ba, można by
rzec, że gorące. Ale gdy wyciągną je z kieszeni jego zdziwienie było jeszcze
większe. Ze szpary spod wieka wydobywała się zimna, blada poświata. Chwycił
wieko, które bez ociągania ustąpiło z lekkim zgrzytem. Nie trzeba było żadnego
klucza. W środku leżał dziwnej urody sztylet, który rozsiewał wokół to dziwne
błękitne światło. Szipa wziął go w dłoń, a wtedy ostrze zagrało światłem tak
silnym, że idący przodem Śmiatek odwrócił się zaciekawiony. Nieme zapytanie na
jego twarzy oraz jeszcze bardziej niewypowiedziana odpowiedź Szipy były
porozumieniem tak doskonałym, jakie tylko zdarza się bratnim duszom. Wiedzieli
już wszystko.
Dobiegające z oddali głosy stawały się coraz głośniejsze, a migoczące
światła coraz mocniejsze. Gdy doszli do końca korytarza ich oczom ukazała sie
pieczara tak rozległa, że można by w niej pobudować katedrę z niebosiężnymi
wieżami. Do jej dna prowadziły wykute w kamieniu strome schody, na które
wkroczyli nie bez wahania coraz bardziej zadziwieni, zaskoczeni i lekko już
wydygani, ale i ciekawi tego, co ich czeka. A czekało ich nie mało.
Dotarli właśnie do samego dołu pieczary gdy powietrze rozdarł pierońsko
głośny ryk keby z samego dioblego chyrtonia wypluty. Zadrżały skały dokoła, a z
powały poleciały kamienie. Z przeciwległego końca pieczary buchnęły, kupa
metrów do góry, piekielnej urody płomienie. W ich blasku ujrzeli splecione w
morderczym zmaganiu istoty. Jedna z nich człowiecza, druga siarką i zwierzęcym
truchłem cuchnąca, obleczona w skórę czarną i oku paskudną, jakoby z samego
diobła ściągnięta. Człowiekiem był Erich zaś paskudną maszkarą sam Dioboł, kery
ściep ludzka postura i łoblek swojo piekielna.
Tytaniczna do była walka na śmierć i życie, kere Erich nie chcioł jeszcze
tego dnia oddać. Dioboł mocarne swe pazury ku niemu wyciągoł i staroł się
chycić bidoka za gardło i wydusić z niego zakontraktowaną piyrwyj duszę. Szipa
i Śmiatek stali urzeczeni śmiertelnym zmaganiem, tym spektaklem dwóch aktorów,
tą epicką paradą dobra i zła, które wiodą bój w odwiecznej walce o prymat nad
światem doczesnym i o dusze nieśmiertelne na wieczność.
Erich oddawał pomału pole silniejszemu przeciwnikowi. Tylko siłą woli
przetrwania jeszcze dawał radę odpierać coraz gwałtowniejsze ataki. Dioboł
plując żrącym jadem przypierał go ku kamiennej ścianie i raz za razem zadawał
razy, a na ciele Ericha malowały się broczące krwią rany, z których wypływała,
ciemnymi strugami unosząc resztki sił, życiodajna posoka. Nie było co czekać.
Trza było działać. Szipa i Smiatek pędem skoczyli ku kotłującym się ciałom. W
biegu kożden chycił kamienne ostre bergi i unosząc ku górze ramiona szykowali
się do zadania ciosu. Byli o krok od Diobła, kiedy ten wyczuł ich obecność i
odwrócił ku biegnącym swe paskudne przekrwione ślepia. Ale oni nie zwolnili
kroku tylko, wkładając wszystkie swoje siły w jeden cios, ciepli kamienie
prostu w pysk czarciego syna trafiając go między żmijowe ślepia. Dioboł ryknął
i odskoczył do tyłu na pokracznych jaszczurczych szłapach. Korzystając z okazji
Śmiatek złapał pod ramiona Ericha i pociągnął go ku schodom po przeciwnej
stronie pieczary.
Tymczasem Szipa wyciągnął zza pasa srebrny
sztylet i uniósł go ku górze. Ostrze rozbłysło światłem tak jaskrawym, że
wnętrze pieczary z jękiem przyjęło jego blask. Broń w ręku zadrżała, jakby
ożyła przebudzona z długiego snu. Dioboł zamarł urzeczony szalonym pięknem obezwładniającego
światła. Szipa na to tylko czekał. Doskoczył do poczwary i przydusił ją
kolanami do ziemi, obie dłonie zacisnął na srebrnej rękojeści sztyletu i raz za
razem zadawał ciosy nurzając ostrze w cielsku bestii. Bóg jeden wie skąd tyle
siły miał. Za którymś ciosem z rzędu buchnęło siarczanym dymem i Dioboł
zniknął, jak zły sen. W tym samym momencie srebrna klinga rozsypała się w
proch. Szipa łapczywie łapiąc oddech z jękiem podniósł się z kolan i sapiąc
poczłapał za postaciami wspinającymi się już po schodach.
***
Erich był w kiepskim stanie, ale jednak żywy. Z dziwnym wyrazem twarzy,
ni to z wdzięcznością, ni to z wyrzutem patrzył na swych wybawców. Ale oni nie
oczekiwali wdzięczności, ani wyjaśnień. Są na tym świecie rzeczy, które nie
śniły się filozofom, ani nawet największym ochlaptusom w pijackim widzie. To
czego byli świadkami wpisywało sie w mistyczną historię krainy, w której, tak
jak ich dziadowie i pradziadowie żyli, tak i oni duszą i krwią byli z nią
związani, na dobre i złe. Dobre duchy i piekielne czarcie sługi od zawsze
wtrącały sie w miejscową doczesną rzeczywistość. Kożden bajtel słyszoł od
starki czy starzika historie tak niesamowite, że skóra cierpła na karku. I
żoden nie ważył się nie wierzyć w te opowieści.
Kiedy wyleźli na sam wierch i zaryglowali okute stalą dźwiyrza odetchnęli
z ulgą. Umazane gęby otarli i siedli ciężko na dębowe deski.
- Dzięki
chopy - odezwał sie w końcu Erich - bez wos, to by ... - machnął tylko
ręką.
- Niy ma
sprawy - odparł Śmiatek.
- Mom u
wos dług. Kieby kery z wos coś ... to wiycie.
- Wiymy -
chórem przytaknęli.
Erich
uścisnął im ino tak po chopsku ręce. Wstając na nogi jęknął obolały.
- Idymy.
Cza to uczcić ! Cza się napić dla zdrowotności.
Kiedy
wyszli zza kotary przywitał ich gwar knajpianej sali. Gości nie ubyło i
siedzieli, tak jak ich zostawili. Wszystko w znamienitym porządku było. Co
dziwne, kufle były pełne, głosy rozbawione, jakby czas się nie imał tej sali i
nikt nie zauważył nieobecności Ericha i jego wybawicieli. Nikt nie zdziwił się
na widok szynkarza, nikt nie rzucił jakiegokolwiek pytania. Jakby godziny i
minuty ominęły te zdarzenia, jakby historia nie zapisała w swych annałach tego
co miało miejsce w Erichowym lochu. I chyba tak było, bo stary zegar też, jakby
nie odliczył czasu, jaki spędzili na zmaganiach z Diobłem.
Dziwne ?
Może nie aż tak bardzo.
***
Tak to Szipa i Śmiatek walczyli ze złym. Dioboł skoczył zaś na jakiś
czas w swoje czarcie czeluście lizać rany, a stary Erich pozostał wśród żywych
ku uciesze klienteli wszelkiej proweniencji. Co by przeca było, kieby nie było
komu nadal prowadzić pierwszy po kościele przybytek, w postaci mordowni "U
Ericha". Strata byłaby niebywała. Nikt jednak nie wiedział, kto ich od
tego nieszczęścia uchronił. Prawdziwi jednak bohaterowie po ordery piersi nie
wypinają, więc tajemnicą pozostanie, jak Szipa i Śmiatek tak wyzgernie się z Diobłem
rozprawili.
Kim był tajemniczy przybysz Said Ben Said,
który w tak znamienity sposób przyczynił się do powodzenia misji ratowania
starego Ericha ? Tego się nie dowiedzieli. Natomiast zrozumieli, że nie kożden
obcy jest zza Czornej Rzeki i szacunek się każdemu należy.
Noc była jeszcze młoda i w cieniach ulicy przemykały nieliczne postacie
zdążające w kierunkach wszelako domowych. Przez chwilę stali w rozterce wyboru
kierunku. W głowie rzucili monetą i o dziwo obu wypadła reszka - poszli na
prawo. Krokiem chwiejny i zawianym, stukając obcasami o wyślizgany bruk,
potoczyli się w ramiona nocy rozświetlanej blaskiem nielicznie palących się
latarni. Znikając się to pojawiając, od cienia do blasku, od blasku do cienia,
mijając kolejne kamienice, bramy, pomału oddalali się od Erichowego szynku.
Gwar cichnął ustępując miejsca miękkiej ciszy.
Kończył
się dzień nie tak inny, jakby się wydawało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz