FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 31 maja 2020

Wyjątkowo zimny maj

Oświadczenie. Wszystkie użyte w poniższym tekście wulgaryzmy oraz wyrażenia potocznie klasyfikowane, jako nieparlamentarne, nie mają charakteru inwektyw kierowanych przeciwko komukolwiek, czemukolwiek z katalogu istot żywych, ani wobec żadnych niebiologicznych, nie spełniających znamion organizmu żywego zakaźnych związków organicznych ani przeciwko zjawiskom naturalnym bądź będących tworem naszej cywilizacyji.

Nawet maj jakiś taki chujowy. Jeśli wierzyć śledczym pogodowym, to w całym XXI wieku nie było tak zimnego maja, a zaglądając jeszcze dalej w głąb historii, to można powiedzieć, że od trzydziestu lat nie było tak niepoprawnego maja. I nic to, że akurat takie jego wydanie pasuje, jak ulał do całej tej ponurej rzeczywistości A.D. 2020. Zastanawiam się jednakowoż, czy Najwyższy zaserwował nam taką aurę, aby nie było nam żal straconego kolejnego miesiąca życia - wszak maj tradycyjnie jest emanacją tego co najlepsze, co najbardziej żywotne, co najzdrowsze, najbardziej soczyste i przepełnione wolą istnienia - czy też postanowił nam dodatkowo jeszcze dojebać, abyśmy się przypadkiem zbyt szybko nie podnieśli z plagi tak skutecznie przyginającej nas do gleby? Jakby nie było, to takiego maja nie żal zapomnieć. Tak, jak całego tego początku roku ... a zaraz i jego połowy.

Czuję się okradziony. Dokładnie tak. Jakby mi ktoś wyrwał z kalendarza ostatnie trzy miesiące. Tylko nie wiem gdzie szukać winnego. W samym sobie? Bo nie potrafiłem się należycie ustawić się bokiem do tego całego syfu związanego z nieszczęsną pandemią? Historia oceni (pewnie, kiedyś...) czy, jako ludzkość, jako społeczeństwa, zareagowaliśmy adekwatnie do sytuacji, czy daliśmy się ponieść ogólnoświatowej panice. Każdy z nas z perspektywy minionego czasu pewnie już sobie wypracował własną opinię na ten temat, lecz za wcześnie przelewać krew w jej obronie. Ja w każdym bądź razie jeszcze nie jestem na to gotów. Ale za to, z pełną świadomością i odpowiedzialnością, mogę stwierdzić, że te minione miesiące to strata nie do odrobienia.

Mimo, że mam wrażenia ciągłego trwania w jakiejś cholernej prowizorce, to coś tam się jednak dzieje w naszym najbliższym domowym ogródku. Jak już o ogródku, to wypada odnotować, że papryczki, których to sadzonki terroryzowały nas od lutego zajmując każde wolne miejsce na parapecie, czy blacie bliskim okna, zostały wysadzone do ziemi. W ilości, jak dotąd 144 sztuk, a to nie jest nasze ostatnie słowo! Jeszcze kilka sztychów łopatą mnie czeka, aby zmieścić pozostałe jeszcze do wysadzenia sztuki. Pytanie tylko, czy Najwyższy w swej przychylności nie pozbawi ich życia żonglując zjawiskami pogodowymi zbyt gwałtownymi. Sorry, ale jak patrzę (w tej chwili) za okno, to optymizmu wiele w tych chmurach nie czytam. A temperatura? Mamy 31 maja, a na termometrze 12,4 st.C - jak to skomentować?

Z ważniejszych spraw, to decyzja odpuszczenia europejskich urlopowych planów, choć trudna, zapadła. Nie w tym roku. To bardzo bolesny - dla mnie osobiście -  policzek od losu. Ale skoro na dzień dzisiejszy nic tak na prawdę nie wiadomo co przyniosą najbliższe tygodnie i miesiące, to chyba jedynym rozsądnym rozwiązaniem było ucięcie spekulacji i rozejrzenie się za urlopem w kraju. Tak też zrobiliśmy i na chwilę obecną mamy alternatywną przystań, gdzie mam nadzieję wypoczniemy niesamowicie dobrze i skutecznie. Oby już nic nie stanęło nam na drodze do realizacji tego planu.

Rower już po przeglądzie, smarowaniu, regulacji - czeka na dziewicze kilometry w tym roku. No nie było okazji i możliwości, jeszcze. Z bieganiem też porażka. Raz jedyny, po ponad dwumiesięcznej przerwie wybiegłem rozgrzać zastane stawy i mięśnie. Porażające jest to, w jak kiepskiej jestem formie. Po całym zimowym pauzowaniu nie byłem tak słaby, jak teraz. I pewnie niemałą rolę w tym odgrywa nagły i gwałtowny przyrost tkanki smalcowej w ostatnich dwóch miesiącach kwarantanny. Zamierzam jednak ostro zabrać się za siebie. Już od jutra. Trzeba wygrzebać się z tego marazmu. I to szybko. Nie tylko perspektywa plażowania już za dwa miesiące, ale po prostu poprawy samopoczucia jest niecierpiąca zwłoki.

To by było na tyle. Jakoś tylko za mało było "kurwa". Kurwa!

Pogodynka.
Temperatura ... no cóż ... 12,4 st.C. Szaro, buro i ponuro. I mokro.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
ON na stacjach w okolicy już nie kosztuje poniżej "czwórki". No cóż, skończyło się rumakowanie. 

sobota, 9 maja 2020

Kwaśno-gorzko

NIE biegam, NIE jeżdżę na rowerze, NIE wychodzę poza dom dalej, niż muszę. NIE uczestniczę w niedzielnych mszach świętych, NIE uczęszczam na lekcje baletu, NIE odwiedzam matki, teściowej, ani nikogo innego. NIE sprzątam klatki króliczej, NIE zmywam naczyń, NIE gotuję. NIE śpię, NIE jem, NIE piję… Chociaż NIE, to ostanie, to jednak NIE tak. Owszem, spożywam, ale zdecydowanie za mało by nawilżyć czerstwą rzeczywistość, wszystkie jej ułamki sprowadzić do wspólnego mianownika i wyciągnąć jakiś optymistyczny pierwiastek sześcienny... czy nawet kwadratowy. Na dodatek słońca mało i NIEbo jest jakoś mało NIEbieskie. Tak, to prawda, opier*oliłem tabliczkę czekolady „na raz” … i to nie raz. Oczywiście nie z łakomstwa, tylko dla poprawy nastroju, zastrzyku energii i zlikwidowania zmęczenia. Ale jakoś NIE pozbyłem się owego zmęczenia, ani apatii, ani nerwowego wyczerpania. Wygląda na to, że czekolada z Lidla jest pozbawiona zbawiennej fenylotylaminy. Ogólnie rzecz biorąc przyjąłem mało optymistyczną postawę „na NIE”. FizyczNIE i mentalNIE będąc na dNIE.

Przez ponad miesiąc nie zebrałem dostatecznie zwięźle myśli, aby treści wszelakie, które w nadmiernej ilości roiły się w mej głowie, uporządkować i przelać na papier vel klawiaturę, co bądź. I dalej nie czuję się dostatecznie zwięzły w tym co mój umysł produkuje, jako odpowiedź na czasy zarazy, która tak dobija mnie, nas, chyba wszystkich. Rozpoczynamy kolejny miesiąc prowizorycznego życia ze sztandarem pandemii nad głową. Mam cały czas wrażenie, że każdy kolejny dzień jest taki sam, tak samo tylko naszkicowany ołówkiem, bez wypełnienia go barwną treścią. I nieważne, czy te kolory mają być paletą pozytywnych barw, czy żałobnym fioletem i dobijającą czernią. To pozostawienie niewypełnionych konturów, niedociągniętych kresek niedbałym pociągnięciem po papierze, to wyczekiwanie na ciąg dalszy, frustruje, męczy, zniechęca. Ja osobiście jestem już bardzo zmęczony tym zawieszeniem w niepewności. Już nawet nie w strachu przed wirusem, a bardziej w niepokoju o jutro, jakie będzie, co przyniesie. Balansowanie na linie pomiędzy potencjalnym zarażeniem, a kurczowym trzymaniem się nadziei, że będzie można nadal pracować, zarabiać, żyć, jechać na wakacje, to jest to, co codziennie pogłębia bruzdy na czole.

Czasami łapię się na tym, że zaczynam wątpić w całą tą historię z pandemią. Tak po prawdzie to nie znam nikogo, kto by chorował, ba, nie znam nikogo, kto by znał kogoś, kto zachorował. Może dopiero w trzeciej linii znajdzie się ktoś, kto słyszał, że ktoś słyszał, że ktoś… No właśnie. Gdyby nie statystyki, które w sposób obrazowy pokazują, że coś jest na rzeczy, to można by odnieść wrażenie, że wszyscy popadliśmy w jakiś irracjonalny obłęd na temat koronawirusa przewalającego się przez świat. A jednak…

Banalne stwierdzenie, że „nic już nie będzie takie, jak było” jest odmieniane we wszystkich przypadkach. I trudno się z tym nie zgadzać. I trudno wyrokować, „jak to będzie po”. Natomiast przygnębiające jest, jak prosto i bezboleśnie rzeczywistość zweryfikowała wartość więzi międzyludzkich, które przed zarazą były czymś pewnym, nawet jeśli niedostrzegalnym. Teraz okazuje się, jak prosto było te nici przeciąć. I co gorsze, te zerwane codzienne kontakty wpisane w normalny kalendarz dnia, tygodnia, miesiąca, okazują się wartością, którą można było bezboleśnie skreślić z codziennego rachunku. Dlaczego? I jak bardzo ludzie będą chcieli, bądź nie, wrócić do poprzedniego statusu. Czy zerwane, mniej lub bardziej trwale, więzi będą chcieli odbudować? A może wnioski będą takie, że „po co mi to”? Może okaże się, że samotność w tłumie, nawet w maseczce ochronnej, jest mi na rękę i całe to „stare” pielęgnowanie interpersonalnego poletka, jest zbyt męczące, a plony niezachęcające, nie kompensujące zaangażowania do podtrzymywania (odrodzenia) tych relacji. Będąc przykładem „zimnego chowu”, można by rzec na skandynawską modłę, nigdy nie budowałem jakichś szczególnie mocnych, serdecznych więzi, więc poniekąd nieco z boku przyglądam się tej społecznej ranie. Ja nie krwawię, ale mam powody przypuszczać, że dla wielu ten stan wyrwania ze stada jest doznaniem bardzo dotkliwym. Nic już nie będzie takie, jak było.

Trochę z innej beczki, choć z tej samej mrocznej piwnicy. Ludzie, ba, nawet ci o mniemaniu o sobie nieco bardziej wygórowanym od przeciętnego, już u zarania naszej narodowej kwarantanny wieścili taka tezę, że oto społeczeństwo ma niepowtarzalną okazję, na zacieśnienie więzi rodzinnych, tych najbliższych, najmocniejszych, będących podstawą dla funkcjonowania społeczeństwa, jako całości. Ba, nawet nieco żartobliwie (a może nie) zaczęto się zastanawiać nad tym, jakiż to przyrost naturalny nas czeka za dziewięć miesięcy, skoro teraz on i ona, mąż i żona, spędzają ze sobą tyle czasu zamknięci w czterech ścianach. Hmm … A ja zapytam kąśliwie o to, ile z tych dzieci narodzonych z przyczyny nagłej i niespodziewanej bliskości, będzie się wychowywało bez jednego z rodziców. No bo ni przypiął ni przyłatał ten obrazek lansowany przez telewizje, gdzie na ekranie szczęśliwa rodzina realizuje ową radość (narzuconego) bycia razem, pasuje do tego czym jest w rzeczywistości. Mam wrażenie, że zachłyśnięcie się tym nagłym, wspólnym i niepodzielnym wolnym czasem wzajemnym, z czasem spowoduje duszności większe niż COVID19. Sfera wolności jednostki, mimo naszej ludzkiej stadnej natury, tak ograniczona przez potrzebę izolowania się we własnym domu, w towarzystwie nawet najbliższych, ale bez perspektywy odskoczni i wyznaczonego horyzontu czasowego rozproszenia się każdego we własnym kierunku, do swoich codziennych obowiązków, zadań, do pracy, do szkoły, do przedszkola, powoduje, że atmosfera robi się coraz bardziej duszna. Stare powiedzenie, że „co za dużo, to niezdrowo”, pasuje jak ulał, do tego szczęścia bycia razem. Ja jestem, hmm, kiepskim ojcem, tzn merytorycznie może ogarniam temat, natomiast średnio się nadaję do zabawy, integracji z dzieciakami itp., itd. – no przedszkolanką, w każdym bądź razie, bym być nie chciał i nie umiał. Kochany Mały Domowy Terrorysta – KMDT (o! to jest akurat niezłe określenie) - wysysa ze mnie resztki sił i ostatnie krople spokoju ducha. Tak, wiem, że każdemu jest trudno, każdy w którymś momencie pęka, każdemu czasem puszczają nerwy, pojawiają się łzy bezradności, już nie wspominając o zwykłej nudzie, zniechęceniu, czy braku pomysłu, jak kolejny dzień świstaka przemienić w coś nowego, wartościowego, ciekawego, dającego oddech, powiew świeżości … ale mnie to „boli” bardziej. A przecież nie tak prędko będzie można wypuścić KMDT do ludzi, rówieśników, gdzie nadmiar energii będzie mógł bezpiecznie rozładować. Nie wiemy, jak długo jeszcze jedyną formą kontaktu będzie telefon, czy Messenger. Tymczasem w naszym mikroświecie następujemy sobie na domowe pięty, rozkminiamy któryś raz z rzędu grę, która tak po prawdzie nikogo już nie cieszy, warczymy na dzieci, które łażą po ścianach, prześcigamy się w kolejce do łazienki, zarastamy kurzem niezmienności każdego takiego samego dnia, kotłujmy się, obijamy o siebie. Być może ukisimy się w domowej beczce, ale przecież kiszonki są zdrowe, więc tego się trzymajmy, taką narrację uznajmy ze jedynie słuszną i prawdziwą. A po wszystkim wyjdziemy z tego krzepcy, jak … Krzeptówki – nawet jeśli to porównanie nosi znamiona bezsensu level master.

Jedyne co w tym całym pandemicznym galimatiasie powoduje nieśmiały uśmiech, to ceny paliwa na stacjach benzynowych. No bo jak ma nie cieszyć 3,75 PLN za litr ON, ha! I to ORLEN funduje taką cenę, a to stacja dla białych ludzi, nie jakaś tam popierdułka

Pogodynka.

Minio ny tydzień był chłodny. Coś tam kapało z nieba; czasami poświeciło słońce; powiało. I tak cały tydzień. Za to weekend jawi się na wypasie, ha!