FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

piątek, 25 września 2020

Taki sport

Się zdarzyło, że minionej soboty znowu popendalowałem. Wyposzczony, wygłodzony, bo trzy tygodnie przerwy. A że pogoda znamienita (nic, że zimno rano), a nawet znamienita „z plusem”, to ochota wielka, więc zamiary górnolotne. Ale nie będę opisywał gdzie, jak i dlaczego, tylko przywołam scenkę rodzajową z trasy nie tej najnowszej, a sprzed ponad miesiąca, która była… dosyć zabawna. Dla rozgrzewki, albo jak kto woli, gwoli wstępu słów kilka.

Otóż było to jeszcze w sierpniu przepięknym, gdy już w drodze powrotnej. Należy więc uściślić, że nogi już bolą, temperatura i słońce spiekają, a silny wiatr dodatkowo wbija w nadtopiony lepki asfalt szosy. Czyli, że mocno już na tym etapie trzeba naciskać pedały, żeby posuwać się do przodu. A tu, ku mojemu zdziwieniu, nieopodal pomyka starsza pani (a właściwie to jeszcze młoda, bo mniej więcej w moim wieku) na takim przełożeniu, że ledwo kręci pedałami jednocześnie pędząc, jak na „ukrainie” czy innym „uralu” z minionej epoki. No, what the fuck?! Ha! Mam cię! Już wiem o co chodzi.

Takie czasy nastały, że wśród czystej rasy aryjskich cyklistów, coraz więcej pendalarzy ze wspomaganiem elektrycznym. A to tak na pierwszy rzut oka nie widać nawet, bo takie zmyślne to teraz konstrukcje robią. Zanim wydasz osąd i szeroko otworzysz w zachwycie oczy nad kondycją i werwą kolarza, który ucieka ci nadzwyczaj chyżo, musisz rozważyć, czy aby nie obdarzasz go zbyt wybujałą atencją. Teraz trzeba uważać. To niemal tak, jak przy podrywaniu panienek w Tajlandii. Dopóki ręki pod sukienkę nie włożysz, to różnie może być i na dwoje babka wróżyła. Tak więc ten tego. Czujnym trzeba być.

Dobra, to było śmiesznie, a teraz do meritum dzisiejszego tematu.

Ludzie przeważnie pukają się w głowę, gdy słyszą, że w weekendy potrafię nastawiać budzik na 5:00 (jesienią o 6:00, bo ciemno), żeby wsiąść na rower i tym samym, po ciężkim roboczym tygodniu, jeszcze bardziej się dojechać. Niektórzy tak mocno się pukają, że zostają im siniaki na czole. Wywracanie oczami i stawianie pytanie „Po co ci to?”, jest równie dla mnie niezrozumiałe, jak dla pytającego powody, które mną kierują. A powody są przynajmniej dwa.

Po pierwsze. Fizyczne zmęczenie jest dla mnie lekiem na całe powszechne zło, z którym trzeba się mierzyć od poniedziałku do piątku. I jakby nie zabrzmiało to górnolotnie i z zadęciem, to taki reset autentycznie stawia mnie na nogi. To autentyczne oczyszczenie głowy, umysłu. Wraz ze zmęczeniem, każdym przejechanym kilometrem, odparowuje wszystko to, czemu nie jestem dać w stanie upustu w ciągu tygodnia. Co więcej, oczyszczony umysł ma miejsce na wypełnienie go treściami i emocjami, które nie mają jak zalęgnąć się kiedy indziej. To czas – a jest go wiele w trasie – na rozmyślanie, na planowanie, analizowanie, refleksje. Czas na to wszystko, na co zwykle … nie ma czasu.

Po drugie. Pokonywanie własnych słabości. I nie chciałbym, aby zwykłe pedałowanie urosło w mych słowach do poziomu autoterapii, choć gdzieś tam można by wyciągnąć jakiś wspólny mianownik. W „normalnym” życiu nie potrzebuję rywalizacji. Nigdy nie było mi po drodze ze ściganiem się z kimkolwiek o cokolwiek. Może i dlatego jestem kim jestem, w takim a nie innym miejscu, i mam co mam – nieważne. Natomiast rekompensuję to sobie rywalizacją ze samym sobą. Od zawsze, niezależnie czy jest to bieganie, jeżdżenie na rowerze, czy też zarzucone (z czasem) chodzenie po górach, zawsze robiłem to sam. Z jednej strony nie lubię sytuacji, że muszę się dopasowywać do kogoś (lub ktoś do mnie), bo to pozbawia komfortu czerpania pełnymi garściami z wolności, którą spędzanie wolnego czasu sam na sam z sobą daje. Z drugiej strony, tylko bycie „samotnym na szlaku” pozwala do cna wysupłać wszystko z własnych możliwości. I właśnie to, to dobijanie do granic i przekraczanie jej na własnych warunkach, daje mi poczucie spełnienia. A to nie do przecenienia stan. W codziennej pogoni za zapewnieniem egzystencji własnej i rodziny, gdzie frustracja goni rozczarowania, a skra radości i sukcesu jest li tylko rozbłyskiem, który łatwo można przeoczyć, nie zauważyć, odhaczenie dobrego dnia jest jak skarb.

Dobra, powyższe zdania nieco oderwane ponad przyziemność, to czas sięgnąć bruku.

Aktywność (fizyczna) faceta w średnim wieku, głowy rodziny, męża, ojca małych dzieci, jest wyzwaniem samym w sobie. Poza chęciami i siłami, do ogarnięcia jest cała lista zmiennych, która przycina horyzonty z każdej strony. Poczynając od Najlepsze z Żon, dla której absencja męża w domu – bez względu na przyczynę – zupełnie naturalnie i standardowo jest powodem do niezadowolenia, a kończąc na potrzebach dzieci (a przynajmniej ONnPR) kontaktu z tatą, który nie dość, że do wzorcowego nie należy, to jeszcze wycina ze wspólnych godzin jakieś ekscesy, czy to w postaci ucieczki rowerem skoro świt, czy też popylania w trampkach po wieczornych asfaltowych ścieżkach. Jakby nie patrzeć, to każdy swoje racje ma. A argumenty powtarzane wystarczająco często i dobitnie, w końcu zapadają tak głęboko, że przyjmujemy je w poczet myśli natrętnych, które burzą wewnętrzny spokój. I nie ma tu znaczenie, jak bardzo zarzuty i pretensje mają przeważnie charakter małostkowy i nie poparty obiektywnymi, mocnymi tezami.

Zaczyna się kombinowanie. Konflikt. Jak nie sprawić przykrości i sprostać oczekiwaniom najbliższych, a jednocześnie doprowadzić do słusznej, ze wszech miar pożądanej, samorealizacji. No i wracamy do sedna, czyli do pukania się w głowę. Bo kiedyż, jak nie pomiędzy świtaniem, a późnym wstawaniem ze snu reszty rodziny, nie wkleić w kalendarz dnia aktywność ciała i reset dla duszy.

No tylko wtedy! Dlatego, z pełną świadomością i bez krztyny żalu, odpuszczam odsypianie tygodnia w weekendowe poranki. Jak tylko aura pozwala (a w tym roku, toż to jakaś masakra przecież), zrywam się – bo to spokojnym wstawaniem nazwać nie można – wzuwam odpowiedni strój i ruszam na ścieżki, dróżki i szosy. A wracając do domu – gdzieś koło południa zazwyczaj, bo rodzina już pewnie przebiera nogami nie mogąc doczekać się taty – czuję, że ten ból w nogach to uczciwie przeprowadzony detoks.

Czy ową sportową samorealizację (bardzo nie lubię tego słowa, ale nic innego lepiej mi nie pasuje) mogę uznać, za pełną? Czy owo spełnienie jest nieobarczone zbędnym balastem? Otóż nie. Nie jest aż tak różowo. W poczuciu obowiązku, podbarwionego jeszcze nadąsanymi minami najbliższych, w tyle głowy zawsze siedzi chochlik z batem w ręce i chłoszcze mnie nieprzyjemnie, żebym wracał już do domu. Nie lubię tego. Wolałbym z pustą od myśli głową, bez tykającego zegarka, bez oczekiwania na dzwonek telefonu, połykać rowerową trasę i chłonąć doznania z tego płynące. Ale to nie ja. Bo ja już, jak tylko cichuteńko zamykam za sobą drzwi o poranku, już kalkuluję, czy zdążę wrócić „na czas”. Czas nieokreślony dokładnie, ale w pełni czytelnie usadowiony w porze dnia, kiedy to „powinienem” już być w domu. Nie pomaga też myśl, że NzŻ autentycznie się martwi o mnie. Z jednej strony kibicuje mi (może nie zawzięcie, może skrycie, ale jednak), kupuje niespodziewanie np. nowe ciuchy na rower, do biegania, a z drugiej strony boi się o moje bezpieczeństwo (na drodze). To burzy komfort przeżywania tej przygody na miarę moich możliwości.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy. 

- ON po 4,38 PLN/L.

- W miniony weekend Górnik wygrał na Legii 3:1!


Po co ci to?

Jeszcze wczoraj, wychodząc w noc o poranku, tak gdzieś około 5:00, w nozdrza uderzyła mnie woń nocy letniej. Nic dziwnego, było 17 st.C. A nad głową upstrzone niebo milionem gwiazd. No bajka. Tym większa mnie melancholia granicząca z depresją naszła, gdy z dniem dzisiejszym lato pękło, jak mydlana bańka. Leje. I jest mi źle. Tak generalnie, bez wskazania czy bardziej cierpi ma lewa, czy prawa strona. Zaczynam grzebać po szafie w poszukiwaniu powroza z którego w ramach wolnego weekendu mógłbym począć pleść pętlę na szyję mą nietęgą. Tymczasem...

Niezbyt dorodny, mało urodziwy, przystojny zdecydowanie ambiwalentnie. Nieprzesadnie mądry. Jeśli inteligencja, to skutecznie skrywana. Zdecydowanie nie przebojowy, krytyczny względem oficjalnej linii partii, a tym samym socjalizujący się dosyć opornie. Na balu życia zdecydowanie bliżej ściany, niż środka parkietu. Jako wynik wyrzuconych oczek na kostce i jednak poczynionego wyboru, ewidentnie nie materiał na gwiazdę. Biorąc pod uwagę brak ambicji z katalogu powszechnie postrzeganych jako istotnych i praktycznych oraz nierozpychanie się łokciami w kolejce o dobrą miejscówkę, westchnienie ulgi współbraci i sióstr w wierze doskonale opisuje miejsce na macierzy społecznej przydatności. Przydatności możliwej do strawienia. Tak trochę jak z kiepskim alkoholem – niby dobry, ale bez przepitki nie wejdzie. Reasumując, pula materiału genetycznego, która to niekoniecznie jest istotna dla istnienia gatunku. Lepiej, bezpieczniej, nie zastanawiać się zbytnio, czy warto tak wcześnie wstawać.

Od zarania dziejów, w szczenięcych czasach, to wybicie się z szarości – nie tożsame z wyścigiem o miejsce na czole peletonu (bo to zawsze miałem w, ekhm, nosie) – gdzieś nieśmiało się rysowało. W postaci przydługich, obrazoburczych włosów skrzętnie i skrycie podpinanych w murach szkolnych, których utrata była możliwa tak szybko, jak żwawy mógł być ruch nożyczkami nauczycielki. Albo w postaci wywołującej gęsią skórkę podniecenia chęci zakolczykowania ucha (nie pamiętam czy lewego, czy prawego – jedno w każdym bądź razie było cool, a drugie bardziej LGBT). Trochę później, już w nowej Polsce, można było bez strachu nosić długie włosy, skórzane kurtki i jeansy tak wąskie, że ledwo co do wciągnięcia nawet na chudą dupę. Nigdy natomiast nie miałem ciągoty do fajek, bo codzienność była tak zadymiona, że jako bierny palacz na swojego własnego raka płuc pewnie i tak mam gotowy zaczyn. Podobnie z wódą. Doświadczenia młodości zrobiły swoje, więc nie popadłem w zachwyt. A inne używki gdzieś mnie zawsze omijały. Poza kawą, ale i na nią się okresowo obrażam. Wygląda na to, że jestem mało podatny na uzależnienia od czegokolwiek. Chociaż …

Nie wiem od kiedy, ale powiedzmy od realnego zawsze, chciałem mieć tatuaż. Wyższy poziom wybicia się ponad szarą masę własnej powszedniości. Ale nigdy nie byłem tak ugruntowany w swojej chęci, jak bardzo nie miałem kasy na ten skok. A że żyję na tym świecie już czas jakiś, to okrągłych rocznic egzystencji będących okazją na spektakularne przypieczętowanie niewypalonego młodzieńczego buntu, było już nazbyt wiele. Metafizyczna czterdziestka miała być właśnie tym momentem, teraz, just now. I minęło następnych pięć lat. I stało się.

Po co ci to?

Kiedy, jak nie na ostatniej prostej realizować marzenia? Nawet głupie. Nawet jeśli marzenia są tak proste, że z kategorii zachcianek. Bo czymże innym jest (mój) tatuaż. Chęcią manifestacji czegokolwiek? Wyrażaniem siebie? Rasowaniem własnego wizerunku? Serio? Teraz już nie; trochę późno. Może po prostu swoistą emanację kryzysu wieku średniego, kiedy to spojrzenie w lustro rodzi pytanie, co i ile jeszcze jestem w stanie, i na co mam jeszcze czas i chęci, zrobić. Zrobić dla siebie. Egoistycznie, bez najmniejszego logicznego wytłumaczenia. Bez obiektywnej wartości dodanej do czegokolwiek. Bez rozważania zysków i strat. Bez kalkulacji. Coś co nie klei się do niczego w realnej codzienności. Ot coś z niczego i po nic. Po prostu. Bez filozofii.

Mam! I cieszy mnie to. Jak dzieciaka, który dostał wymarzoną zabawkę.