Jeszcze wczoraj, wychodząc w noc o poranku, tak gdzieś około 5:00, w nozdrza uderzyła mnie woń nocy letniej. Nic dziwnego, było 17 st.C. A nad głową upstrzone niebo milionem gwiazd. No bajka. Tym większa mnie melancholia granicząca z depresją naszła, gdy z dniem dzisiejszym lato pękło, jak mydlana bańka. Leje. I jest mi źle. Tak generalnie, bez wskazania czy bardziej cierpi ma lewa, czy prawa strona. Zaczynam grzebać po szafie w poszukiwaniu powroza z którego w ramach wolnego weekendu mógłbym począć pleść pętlę na szyję mą nietęgą. Tymczasem...
Niezbyt dorodny, mało urodziwy, przystojny zdecydowanie ambiwalentnie. Nieprzesadnie mądry. Jeśli inteligencja, to skutecznie skrywana. Zdecydowanie nie przebojowy, krytyczny względem oficjalnej linii partii, a tym samym socjalizujący się dosyć opornie. Na balu życia zdecydowanie bliżej ściany, niż środka parkietu. Jako wynik wyrzuconych oczek na kostce i jednak poczynionego wyboru, ewidentnie nie materiał na gwiazdę. Biorąc pod uwagę brak ambicji z katalogu powszechnie postrzeganych jako istotnych i praktycznych oraz nierozpychanie się łokciami w kolejce o dobrą miejscówkę, westchnienie ulgi współbraci i sióstr w wierze doskonale opisuje miejsce na macierzy społecznej przydatności. Przydatności możliwej do strawienia. Tak trochę jak z kiepskim alkoholem – niby dobry, ale bez przepitki nie wejdzie. Reasumując, pula materiału genetycznego, która to niekoniecznie jest istotna dla istnienia gatunku. Lepiej, bezpieczniej, nie zastanawiać się zbytnio, czy warto tak wcześnie wstawać.
Od zarania dziejów, w szczenięcych czasach, to wybicie się z szarości – nie tożsame z wyścigiem o miejsce na czole peletonu (bo to zawsze miałem w, ekhm, nosie) – gdzieś nieśmiało się rysowało. W postaci przydługich, obrazoburczych włosów skrzętnie i skrycie podpinanych w murach szkolnych, których utrata była możliwa tak szybko, jak żwawy mógł być ruch nożyczkami nauczycielki. Albo w postaci wywołującej gęsią skórkę podniecenia chęci zakolczykowania ucha (nie pamiętam czy lewego, czy prawego – jedno w każdym bądź razie było cool, a drugie bardziej LGBT). Trochę później, już w nowej Polsce, można było bez strachu nosić długie włosy, skórzane kurtki i jeansy tak wąskie, że ledwo co do wciągnięcia nawet na chudą dupę. Nigdy natomiast nie miałem ciągoty do fajek, bo codzienność była tak zadymiona, że jako bierny palacz na swojego własnego raka płuc pewnie i tak mam gotowy zaczyn. Podobnie z wódą. Doświadczenia młodości zrobiły swoje, więc nie popadłem w zachwyt. A inne używki gdzieś mnie zawsze omijały. Poza kawą, ale i na nią się okresowo obrażam. Wygląda na to, że jestem mało podatny na uzależnienia od czegokolwiek. Chociaż …
Nie wiem od kiedy, ale powiedzmy od realnego zawsze, chciałem mieć tatuaż. Wyższy poziom wybicia się ponad szarą masę własnej powszedniości. Ale nigdy nie byłem tak ugruntowany w swojej chęci, jak bardzo nie miałem kasy na ten skok. A że żyję na tym świecie już czas jakiś, to okrągłych rocznic egzystencji będących okazją na spektakularne przypieczętowanie niewypalonego młodzieńczego buntu, było już nazbyt wiele. Metafizyczna czterdziestka miała być właśnie tym momentem, teraz, just now. I minęło następnych pięć lat. I stało się.
Po co ci to?
Kiedy, jak nie na ostatniej prostej realizować marzenia? Nawet głupie. Nawet jeśli marzenia są tak proste, że z kategorii zachcianek. Bo czymże innym jest (mój) tatuaż. Chęcią manifestacji czegokolwiek? Wyrażaniem siebie? Rasowaniem własnego wizerunku? Serio? Teraz już nie; trochę późno. Może po prostu swoistą emanację kryzysu wieku średniego, kiedy to spojrzenie w lustro rodzi pytanie, co i ile jeszcze jestem w stanie, i na co mam jeszcze czas i chęci, zrobić. Zrobić dla siebie. Egoistycznie, bez najmniejszego logicznego wytłumaczenia. Bez obiektywnej wartości dodanej do czegokolwiek. Bez rozważania zysków i strat. Bez kalkulacji. Coś co nie klei się do niczego w realnej codzienności. Ot coś z niczego i po nic. Po prostu. Bez filozofii.
Mam! I cieszy mnie to. Jak dzieciaka, który dostał wymarzoną zabawkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz