W poniedziałek miałem okazję spędzić jakiś czas w szpitalu. Ok, nie ja, nie sam ze sobą, ale jako asysta. I ok, nie w szpitalu, tylko na przyszpitalnym terenie, bo pandemia i do środka postronnych, nie-pacjentów, nie wpuszczają. Ta druga sytuacja od razu skojarzyła mi się z niedawno czytaną dyskusją na forum w temacie nie wpuszczania zziębniętych turystów do górskich schronisk, bo wypizgało mnie skutecznie. Miałem sporo czasu i liche (liche – nie znaczy, że z Lichenia. przp. autora) skarpetunie wzute na stopy w wydeptanych trzewikach, więc naspacerowałem się, że hej! Ale też robiąc ileś tam OS-ów pomiędzy szpitalnymi zabudowaniami miałem okazję poprzyglądać się co nieco temu i owemu.
Ten tekst wziął się nie tylko z tego, że mózg odciągnąwszy ze stóp mych krew wtoczył ją w wątrobę i inne śródbrzuszne organy, ale i z zaobserwowania pewnej postaci, która stała się katalizatorem do spłodzenia owego wiekopomnego dzieła literackiego. Otóż postać ta, w osobie niechybnie pani doktor tutejszej placówki, wypadła z jednego z budynków, po czym wdrożyła w plan dostania się do swoje A-ósemki, która zaśnieżona stała nieopodal. Na lekarski kitel zarzuciwszy futro z norek (lub innego lisa), z rozwianą blond fryzurą w lokach, w ciemnych okularach (pewnie ją biel śniegu raził), w szpilkach filuternych poczęła się przedzierać przez dziewicza śnieżne pole. Cały koloryt tej postaci, tak nieadekwatny do zimowego, szpitalnego pejzażu, właśnie te próby pokonywania śnieżnych zasp "na gwoździach", został tak podbity, że oczu oderwać nie było można. Ale to nie koniec. Albowiem A-ósemkę zdobywszy odpaliła silnik i kompletnie bez odśnieżania (wycieraczki jedynie zaszurały po zmrożonej szybie) imć dama postanowiła ruszyć w drogę. Nie wiem, może postanowiła zaufać wszelakim sensorom zbliżeniowym i czujnikom cofania, w każdym bądź razie ruszyła… co dwa metry uchylając drzwi i sprawdzając czy dobry azymut obrała. W każdym bądź razie niezła komedyja. Natomiast nie do śmiechu może być panu Mietkowi, który dzielnie zasuwał szuflę nieopodal, a pani doktór zawczasu auta do trasy nie przygotował. Oj! Może zebrać niezły ochrzan nazajutrz, ha!
Powyższa opowiastka to tylko folklor, taka tęcza nad miastem albo barwna papuga, która przysiadła na szaro-białym ośnieżonym jesionowym konarze. Chociaż czy aby na pewno tylko folklor? Przecież takie irracjonalne zachowania i styl bycia, noszenia się, czy nawet obnoszenia, nie jest aż tak jednostkowym przypadkiem wśród lekarzy. Ba, powiedziałbym nawet, że to pewien standard, który jak w każdym środowisku – nie tylko lekarskim – pojawia się w którymś momencie, na jakimś określonym poziomie zasobności konta i utraty kontaktu z szarą rzeczywistością. Życiowe rozterki przeskakują na inny poziom i stają się problemami „białych ludzi”. Ja wiem, każdemu może odpierdolić, pewnie i mnie by odpierdoliło jakbym w którymś momencie swojego życia stwierdził, że oto mam dość … i nie wiem co dalej. Lekarska społeczność ma jednak chyba do tego specjalne predyspozycje.
Żeby była jasność, ja nikomu nie zazdroszczę, nie żałuję jeśli ktoś własną pracą, wykorzystując własne zdolności osiąga sukces – wręcz podziwiam. Gdybym to ja był zdolny i zdeterminowany pewnie też bym mógł osiągnąć więcej – nie byłem, to i nie jestem, nie mam; amen. Natomiast drażni mnie bardzo pewna ludzka przypadłość – nie trawię bufonady i braku taktu. Epatowanie dostatkiem jest po prostu… słabe. Tak mnie wychowano, tak uważam. Zwłaszcza obnoszenie się z majątkiem względem tych, którzy mając tak niewiele na co dzień pracują na rzecz tych w dostatku. A wystarczy tylko przejść się po parkingu dla lekarzy i porównać go z tym dla pacjentów. Nooo panie! Od razu widać różnicę! Ja wiem, ja rozumiem, ja wierzę, że te porsche, mercedesy, bmw i inne takie to w leasingu, pożyczone od taty, albo to zastępcze z serwisu bo akurat dacia w naprawie. Ale mimo wszystko musi to boleć tych maluczkich. A potem się dziwimy, że sfrustrowane pielęgniarki czy recepcjonistki nie są zbyt uprzejme, dla nas pacjentów.
Uogólnienia są często niezbyt trafioną metodą wnioskowania o naturze rzeczy. W każdym stadzie może się znaleźć czarna owca. Choć może akurat w tym przypadku powinniśmy powiedzieć, że w każdym stadzie znajdzie się i biała owca. Nie dziwi też więc ogólna niechęć do lekarzy jako grupy zawodowej. Owszem, potrzebujemy ich więc czujemy respekt i przyginamy dumne karki, ale czy aby aż tak bardzo szanujemy? No nie wiem. Mam wrażenie, że na początku drogi zawodowej każdego z przyszłych medyków była pasja. Drogi natomiast do wyboru dwie. Jedni pewnie po latach widzieli się ratujących na co dzień życie na misji lekarskiej w Ugandzie. Drudzy pewnie wybierali studia z jasno doprecyzowaną wizją kariery i osiągnięcia wysokiego statusu zawodowego i społecznego, który to plan z determinacją realizowali. Podziwiam jednych i drugich. Tych pierwszych jeszcze szanuję. Problem w tym, że w przypadku lekarskich „celebrytów”, trudno ich porównywać do gwiazd sportu czy kultury. Lekarz bowiem funkcjonuje na cierpieniu. Nie daje rozrywki tylko nawet ratując komuś życie wciąż operuje na wrażliwym i drażliwym polu czyjegoś braku komfortu, bólu, cierpienia. Ja nie mógłbym być lekarzem, ani z powołania, ani z wyrachowania. Nie potrafię patrzeć na czyiś ból, na cierpienie, mam wysoce nieuregulowaną empatię i zupełnie nie mam poczucia misji. Jeśli ktoś podnosi brak empatii u lekarzy, to ja osobiście potrafię to zrozumieć. Tego zawodu nie da się wykonywać na permanentnym współczuciu; trzeba być twardym, wyrugować empatię z życia zawodowego, nawet jeśli na zewnątrz wygląda to nieludzko. Natomiast brak empatii, brak okazywania uczuć względem pacjenta, nie może być zastąpione arogancją, brakiem taktu czy pospolitym chamstwem. Nie bez powodu najbardziej szanuje się lekarzy twardych, skromnych, opanowanych, którzy mają …hmm … klasę. To im powierza się swoje zaufanie, nie strojnym, kolorowym, skrzeczącym papugom w szpilkach. Ten zawód, jak żaden inny, opiera się – poza oczywiście fachowością – na zaufaniu. A o sukcesie relacji lekarz-pacjent często decyduje pierwsze wrażenie. A owo wrażenie ma robić osobowość, a nie złoty wisior czy porsche na parkingu przed gabinetem.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON 4,61 PLN/L. EUR po 4,51 PLN.