W takie ciepłe, spokojne, bezwietrzne wieczory, jak dzisiaj, nad tą małą krainą roznosi się aromat chleba i kołoczków. Ta mieszanka zapachów o mocy solidnego tornado, jest zniewalająca. Wodząca za nos, zwodząca, ściągająca z wcześniej obranej ścieżki, meandrująca i świdrująca. Przechodnie unoszą głowy węsząc, jak charty. Samochody zatrzymują się, gdy włączony nawiew wtłacza do wnętrza smużące się piekarniane zapachy. Bo w naszej małej Rokitnicy mamy aż cztery (!) lokalne piekarnie, których usytuowanie zapewnia pokrycie zapachami całej tej krainy. A jak doliczyć do tego kolosa "tuż zza miedzy", który tylko administracyjnie nie jest "nasz", to mamy takie zaopatrzenie w aromaty, że nie przebije tego nawet wiosenne nawożenie okolicznych pól gnojowicą pierwszego gatunku. A jakby jeszcze tego było mało, to zawsze można liczyć na domową produkcję niesamowitych aromatów z piekarni Najlepszej z Żon.
Lubię takie wieczory, kiedy po całym dniu solidnego przewietrzania atmosfery, tuż po zachodzie słońca wiatr cichnie, a wraz z nim nastaje niezmącony spokój i czas zwalnia. Kiedy o właściwej porze wracam do domu, to ładuję się zarówno tym spowolnieniem i ciszą, jak i zapachami świeżego chleba i przesłodkimi aromatami kołoczków z serem. Dzisiaj tak było, bo akurat doczłapywałem ładny kawałek drogi, po wieczornej bieganinie.
Tak zacząłem biegać. Znowu. To już trzecia reaktywacja. Po zdrowotnych perypetiach, które skutecznie rozwaliły mi uprawienie aktywności fizycznej (jakkolwiek śmiesznie to zabrzmi w moim przypadku), raz jeszcze startuję. Zacząłem w niedzielę; dzisiaj drugi odcinek. Z pełną świadomością, że sezon mam już z głowy i wiele oczekiwać nie mogę. Z wołającą o pomstę do nieba nadwagą, z żenującą kondycją, i peselem, który mówi, że stracone miesiące, stracony sezon, stawiają mnie w niezbyt komfortowym położeniu. Ba, rodzi się wątpliwość (na szczęście zaraz szybko zdycha), czy jeszcze warto. Czy warto dla zdrowia ... ryzykować zdrowie. Na całe szczęście bieganie jeszcze, najzwyczajniej w świecie, mnie bawi. No i daje potężny zastrzyk endorfin, których brak mi jak kani dżdżu. Znowu czuję to jedyne w swoim rodzaju zmęczenie, które uszczęśliwia. To takie zmęczenie, które w odróżnieniu od innego "zjebania", dodaje energii, nie pozwala zasnąć. I nieważne, że stare mięśnie i ścięgna cichutko skowyczą i przełykają ból.
wtorek, 22 maja 2018
niedziela, 6 maja 2018
... jakie ich młodzieży chowanie.
Grupa młodzieży, w każdym bądź razie pełnoletnich młodych ludzi. Przyjechali samochodami - stąd taki mój wniosek. Zwiedzają zdobytą właśnie wieżę zamkową. A rzecz dzieje się w Czechach - jak się zaraz okaże jest to istotne dla sprawy.
- Eeee... Ja wysoko jesteśmy? - pyta chłopak. Na pierwszy rzut oka nie można by go posądzać o żadne zaburzenia.
Dowódca drużyny - wygląda na największego mądralę w ekipie - odpowiada, że (ileś tam) metrów nad poziomem morza.
Jednak pytający nie daje za wygraną, bo coś mu tu nie gra...
- Ale którego morza??? - cedzi przez zęby, jakby wyczuł ofiarę, którą chytrze udało mu się podejść
- No ... no naszego. Oni swojego morza nie mają, więc od naszego - odpowiada dowódca.
- Acha... - powraca wyraz twarzy zupełnie usatysfakcjonowanej odpowiedzią. Mina wprost krzyczy: "na jasne! przecież to oczywiste!".
- Ej! - wtrąca się dziewczyna najwyraźniej nieco zagubiona - gdzie my w ogóle jesteśmy? Co to miejsce...?
- To takie ich Świętochłowice - rzuca ktoś inny z grupy.
I można byłoby rechotać, jak na najlepszym kabarecie, tyle że to wcale jakoś śmieszne nie było. Szczególnie, że ta podsłuchana konwersacja nie wyglądała na "wkręcanie" największego głupka w ekipie, z którego wszyscy sobie robią jaja. No może wtrącenie ze Świętochłowicami - choć merytorycznie nietrafione - nosiło znamiona żartu z, nieobeznanej w rzeczywistości, koleżanki. 😀 Dżizas! Dokąd ten świat zmierza... ? Dobrze, że modzi rozmawiali po polsku. Przynajmniej Czesi mieli małe szanse połapać się tej degrengoladzie i narodowy wstyd odczułem jedynie ja😉 ... i zachowałem go dla siebie. Do teraz! 😉
- Eeee... Ja wysoko jesteśmy? - pyta chłopak. Na pierwszy rzut oka nie można by go posądzać o żadne zaburzenia.
Dowódca drużyny - wygląda na największego mądralę w ekipie - odpowiada, że (ileś tam) metrów nad poziomem morza.
Jednak pytający nie daje za wygraną, bo coś mu tu nie gra...
- Ale którego morza??? - cedzi przez zęby, jakby wyczuł ofiarę, którą chytrze udało mu się podejść
- No ... no naszego. Oni swojego morza nie mają, więc od naszego - odpowiada dowódca.
- Acha... - powraca wyraz twarzy zupełnie usatysfakcjonowanej odpowiedzią. Mina wprost krzyczy: "na jasne! przecież to oczywiste!".
- Ej! - wtrąca się dziewczyna najwyraźniej nieco zagubiona - gdzie my w ogóle jesteśmy? Co to miejsce...?
- To takie ich Świętochłowice - rzuca ktoś inny z grupy.
I można byłoby rechotać, jak na najlepszym kabarecie, tyle że to wcale jakoś śmieszne nie było. Szczególnie, że ta podsłuchana konwersacja nie wyglądała na "wkręcanie" największego głupka w ekipie, z którego wszyscy sobie robią jaja. No może wtrącenie ze Świętochłowicami - choć merytorycznie nietrafione - nosiło znamiona żartu z, nieobeznanej w rzeczywistości, koleżanki. 😀 Dżizas! Dokąd ten świat zmierza... ? Dobrze, że modzi rozmawiali po polsku. Przynajmniej Czesi mieli małe szanse połapać się tej degrengoladzie i narodowy wstyd odczułem jedynie ja😉 ... i zachowałem go dla siebie. Do teraz! 😉
piątek, 4 maja 2018
Weekend. Czechy. Wiedźma.
Ehhh ... Było fantastycznie!!!
Wróciliśmy dzisiaj z krótkiego, acz przemiłego, pobytu u naszych Południowych Braci zza Gór. Co więcej, był to wyjazd "we dwoje", pierwszy od... hmm... 13 lat ? 15 ? ... 20 ???. Nie wiem. Nie sięgam tak daleko pamięcią 😉Jak by nie było, wyjazd bez dzieci miał swój dodatkowy smaczek, kurcze!, prawie jak pierwsza randka 😎 Dlatego, zanim pamięć mnie opuści, zanim emocje wystygną, pozwolę sobie na gorąco spisać tych parę zdań - ku pamięci.
Celem naszego wyjazdu był czeski Stramberk, leżący na Morawach, czyli całkiem blisko. Blisko, nie znaczy, że zbyt blisko. Stramberk leży bowiem w uroczej krainie, u podnóża Beskidu Śląsko-Morawskiego, na malowniczych wyniosłych wzgórzach, które nadały mu charakter iście górskiej miejscowości.Tam nigdzie nie jest płasko 😉 Nawet rynek miasteczka jest mega pochyły, a konia z rzędem temu, który znajdzie płaski odcinek ulicy. Jeśli chodzi o uliczki, to są wąskie, malownicze, w ścisłym "centrum", oczywiście bite wielowiekowym brukiem. Zabudowa ścisła, piętrowa, wykorzystująca każdą piędź ziemi. Tarasowa zabudowa i "klejenie się" domku do chaty i do kolejnego kamiennego przyporowego muru, nieodparcie kieruje do widoków miasteczek południowej europy. Jest przepięknie, zjawiskowo, romantycznie. Dodając do tego porządek, zagospodarowanie każdego skrawka, wszechobecne kolorowe kwiaty, zdobienia w każdym kącie... Ehh ... aż się oczy śmieją. Dla porządku rzeczy jedynie wspomnę, że przy okazji zwiedziliśmy nieodległe: Roznov pod Radhostem, Frenstat pod Radhostem i Novy Jicin. Natomiast to Stramberk z założenia i w rzeczywistości był naszym celem i realizacją zamierzeń.
4-gwiazdowy hotel "Gong" w którym się zatrzymaliśmy, to całkiem przyjemne miejsce. Pokój, który dostaliśmy trącił nieco "późnym rokokoko", ale obiektywnie rzecz biorąc, nie było wiele do czego się przyczepić. Drobne niedociągnięcia nie sprawiły, abyśmy nie byli zadowoleni. Może gdyby się nie miało okazji widzieć innych hoteli, to w ogóle nie byłoby tematu 😉. Ocena za całokształt, za czystość, za obsługę, śniadania, zamykany parking, restauracja hotelowa, położenie ... itp. itd. - jak najbardziej na plus. Tak na marginesie, to reklamowe zdjęcia hotelu sugerują, że mają w ofercie też nowe, nowocześnie wyglądające pokoiki.
Stramberk to miejsce w którym można się zakochać, w którym można zapomnieć o dniu codziennym. Zameldowaliśmy się tam w samym środku polskiego długiego majowego weekendu, a konkretnie 2-go maja, kiedy to naszych rodaków niewielu widać było w miasteczku. Bez turystycznego najazdu miasteczko grało ciszą i pachniało spokojem. Nie zapchane stoliki w knajpkach przy rynku, brak samochodowego ruchu, dzieci bawiące się na rynku (bez telefonów!), kołyszący nastrój niespieszności, wolno płynącego czasu wygrzewającego się w wiosennym słońcu. Bajka! Miód na nasze (Najlepszej z Żon też) dusze. Cisza, która gra w uszach, choć przecież dźwięków wokoło nie brak. Śpiew ptaków, szum wiatru w koronach drzew, co godzinę wybijana godzina na kościelnej wieży, nawet pojedyncze, nieco głośne, pomrukiwania miejscowego zbyt-bardzo-miłośnika piwa, nie burzy spokoju tego miejsca. Do tego uśmiech na twarzach ludzi. Przecież to nie takie oczywiste.
Przy okazji, tak dygresja. Czesi to bardzo ciekawi ludzie. Jakże inni od nas. Pogodni, uprzejmi, ale zupełnie nie wchodzący nikomu w dupę. Zwłaszcza nam, Polakom, względem których, od wieków, mają (chyba) kompleks względem większego sąsiada. Czy nas lubią? Nie wiem. Przypuszczam - to moje osobiste zdanie - że Ci, którzy nie odczuli "złego Polaka" na własnej skórze, może właśnie Ci z takiego zadupia (acz uroczego), jak Stramberk, nie mają powodu by nas nie lubić. Ja osobiście wyczuwałem sympatię na każdym kroku. Czech jednak swoją wartość czuje i to widać, słychać i czuć.
Czesi mają też na wszystko czas. Wszystko ma swoje miejsce, swój czas, swój tok, tryb. Nie ma miejsca na pośpiech większy, niż ten, który nie zaburzy istoty sprawy, jej wagi, porządku. Dlatego może cywilizacyjnie wyprzedzają nas o krok. Oni już wiedzą, że nie warto się dać zabić za zaoszczędzony kwadrans. W Polsce wciąż pokutuje idea wyścigu szczurów i sprostania wyzwaniom za wszelką cenę. Może dlatego skrycie tak zazdrościmy Czechom ich luzu. Uknuliśmy też z Najlepszą z Żon pewną tezę iż to, że Czesi mają na wszystko czas tym, że choć maj w kalendarzu, to u nich wciąż jeszcze... kveten 😀 Zawsze to miesiąc w zapasie😉.
Nie mogę nie wspomnieć o miejskim browarze (Mestsky Pivovar) w Stramberku. Pisząc te słowa popijam koncernowego Budweiser'a i z żałością przełykam każdy jego łyk, bo mam w pamięci smak piwa, którym jeszcze wczoraj częstowałem się w Stramberku. Nie ma porównania! Daruję sobie wyszukanych porównań. Powiem tylko, że świeże piwo, niemalże prosto z kadzi, to jest właśnie to, o co chodzi.
Parę słów o cenach. Hotel, jak hotel, ceny, jak ceny. Natomiast "turystyczno-kulinarna" strona kosztów pobytu w Czechach, okazała się zaskakująco niebolesna, że tak powiem. Podejście do turysty, który chce dobrze zjeść, napić się piwa, zwiedzić to i owo, jest po prostu ... zdrowe. Dla przykładu. W przeliczeniu, za polską "stówę" z niewielkim okładem, można we dwoje zjeść pysznego jedzenia, napić się po korek i z ciężkim brzuchem i radosnym sercem podreptać na zasłużony wypoczynek. Jeśli zechcesz spalić rozbuchane kalorie, to wspiąwszy się na zamkowe wzgórze, za jedyne 40 Kc można wejść na największą turystyczną atrakcję tego miejsca, czyli wieżę zamkową (Trubę). Ile to w PLN? jakieś 6,80 PLN? Jak wspomnę cenę wejścia w jakiekolwiek nasze narodowe ruiny, to nóż się w kieszeni otwiera, na takie porównanie. Da się? Warto nie zdzierać? A parking za 6 Kc za pół godziny (to akurat we Frenstat'cie)? Za mało? Chciałbym dożyć takich czasów, że i u nas weekendowa wycieczka za miasto nie będzie wymagać wzięcia kredytu z banku 😉. Świadomość zarabiania przez zwiększanie dostępności, dbanie o wzrost popytu, to kolejny krok w rozwoju świadomości ekonomicznej społeczeństwa. Niestety u nas dziki popyt jest wciąż na smyczy pazernej podaży.
Brak mi słów, żeby opisać nastrój, w jakim upłynął nam ten wyjazd. Myślę, że zły dobór słów byłby gorszy, niż ich pominięcie. Poprzestanę więc na tym, co powyżej. No i jeszcze dodam, że pozostanie na długo w mojej (naszej) pamięci.
Epilog. Na koniec łyżka dziegciu w tę beczkę miodu. Ten wyjazd kosztował nas sporo nerwów i zawiłych przygotowań, działań, często wręcz karykaturalnych i panicznych w trzeźwej ocenie, żeby doszedł do skutku. Zbieg niesamowitych okoliczności, mniej lub bardziej obiektywnych; zdarzeń tak niesamowitych, że nie do pojęcia trzeźwym rozumem; zrządzeń losu tak niekorzystnych, że trudno je przyjąć bez chwilowego przynajmniej załamania ducha, sprawiło że zaczynam wierzyć w siły pozaziemskie, czarną magię, klątwy i rzucanie uroków.
Cały ten rok, prawie od samego początku, nie układa nam się. Zarówno w sferze zdrowotnej, co dobiło nas nadzwyczaj skutecznie, jak i w każdej innej materii. Przy okazji tego wyjazdu też wszystko od samego początku waliło się kłodami pod nogi. Do samego końca, do ostatnich godzin, nie byłem pewny czy rankiem wsiądę w samochód i pojadę na ten tak wyczekiwany wypoczynek. Ale się udało. Nie będę wypisywał całej długiej listy czarnych przypadków, wspomnę o ostatnim - "prawie" pożarze samochodu w drodze powrotnej.
Coś złego nade mną, nad nami, krąży. Jakiś cholerny urok rzucony przez tą czy inną wiedźmę. Kurde, jestem skłonnym przyjąć, że jakaś zła moc kopie nas po dupsku nie przez przypadek. Osób nieżyczliwych nie brakuje wokoło - nie trzeba się zbytnio rozglądać .😉Ale, która wiedźma aż tak nam źle życzy, hę? Czyje jadowite podszepty są zarzewiem tej złej energii, której namacalnie doświadczamy? Śmieszne? Dla mnie pomału to nie jest wcale zabawne. Ja, tak cholernie racjonalny, który przytuliłby czarnego kota, który przebiegł mu drogę, zaczynam powątpiewać w racjonalny porządek świata. Brrrr ... Aż sam nie wierzę, w to co piszę.
Jak by nie było, to "karma wraca". Mam więc nadzieję, że kurwa (albo kurw, samiec) która tak skutecznie psuje nam krew, dostanie wszystko z nawiązką z powrotem. Tak niech będzie! Niech to będzie zwrotna klątwa, tenisowy return a'la Navratilova (Czeszka, jak najbardziej na miejscu w tym tekście), akcja-reakcja wedle trzeciej zasady Newtona... tylko mocniej. I będę się uważnie rozglądał, komu się oberwie za złe życzenia; czym bardziej, tym lepiej.
Amen.
Wróciliśmy dzisiaj z krótkiego, acz przemiłego, pobytu u naszych Południowych Braci zza Gór. Co więcej, był to wyjazd "we dwoje", pierwszy od... hmm... 13 lat ? 15 ? ... 20 ???. Nie wiem. Nie sięgam tak daleko pamięcią 😉Jak by nie było, wyjazd bez dzieci miał swój dodatkowy smaczek, kurcze!, prawie jak pierwsza randka 😎 Dlatego, zanim pamięć mnie opuści, zanim emocje wystygną, pozwolę sobie na gorąco spisać tych parę zdań - ku pamięci.
Celem naszego wyjazdu był czeski Stramberk, leżący na Morawach, czyli całkiem blisko. Blisko, nie znaczy, że zbyt blisko. Stramberk leży bowiem w uroczej krainie, u podnóża Beskidu Śląsko-Morawskiego, na malowniczych wyniosłych wzgórzach, które nadały mu charakter iście górskiej miejscowości.Tam nigdzie nie jest płasko 😉 Nawet rynek miasteczka jest mega pochyły, a konia z rzędem temu, który znajdzie płaski odcinek ulicy. Jeśli chodzi o uliczki, to są wąskie, malownicze, w ścisłym "centrum", oczywiście bite wielowiekowym brukiem. Zabudowa ścisła, piętrowa, wykorzystująca każdą piędź ziemi. Tarasowa zabudowa i "klejenie się" domku do chaty i do kolejnego kamiennego przyporowego muru, nieodparcie kieruje do widoków miasteczek południowej europy. Jest przepięknie, zjawiskowo, romantycznie. Dodając do tego porządek, zagospodarowanie każdego skrawka, wszechobecne kolorowe kwiaty, zdobienia w każdym kącie... Ehh ... aż się oczy śmieją. Dla porządku rzeczy jedynie wspomnę, że przy okazji zwiedziliśmy nieodległe: Roznov pod Radhostem, Frenstat pod Radhostem i Novy Jicin. Natomiast to Stramberk z założenia i w rzeczywistości był naszym celem i realizacją zamierzeń.
4-gwiazdowy hotel "Gong" w którym się zatrzymaliśmy, to całkiem przyjemne miejsce. Pokój, który dostaliśmy trącił nieco "późnym rokokoko", ale obiektywnie rzecz biorąc, nie było wiele do czego się przyczepić. Drobne niedociągnięcia nie sprawiły, abyśmy nie byli zadowoleni. Może gdyby się nie miało okazji widzieć innych hoteli, to w ogóle nie byłoby tematu 😉. Ocena za całokształt, za czystość, za obsługę, śniadania, zamykany parking, restauracja hotelowa, położenie ... itp. itd. - jak najbardziej na plus. Tak na marginesie, to reklamowe zdjęcia hotelu sugerują, że mają w ofercie też nowe, nowocześnie wyglądające pokoiki.
Stramberk to miejsce w którym można się zakochać, w którym można zapomnieć o dniu codziennym. Zameldowaliśmy się tam w samym środku polskiego długiego majowego weekendu, a konkretnie 2-go maja, kiedy to naszych rodaków niewielu widać było w miasteczku. Bez turystycznego najazdu miasteczko grało ciszą i pachniało spokojem. Nie zapchane stoliki w knajpkach przy rynku, brak samochodowego ruchu, dzieci bawiące się na rynku (bez telefonów!), kołyszący nastrój niespieszności, wolno płynącego czasu wygrzewającego się w wiosennym słońcu. Bajka! Miód na nasze (Najlepszej z Żon też) dusze. Cisza, która gra w uszach, choć przecież dźwięków wokoło nie brak. Śpiew ptaków, szum wiatru w koronach drzew, co godzinę wybijana godzina na kościelnej wieży, nawet pojedyncze, nieco głośne, pomrukiwania miejscowego zbyt-bardzo-miłośnika piwa, nie burzy spokoju tego miejsca. Do tego uśmiech na twarzach ludzi. Przecież to nie takie oczywiste.
Przy okazji, tak dygresja. Czesi to bardzo ciekawi ludzie. Jakże inni od nas. Pogodni, uprzejmi, ale zupełnie nie wchodzący nikomu w dupę. Zwłaszcza nam, Polakom, względem których, od wieków, mają (chyba) kompleks względem większego sąsiada. Czy nas lubią? Nie wiem. Przypuszczam - to moje osobiste zdanie - że Ci, którzy nie odczuli "złego Polaka" na własnej skórze, może właśnie Ci z takiego zadupia (acz uroczego), jak Stramberk, nie mają powodu by nas nie lubić. Ja osobiście wyczuwałem sympatię na każdym kroku. Czech jednak swoją wartość czuje i to widać, słychać i czuć.
Czesi mają też na wszystko czas. Wszystko ma swoje miejsce, swój czas, swój tok, tryb. Nie ma miejsca na pośpiech większy, niż ten, który nie zaburzy istoty sprawy, jej wagi, porządku. Dlatego może cywilizacyjnie wyprzedzają nas o krok. Oni już wiedzą, że nie warto się dać zabić za zaoszczędzony kwadrans. W Polsce wciąż pokutuje idea wyścigu szczurów i sprostania wyzwaniom za wszelką cenę. Może dlatego skrycie tak zazdrościmy Czechom ich luzu. Uknuliśmy też z Najlepszą z Żon pewną tezę iż to, że Czesi mają na wszystko czas tym, że choć maj w kalendarzu, to u nich wciąż jeszcze... kveten 😀 Zawsze to miesiąc w zapasie😉.
Nie mogę nie wspomnieć o miejskim browarze (Mestsky Pivovar) w Stramberku. Pisząc te słowa popijam koncernowego Budweiser'a i z żałością przełykam każdy jego łyk, bo mam w pamięci smak piwa, którym jeszcze wczoraj częstowałem się w Stramberku. Nie ma porównania! Daruję sobie wyszukanych porównań. Powiem tylko, że świeże piwo, niemalże prosto z kadzi, to jest właśnie to, o co chodzi.
Parę słów o cenach. Hotel, jak hotel, ceny, jak ceny. Natomiast "turystyczno-kulinarna" strona kosztów pobytu w Czechach, okazała się zaskakująco niebolesna, że tak powiem. Podejście do turysty, który chce dobrze zjeść, napić się piwa, zwiedzić to i owo, jest po prostu ... zdrowe. Dla przykładu. W przeliczeniu, za polską "stówę" z niewielkim okładem, można we dwoje zjeść pysznego jedzenia, napić się po korek i z ciężkim brzuchem i radosnym sercem podreptać na zasłużony wypoczynek. Jeśli zechcesz spalić rozbuchane kalorie, to wspiąwszy się na zamkowe wzgórze, za jedyne 40 Kc można wejść na największą turystyczną atrakcję tego miejsca, czyli wieżę zamkową (Trubę). Ile to w PLN? jakieś 6,80 PLN? Jak wspomnę cenę wejścia w jakiekolwiek nasze narodowe ruiny, to nóż się w kieszeni otwiera, na takie porównanie. Da się? Warto nie zdzierać? A parking za 6 Kc za pół godziny (to akurat we Frenstat'cie)? Za mało? Chciałbym dożyć takich czasów, że i u nas weekendowa wycieczka za miasto nie będzie wymagać wzięcia kredytu z banku 😉. Świadomość zarabiania przez zwiększanie dostępności, dbanie o wzrost popytu, to kolejny krok w rozwoju świadomości ekonomicznej społeczeństwa. Niestety u nas dziki popyt jest wciąż na smyczy pazernej podaży.
Brak mi słów, żeby opisać nastrój, w jakim upłynął nam ten wyjazd. Myślę, że zły dobór słów byłby gorszy, niż ich pominięcie. Poprzestanę więc na tym, co powyżej. No i jeszcze dodam, że pozostanie na długo w mojej (naszej) pamięci.
Epilog. Na koniec łyżka dziegciu w tę beczkę miodu. Ten wyjazd kosztował nas sporo nerwów i zawiłych przygotowań, działań, często wręcz karykaturalnych i panicznych w trzeźwej ocenie, żeby doszedł do skutku. Zbieg niesamowitych okoliczności, mniej lub bardziej obiektywnych; zdarzeń tak niesamowitych, że nie do pojęcia trzeźwym rozumem; zrządzeń losu tak niekorzystnych, że trudno je przyjąć bez chwilowego przynajmniej załamania ducha, sprawiło że zaczynam wierzyć w siły pozaziemskie, czarną magię, klątwy i rzucanie uroków.
Cały ten rok, prawie od samego początku, nie układa nam się. Zarówno w sferze zdrowotnej, co dobiło nas nadzwyczaj skutecznie, jak i w każdej innej materii. Przy okazji tego wyjazdu też wszystko od samego początku waliło się kłodami pod nogi. Do samego końca, do ostatnich godzin, nie byłem pewny czy rankiem wsiądę w samochód i pojadę na ten tak wyczekiwany wypoczynek. Ale się udało. Nie będę wypisywał całej długiej listy czarnych przypadków, wspomnę o ostatnim - "prawie" pożarze samochodu w drodze powrotnej.
Coś złego nade mną, nad nami, krąży. Jakiś cholerny urok rzucony przez tą czy inną wiedźmę. Kurde, jestem skłonnym przyjąć, że jakaś zła moc kopie nas po dupsku nie przez przypadek. Osób nieżyczliwych nie brakuje wokoło - nie trzeba się zbytnio rozglądać .😉Ale, która wiedźma aż tak nam źle życzy, hę? Czyje jadowite podszepty są zarzewiem tej złej energii, której namacalnie doświadczamy? Śmieszne? Dla mnie pomału to nie jest wcale zabawne. Ja, tak cholernie racjonalny, który przytuliłby czarnego kota, który przebiegł mu drogę, zaczynam powątpiewać w racjonalny porządek świata. Brrrr ... Aż sam nie wierzę, w to co piszę.
Jak by nie było, to "karma wraca". Mam więc nadzieję, że kurwa (albo kurw, samiec) która tak skutecznie psuje nam krew, dostanie wszystko z nawiązką z powrotem. Tak niech będzie! Niech to będzie zwrotna klątwa, tenisowy return a'la Navratilova (Czeszka, jak najbardziej na miejscu w tym tekście), akcja-reakcja wedle trzeciej zasady Newtona... tylko mocniej. I będę się uważnie rozglądał, komu się oberwie za złe życzenia; czym bardziej, tym lepiej.
Amen.
Subskrybuj:
Posty (Atom)