W takie ciepłe, spokojne, bezwietrzne wieczory, jak dzisiaj, nad tą małą krainą roznosi się aromat chleba i kołoczków. Ta mieszanka zapachów o mocy solidnego tornado, jest zniewalająca. Wodząca za nos, zwodząca, ściągająca z wcześniej obranej ścieżki, meandrująca i świdrująca. Przechodnie unoszą głowy węsząc, jak charty. Samochody zatrzymują się, gdy włączony nawiew wtłacza do wnętrza smużące się piekarniane zapachy. Bo w naszej małej Rokitnicy mamy aż cztery (!) lokalne piekarnie, których usytuowanie zapewnia pokrycie zapachami całej tej krainy. A jak doliczyć do tego kolosa "tuż zza miedzy", który tylko administracyjnie nie jest "nasz", to mamy takie zaopatrzenie w aromaty, że nie przebije tego nawet wiosenne nawożenie okolicznych pól gnojowicą pierwszego gatunku. A jakby jeszcze tego było mało, to zawsze można liczyć na domową produkcję niesamowitych aromatów z piekarni Najlepszej z Żon.
Lubię takie wieczory, kiedy po całym dniu solidnego przewietrzania atmosfery, tuż po zachodzie słońca wiatr cichnie, a wraz z nim nastaje niezmącony spokój i czas zwalnia. Kiedy o właściwej porze wracam do domu, to ładuję się zarówno tym spowolnieniem i ciszą, jak i zapachami świeżego chleba i przesłodkimi aromatami kołoczków z serem. Dzisiaj tak było, bo akurat doczłapywałem ładny kawałek drogi, po wieczornej bieganinie.
Tak zacząłem biegać. Znowu. To już trzecia reaktywacja. Po zdrowotnych perypetiach, które skutecznie rozwaliły mi uprawienie aktywności fizycznej (jakkolwiek śmiesznie to zabrzmi w moim przypadku), raz jeszcze startuję. Zacząłem w niedzielę; dzisiaj drugi odcinek. Z pełną świadomością, że sezon mam już z głowy i wiele oczekiwać nie mogę. Z wołającą o pomstę do nieba nadwagą, z żenującą kondycją, i peselem, który mówi, że stracone miesiące, stracony sezon, stawiają mnie w niezbyt komfortowym położeniu. Ba, rodzi się wątpliwość (na szczęście zaraz szybko zdycha), czy jeszcze warto. Czy warto dla zdrowia ... ryzykować zdrowie. Na całe szczęście bieganie jeszcze, najzwyczajniej w świecie, mnie bawi. No i daje potężny zastrzyk endorfin, których brak mi jak kani dżdżu. Znowu czuję to jedyne w swoim rodzaju zmęczenie, które uszczęśliwia. To takie zmęczenie, które w odróżnieniu od innego "zjebania", dodaje energii, nie pozwala zasnąć. I nieważne, że stare mięśnie i ścięgna cichutko skowyczą i przełykają ból.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz