Szczerze? Dobrze, że siedemnastodniowy
świąteczno-noworoczny okres laby, który wczoraj dobiegł końca,
wreszcie … się skończył. Poważnie. Na serio mam już ochotę
wrócić do codziennego kieratu i wyzwolić się od tej, no,
wolności. Człowiek wróci do pracy i odpocznie deczko od tego
odpoczywania. Ale nie - żeby była jasność! - ja absolutnie nie
deprecjonuję wartości, jaki przyniósł ten czas dekadenckiego
lenistwa. Wypocząłem, jak nigdy dotąd. Spędziłem czas z
najbliższymi. Skutecznie odciąłem się od myśli o pracy, co w mym
przypadku jest ewenementem w skali ostatniej dziesięciolatki. I nie
zmąciły tego stanu ni incydenty z problemami zdrowotnymi tego i
owego, ni tradycyjne zgrzyty społeczne, które wypączkowały na
świątecznej pożywce intensywnie ogrzewanej choinkowymi lampkami i
blaskiem świec pokoju. Kategorycznie zaprzeczam aby ten długi
okołoświąteczny czas wypoczynku był mi nie w smak. I jeszcze
bardziej kategorycznie potwierdzam, że to było naprawdę dobry
czas. Nie zmienia to faktu, że dobrze że się skończył. Trochę
rytmu odzyskam (odzyskamy), dzień stanie się bardziej poukładany,
dzieciaki nie będą miały sił chodzić spać o nienormalnej porze,
a ja odzyskam senność we właściwym punkcie dnia lub nocy, zamiast
przewalać się z boku na bok i obserwować zielone cyfry zegara na
kuchence Amica w kolorze czarnym i matowym na dodatek. No i oderwę
się od lodówki, która to przyczynkiem do inflacji mej osobistej
stała się przez ten czas skutecznym nad wyraz. Czas wrócić na
zielone, bezwęglowodanowe, bezglutenowe, bez GMO i bez laktozy,
warzywno-jarzynowe, czasem nie do końca do strawienia przez jeden
jedyny żołądek, ale jakże zdrowe, pastwiska. Z tym glutenem, GMO
i laktozą to żart, oczywiście. Nie ma to, jak porcja glutenu
zapita mlekiem od genetycznie zmodyfikowanej mućki, przed snem, ha!
Ale z zielonym, to całkiem na serio. Może to tęsknota za wiosną…?
No to ruszamy na dobre z tym 2020
rokiem! Widać nie tylko ja wracam na całego, bo dzisiejsza droga do
pracy była niezwyczajnie jakoś zatłoczona. Na tyle, że na milion
godzin przed świtem korek, jakiś taki wredny, mnie przyblokował na
wysokości gliwickiego grodu. Ludzie albo spać nie mogą, albo tak
się stęsknili. Zresztą ten korek, który nota bene tworzy się w
tamtym miejscu nierzadko, i to w obu kierunkach, to jakiś
metafizyczny wybryk motoryzacyjnej natury. Ale o nim jeszcze wspomnę
później.
Jako rzecze słusznie Najlepsza z Żon,
zawsze z początkiem roku przydarza się jakieś gówno. Raz
mniejsze, raz większe, raz w skali makro, innym razem bardziej
lokalne i bliskie, jak koszula ciału, ale zawsze coś się wydarzyć
musi. Tegoroczne narastało już od dawna, ale wychynęło na dobre
na świat właśnie teraz. I już wiadomym jest, że smród po nim
pozostanie na długo, nie rozwieje go pierwszy lepszy wiaterek.
Trochę to przykre i irytujące, że nie można rozpoczynać nowego
okresu rozliczeniowego bez bagażu przyciężkich tematów na głowie.
Jakby bowiem człowiek nie próbował być obok, to jednak gdzieś
tam pod skórą, w zakamarkach czaszki uciska na zwoje mózgowe myśl
niepokojąca, zasmucająca i ze wszech miar psująca odbiór
styczniowej rzeczywistości. Zwłaszcza gdy nie jest to elegancko
wykształcona masa kałowa, która dźwięcznie zadzwoni o porcelanę,
chlupnie i zniknie. Tym razem wręcz przeciwnie. Syf pryska dokoła
złowieszczo. I już wiesz, że się nie wywiniesz. A ty w białych
spodniach, koszula wyprasowana, lakierki na wysoki połysk, bo
jeszcze od sylwestrowej zabawy nie pochowane. Parasol nie pomoże,
nie pstrykniesz brudu palcami, nie otrzepiesz nogawki i pójdziesz
dalej. Bez przepierki z wybielaczem się nie obejdzie (a’propos –
Kochanie! Trzeba płyn do prania kupić, bo się kończy).
Jak już
jesteśmy przy fekaliach. Od dawna nurtuje mnie temat pewien. I
marszczy mą brew nad okiem, tym z natury bardziej przyklapniętym.
No bo mamy funkcjonujące we wszechświecie pojęcia takie, jak
gówno-prawda czy gówno-burza, które to na dobre znalazły swoje
miejsce w słowniku nowomowy polskiej. Idąc z duchem powyższego, ja
ukulałem jeszcze coś takiego, jak gówno-korek. O! I proszę
pierwsze niesmaczne skojarzenia od razu przydusić w sobie, zadusić,
zmierzwić im grzywy i wrzucić do ognia piekielnego. Tu właśnie
jest miejsce, żeby powrócić do tego, com napomknął nieco
wcześniej. Otóż nie ma nic bardziej irytującego (może poza
niewyrzuconymi, acz zużytymi patyczkami higienicznymi – tymi co to
to zabijają żółwie morskie i inne przemiłe zwierzątka -
pozostawionymi samopas w łazience), nic bardziej wypełniającego
definicję marnotrawienia cennego czasu, jak właśnie gówno-korek.
Ja nie wiem, ja nie rozumiem, jak i dlaczego w niektórych miejscach
na drogowej mapie najbliższej, sznur samochodów nagle zwalnia…
zwalnia… zwaaaaalnia i zatrzymuje się w niemym oczekiwaniu na
dalszą podróż, gdy ewidentnie nie ma żadnych - ale to żadnych! -
powodów, aby ruch nie odbywał się w tym miejscu płynnie i bez
zakłóceń. Żadnych skrzyżowań, świateł, kolizji, robót
drogowych, właśnie otwartego niespodziewanie leja krasowego na
lewym pasie, kontroli sanepidu, przebiegających drogę łosi, jeży
i słodkich kaczuszek, kolizyjnych wjazdów i karkołomnych zjazdów,
no nic. A jednak kawalkada pojazdów w pewnym momencie blokuje się,
jak zapiaszczone łożysko, albo moje kolano po przydługim treningu.
No ręce opadają. Nawet nie potrafię opisać, jak bardzo opadają.
No… bardzo opadają, w każdym bądź razie. Jest niewiele tak
absurdalnych powodów na stratę cennego czasu, jak właśnie stanie
w korkach; szczególnie tych bezsensownych, tych gównianych.
Porównywalnym marnotrawstwem jest może tylko kolejka do kasy w
Lidlu.
I jeszcze porcyjka odchodów na koniec
tej gównianej tyrady. Gówniana jest pogoda za oknem. Już wolałbym
trochę zimy, nawet mrozu. Śniegu! Te temperatury oscylujące wokół
0 st.C są dołujące i w nich dopatruję się wszelakiego zagrożenia
epidemiologicznego dla siebie i mej trzódki. Gówniany jest też
poświąteczny stan aktywów na koncie, ale to akurat nie powinno
dziwić, więc spuszczę na to zasłonę milczenia. Poza tym
gównianie się jakoś czuję. I nie wiem, czy to złe samopoczucie,
to z powodu reaktywacji przyjmowania pigułek, które to samopoczucie
lepsze mają mi zapewnić, czy po prostu powinienem odstawić kawę,
a przynajmniej jej nadmiar.
Jak by nie było, to wchodzenie w nowy
rok, ba!, w życie – że tak filozoficznie pojadę z tematem – to
jak wejście do wypielęgnowanego parku, na przystrzyżony, wypielony
trawnik i … lawirowanie pomiędzy psimi gównami. Jakby pięknie
nie było dokoła, jakby ptaszki pięknie nie kwiliły w koronach
drzew, jakbyś nie pląsał zgrabnie, to i tak wdepniesz.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Dawid Kubacki wygrał Konkurs
Czterech Skoczni.
- Australia płonie. Dosłownie. Pożary
nie do opanowania trawią i zabijają na skalę niespotykaną.
Pogodynka.
Temperatura z rana ok 0 st.C. Później
słońce i zdecydowanie pachnie przedwiośniem.