FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

sobota, 11 stycznia 2020

Piotruś Pan


Siwy włos na głowie nadaje dostojności, nie świadczy o procesie starzenia – chce w to wierzyć, bo brzmi to zdecydowanie dobrze. A to, że coraz trudniej znaleźć odpowiednio ciasną frotkę, aby spiąć przerzedzone łany na głowie, to pewnie brak witamin, albo cynku. Podobnie z tym, że czasami coś strzyka w kolanie, albo boli tu i tam, to nie wina zużycia organizmu, tylko najwyraźniej przetrenowanie, albo cuś. Nawet dzieci mam jakieś takie jeszcze niewyrośnięte, co doskonale wpisuje się w teorię o tym, że upływ czasu nie jest tak dotkliwy, jakby to mogło wynikać z dat. Wystrzeliwane z kalendarza kartki się mnie nie imają, i już. Nie zważając na wskazania peselu, odrzucając maskę poprawności i społeczne nakazy dorosłości – jakkolwiek by brzmiała jej definicja – i obiektywne rygory do spełnienia dla zapewnienia egzystencji sobie i rodzinie, ja wciąż jestem mentalnym chłopcem, Piotrusiem Panem, którego dorosłość uwiera pod pachami. Czasami chciałbym wydobyć z piwnicznego kąta wytartą skórzaną ramoneskę i powiosłować gitarą przez jezioro naiwności. Nawet, jeżeli przez mgłę nie widać drugiego brzegu.

Tam gdzie zauważam, że mimo wszystko czas jednak płynie, to ubożejący panteon mych osobistych półbogów, bóstw i bożków. Rok po roku coraz więcej pozostawia pustych miejsc. Przerzedza się w postępie, który daje do zrozumienia, że coś jednak jest na rzeczy. Co chwilę gaśnie na firmamencie jedna z gwiazd, które były od zawsze i wydawały się być wieczne. Coraz mniej postaci, które odcisnęły na mnie piętno, ukształtowały czucie kultury i sztuki, podawały wzorce dla mej wrażliwości, pozycjonowały moje miejsce w świecie i mimowolnie wytyczyły mój sposób widzenia tego wszystkiego co mnie otacza. Tak, jak ta rzesza nie mająca pojęcia o moim istnieniu, tak ja, który zupełnie nieświadomie poddałem się indoktrynacji i formowaniu płynącemu z ich postaw, działalności, ekspresji, powiązani byliśmy, jesteśmy, cienkimi acz niezliczonymi nićmi zależności, których wektor jest jednak jednostronnie skierowany na mnie. Tak myślę… Chociaż z drugiej strony w fizyce nic nie pozostaje bez reakcji. Tylko, czy takie niematerialne współistnienie nie wymyka się prawom fizyki? By the way. Niewątpliwie zauważam, że coraz puściej się robi. Co więcej, tych dziur nic nie jest w stanie załatać. A może po prostu jestem na takim etapie, że nie potrzebuję już nic nowego, nikogo, nie dostrzegam niczego co by mogło mieć wpływ na to, kim jestem. To by świadczyło o tym, że być może jednak … dojrzałem. A to srebro na głowie, to zapłata losu, za dotychczas przepracowane dniówki.

Pogodynka.
O 5:00 na termometrze 5 st.C, teraz 4 st.C. Taka zima...

wtorek, 7 stycznia 2020

Gówniana sprawa


Szczerze? Dobrze, że siedemnastodniowy świąteczno-noworoczny okres laby, który wczoraj dobiegł końca, wreszcie … się skończył. Poważnie. Na serio mam już ochotę wrócić do codziennego kieratu i wyzwolić się od tej, no, wolności. Człowiek wróci do pracy i odpocznie deczko od tego odpoczywania. Ale nie - żeby była jasność! - ja absolutnie nie deprecjonuję wartości, jaki przyniósł ten czas dekadenckiego lenistwa. Wypocząłem, jak nigdy dotąd. Spędziłem czas z najbliższymi. Skutecznie odciąłem się od myśli o pracy, co w mym przypadku jest ewenementem w skali ostatniej dziesięciolatki. I nie zmąciły tego stanu ni incydenty z problemami zdrowotnymi tego i owego, ni tradycyjne zgrzyty społeczne, które wypączkowały na świątecznej pożywce intensywnie ogrzewanej choinkowymi lampkami i blaskiem świec pokoju. Kategorycznie zaprzeczam aby ten długi okołoświąteczny czas wypoczynku był mi nie w smak. I jeszcze bardziej kategorycznie potwierdzam, że to było naprawdę dobry czas. Nie zmienia to faktu, że dobrze że się skończył. Trochę rytmu odzyskam (odzyskamy), dzień stanie się bardziej poukładany, dzieciaki nie będą miały sił chodzić spać o nienormalnej porze, a ja odzyskam senność we właściwym punkcie dnia lub nocy, zamiast przewalać się z boku na bok i obserwować zielone cyfry zegara na kuchence Amica w kolorze czarnym i matowym na dodatek. No i oderwę się od lodówki, która to przyczynkiem do inflacji mej osobistej stała się przez ten czas skutecznym nad wyraz. Czas wrócić na zielone, bezwęglowodanowe, bezglutenowe, bez GMO i bez laktozy, warzywno-jarzynowe, czasem nie do końca do strawienia przez jeden jedyny żołądek, ale jakże zdrowe, pastwiska. Z tym glutenem, GMO i laktozą to żart, oczywiście. Nie ma to, jak porcja glutenu zapita mlekiem od genetycznie zmodyfikowanej mućki, przed snem, ha! Ale z zielonym, to całkiem na serio. Może to tęsknota za wiosną…?

No to ruszamy na dobre z tym 2020 rokiem! Widać nie tylko ja wracam na całego, bo dzisiejsza droga do pracy była niezwyczajnie jakoś zatłoczona. Na tyle, że na milion godzin przed świtem korek, jakiś taki wredny, mnie przyblokował na wysokości gliwickiego grodu. Ludzie albo spać nie mogą, albo tak się stęsknili. Zresztą ten korek, który nota bene tworzy się w tamtym miejscu nierzadko, i to w obu kierunkach, to jakiś metafizyczny wybryk motoryzacyjnej natury. Ale o nim jeszcze wspomnę później.

Jako rzecze słusznie Najlepsza z Żon, zawsze z początkiem roku przydarza się jakieś gówno. Raz mniejsze, raz większe, raz w skali makro, innym razem bardziej lokalne i bliskie, jak koszula ciału, ale zawsze coś się wydarzyć musi. Tegoroczne narastało już od dawna, ale wychynęło na dobre na świat właśnie teraz. I już wiadomym jest, że smród po nim pozostanie na długo, nie rozwieje go pierwszy lepszy wiaterek. Trochę to przykre i irytujące, że nie można rozpoczynać nowego okresu rozliczeniowego bez bagażu przyciężkich tematów na głowie. Jakby bowiem człowiek nie próbował być obok, to jednak gdzieś tam pod skórą, w zakamarkach czaszki uciska na zwoje mózgowe myśl niepokojąca, zasmucająca i ze wszech miar psująca odbiór styczniowej rzeczywistości. Zwłaszcza gdy nie jest to elegancko wykształcona masa kałowa, która dźwięcznie zadzwoni o porcelanę, chlupnie i zniknie. Tym razem wręcz przeciwnie. Syf pryska dokoła złowieszczo. I już wiesz, że się nie wywiniesz. A ty w białych spodniach, koszula wyprasowana, lakierki na wysoki połysk, bo jeszcze od sylwestrowej zabawy nie pochowane. Parasol nie pomoże, nie pstrykniesz brudu palcami, nie otrzepiesz nogawki i pójdziesz dalej. Bez przepierki z wybielaczem się nie obejdzie (a’propos – Kochanie! Trzeba płyn do prania kupić, bo się kończy).

Jak już jesteśmy przy fekaliach. Od dawna nurtuje mnie temat pewien. I marszczy mą brew nad okiem, tym z natury bardziej przyklapniętym. No bo mamy funkcjonujące we wszechświecie pojęcia takie, jak gówno-prawda czy gówno-burza, które to na dobre znalazły swoje miejsce w słowniku nowomowy polskiej. Idąc z duchem powyższego, ja ukulałem jeszcze coś takiego, jak gówno-korek. O! I proszę pierwsze niesmaczne skojarzenia od razu przydusić w sobie, zadusić, zmierzwić im grzywy i wrzucić do ognia piekielnego. Tu właśnie jest miejsce, żeby powrócić do tego, com napomknął nieco wcześniej. Otóż nie ma nic bardziej irytującego (może poza niewyrzuconymi, acz zużytymi patyczkami higienicznymi – tymi co to to zabijają żółwie morskie i inne przemiłe zwierzątka - pozostawionymi samopas w łazience), nic bardziej wypełniającego definicję marnotrawienia cennego czasu, jak właśnie gówno-korek. Ja nie wiem, ja nie rozumiem, jak i dlaczego w niektórych miejscach na drogowej mapie najbliższej, sznur samochodów nagle zwalnia… zwalnia… zwaaaaalnia i zatrzymuje się w niemym oczekiwaniu na dalszą podróż, gdy ewidentnie nie ma żadnych - ale to żadnych! - powodów, aby ruch nie odbywał się w tym miejscu płynnie i bez zakłóceń. Żadnych skrzyżowań, świateł, kolizji, robót drogowych, właśnie otwartego niespodziewanie leja krasowego na lewym pasie, kontroli sanepidu, przebiegających drogę łosi, jeży i słodkich kaczuszek, kolizyjnych wjazdów i karkołomnych zjazdów, no nic. A jednak kawalkada pojazdów w pewnym momencie blokuje się, jak zapiaszczone łożysko, albo moje kolano po przydługim treningu. No ręce opadają. Nawet nie potrafię opisać, jak bardzo opadają. No… bardzo opadają, w każdym bądź razie. Jest niewiele tak absurdalnych powodów na stratę cennego czasu, jak właśnie stanie w korkach; szczególnie tych bezsensownych, tych gównianych. Porównywalnym marnotrawstwem jest może tylko kolejka do kasy w Lidlu.

I jeszcze porcyjka odchodów na koniec tej gównianej tyrady. Gówniana jest pogoda za oknem. Już wolałbym trochę zimy, nawet mrozu. Śniegu! Te temperatury oscylujące wokół 0 st.C są dołujące i w nich dopatruję się wszelakiego zagrożenia epidemiologicznego dla siebie i mej trzódki. Gówniany jest też poświąteczny stan aktywów na koncie, ale to akurat nie powinno dziwić, więc spuszczę na to zasłonę milczenia. Poza tym gównianie się jakoś czuję. I nie wiem, czy to złe samopoczucie, to z powodu reaktywacji przyjmowania pigułek, które to samopoczucie lepsze mają mi zapewnić, czy po prostu powinienem odstawić kawę, a przynajmniej jej nadmiar.

Jak by nie było, to wchodzenie w nowy rok, ba!, w życie – że tak filozoficznie pojadę z tematem – to jak wejście do wypielęgnowanego parku, na przystrzyżony, wypielony trawnik i … lawirowanie pomiędzy psimi gównami. Jakby pięknie nie było dokoła, jakby ptaszki pięknie nie kwiliły w koronach drzew, jakbyś nie pląsał zgrabnie, to i tak wdepniesz.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Dawid Kubacki wygrał Konkurs Czterech Skoczni.
- Australia płonie. Dosłownie. Pożary nie do opanowania trawią i zabijają na skalę niespotykaną.

Pogodynka.
Temperatura z rana ok 0 st.C. Później słońce i zdecydowanie pachnie przedwiośniem.


środa, 1 stycznia 2020

2020

No to jest, zameldował się w kalendarzu. Z lekkim bólem głowy po sporej dawce prosecco, deczko niewyspany i z balonami wciąż huśtającymi się pod żyrandolem. Trochę niepewnym krokiem nowicjusza  wszedł na salony, ale to i tak lepiej niż ma się w ten czas brudny, pomarszczony, przepity 2019. Nie ma co się oglądać na starego, tylko od pierwszych chwil trzeba budować własną pozycję, własną siłę i markę. 

W przededniu czwartkowego poniedziałku, nad kolejnym kubkiem kawy. Stół pusty, posprzątany po noworocznym obiedzie. NzŻ odsypia minioną noc. Pierworodna zamknięta w swoim spokoju pewnie trwoni kolejne godziny, zupełnie tak sam, jak w roku minionym. Młody natomiast znowu poza domem, przez co wokół cisza niesamowita, w której chrupanie słonych paluszków ma donośność wiertarki udarowej. Pogaszone światła, jedynie tv świeci i mała choinka, bo duża też wygaszona. Nastrój już zupełnie poświąteczny. Jeszcze kilka chwil temu wydawało się, że ta świąteczna przerwa potrwa wiecznie, a tu masz!, jutro już brutalny powrót do rzeczywistości. Przyznam, że tym razem ten pobyt w równoległej rzeczywistości był zdecydowanie bardziej ekscytujący, niż w latach poprzednich. Tym samym zejście z tej wysokiej orbity jest bardziej gwałtowne i bolesne. No ale cóż, trzeba zewrzeć pośladki i z możliwie maksymalnym animuszem w tej sytuacji, wejść w Nowy Rok.

Pogodynka.
Za oknem 2,5 st.C. Zimy nie widać.