Heh ! Się co po niektórym w głowach poprzewracało, albo się nudzą, albo - i to może być to! - to sposób na zaistnienie. Żeby nie było, ja to tylko tak sobie, radośnie, bez złości nijakiej, jeno jako spostrzeżenie życiowe takie. Skoro funkcjonują różnorakie rankingi, listy i encyklopedia głupot, absurdów, ciekawostek i dziwactw wszelakich, niech będzie i tak, że ja w moim poczuciu radosnej twórczości prześmiewczej, wrzucę mały kamyczek do ogródka :))
Program telewizji śniadaniowej, nie pomnę jakiej, bo zasłyszawszy o temacie jedynie, nie oglądałem jednakowoż. A, że nie widziałem, to też podłapawszy zew, resztę już własnej wyobraźni weekendowej powierzam. Zbyt kolorowo ? A co mi tam :))
Temat, jak mniemam o nierówności społecznej, płciowej itd. I panie stateczne mniej lub bardziej, bez wątpliwości pragnieniem emancypacji suto podszyte i piętnujące nierówność płci. Wniebogłosy i z zapalczywością godną rewolucjonistek na barykadzie, tonem nie znoszącym sprzeciwu i sarkazmem ociekającym, jak tłusty hamburger tłuszczem, w stronę płci sobie przeciwnej rzucają: "Jak może tak być (!!!), że mąż do żony swojej, tonem radosnym kieruje - Kochanie pozmywałem Ci naczynia". No tak, zaiste godne oburzenia i skarcenia całej tej podłej gadziny mężczyzną zwanej ! Jak mógł pozmywać żonie naczynia ?! Cóż takiego on sobie myślał, że ten podły uczynek popełnił, hę ? :))))))))))))
A ja zapytam wprost: "Nie miał umyć ? Miał tę pracę niewdzięczną zostawić umęczonej, ukochanej małżonce ... ?" A może jeszcze inaczej, może chodzi o to, że się odezwał, ze poruszył temat niepotrzebnie. A co, miał siedzieć cicho - niby dlaczego? Czy może raczej miał poinformować o tym fakcie sąsiadkę spod "czwórki" ? :)) Nie wiem, czy byłaby zainteresowana takim błahym, w realiach istnienia, faktem.
Czyż żona wracająca z torbami zakupów nie mówi do swego małżonka: "Kochanie kupiłam Ci piwo". Czyż nie oznajmia "Ugotowałem Ci golonko na kolację". Czyż w końcu nie rzuca z dumą w głosie: "Była u fryzjera i zrobiłam się (w domyśle - dla Ciebie) na bóstwo! " :))
Dlaczego więc ten Biedny Mały Miś nie może oznajmić ukochanej swej, że pozmywał jej naczynia. No ni cholery nie rozumiem. Nie łapię kontekstu, czy cuś ;))) Nieeeee, na pewno nie :))
Dobra, zanim bojowniczki o wolność i równość zaciągną mnie za kudły na szafot przepełnione chęcią ścięcia tej niepolitycznej głowy ... pędzę do kuchni w szowinistycznych podskokach ... gary myć :)))
sobota, 22 lutego 2014
niedziela, 16 lutego 2014
Wynik netto spełnionych marzeń
Jakiś czas temu, w okolicznościach zupełnie nieprzystających, rozgorzała krótka, aczkolwiek nie pozbawiona treści dyskusja, o ... o współczesności. Chwilę się zawahałem, bo celowo nie chciałem wpadać w patos. Jednak po chwili namysłu, powiem wprost - to była rozmowa o szczęściu ... jakkolwiek by to nie zabrzmiało.
"Takie czasy" - często się słyszy. Pędzimy przez życie, napier*****y się z losem i bliźnimi w imię pogoni za szczęśliwością. Ale czym i jakie ono jest ? Drugie powiedzonko: "Dawniej tak nie było, było inaczej ...". Prawda. Ale to wciąż niedopowiedzenie. Czasy się zmieniły i świat się zmienił. Jeszcze nie tak dawno, bo nie trzeba cofać się nawet o pokolenie do tyłu (piszę to z własnego doświadczenia) nie trzeba było wiele, aby spełniać marzenia, aby czuć się szczęśliwym. Fakt, że niewiele było, dawało niewielkie pole manewru dla formułowania marzeń. Może i jednostki szczególnie uduchowione (albo nadzwyczaj zepsute) fantazjowały o rzeczach wielkich we wszelakim tego słowa rozumieniu. Może taki ktoś, gdy ponosił porażkę, spalał się i sfrustrowany popadał w stan wiecznej nieszczęśliwości. Ale większość z nas swoje małe marzenia, z małego katalogu "marzeń do spełnienia" była w stanie spełnić. Zasada prosta jak drut: "mniej do zdobycia łatwiej zdobyć, niźli niepoliczone stosy skarbów, których żadne kieszenie nie pomieszczą".
W "nowych" czasach z każdej strony atakują nas zastępy reklamowych "czarnych aniołów". Ilość bodźców bombardujących naszą słabą wolę, pranie mózgów i grzebanie w naszej podświadomości, skutkuje tym, że ulegamy pragnieniom niemożliwego. Z jednej strony wszystko jest na wyciągnięcie ręki, wszystko jest niby w naszym zasięgu, jednak niewiele trzeba się wysilić, żeby zdać sobie refleksyjne pytanie, czy aby na pewno tego potrzebuję, czy aby na pewno tego chcę ? I dalej: czy aż tyle chcę za to oddać, stracić, zapłacić ? Jaka jest skala mego poświęcenia ?
Pragnienie posiadania, wciskane nachalne "must have", mieli nas, jak dobra sokowirówka wyciskająca ostatnie soki zdrowego rozsądku. Mamy coraz więcej i więcej. Ale wciąż nieporównywalnie więcej jest do zdobycia. I niestety ten stosunek tego co mieliśmy, do tego czego nie udało nam się zdobyć, z biegiem lat coraz gorzej wygląda. Zostajemy w tyle. Mimo, że konsumpcja narasta w postępie logarytmicznym i tak zostajemy na przegranej pozycji. Czy można to zatrzymać ? Czy można stanąć obok tego wyścigu "po szczęście" ? Oczywiście, że tak. Tylko trzeba chcieć i mieć siłę powiedzieć "Nie". Niewielu ma aż takie jaja.
Wynik netto spełnionych marzeń jest coraz mniej korzystny. Pal licho jeśli wciąż jest powyżej zera. Gorzej, gdy z powodu zbyt nikłego poziomu szczęścia we krwi, choruje dusza. Stąd już tylko krok do nieszczęścia.
"Takie czasy" - często się słyszy. Pędzimy przez życie, napier*****y się z losem i bliźnimi w imię pogoni za szczęśliwością. Ale czym i jakie ono jest ? Drugie powiedzonko: "Dawniej tak nie było, było inaczej ...". Prawda. Ale to wciąż niedopowiedzenie. Czasy się zmieniły i świat się zmienił. Jeszcze nie tak dawno, bo nie trzeba cofać się nawet o pokolenie do tyłu (piszę to z własnego doświadczenia) nie trzeba było wiele, aby spełniać marzenia, aby czuć się szczęśliwym. Fakt, że niewiele było, dawało niewielkie pole manewru dla formułowania marzeń. Może i jednostki szczególnie uduchowione (albo nadzwyczaj zepsute) fantazjowały o rzeczach wielkich we wszelakim tego słowa rozumieniu. Może taki ktoś, gdy ponosił porażkę, spalał się i sfrustrowany popadał w stan wiecznej nieszczęśliwości. Ale większość z nas swoje małe marzenia, z małego katalogu "marzeń do spełnienia" była w stanie spełnić. Zasada prosta jak drut: "mniej do zdobycia łatwiej zdobyć, niźli niepoliczone stosy skarbów, których żadne kieszenie nie pomieszczą".
W "nowych" czasach z każdej strony atakują nas zastępy reklamowych "czarnych aniołów". Ilość bodźców bombardujących naszą słabą wolę, pranie mózgów i grzebanie w naszej podświadomości, skutkuje tym, że ulegamy pragnieniom niemożliwego. Z jednej strony wszystko jest na wyciągnięcie ręki, wszystko jest niby w naszym zasięgu, jednak niewiele trzeba się wysilić, żeby zdać sobie refleksyjne pytanie, czy aby na pewno tego potrzebuję, czy aby na pewno tego chcę ? I dalej: czy aż tyle chcę za to oddać, stracić, zapłacić ? Jaka jest skala mego poświęcenia ?
Pragnienie posiadania, wciskane nachalne "must have", mieli nas, jak dobra sokowirówka wyciskająca ostatnie soki zdrowego rozsądku. Mamy coraz więcej i więcej. Ale wciąż nieporównywalnie więcej jest do zdobycia. I niestety ten stosunek tego co mieliśmy, do tego czego nie udało nam się zdobyć, z biegiem lat coraz gorzej wygląda. Zostajemy w tyle. Mimo, że konsumpcja narasta w postępie logarytmicznym i tak zostajemy na przegranej pozycji. Czy można to zatrzymać ? Czy można stanąć obok tego wyścigu "po szczęście" ? Oczywiście, że tak. Tylko trzeba chcieć i mieć siłę powiedzieć "Nie". Niewielu ma aż takie jaja.
Wynik netto spełnionych marzeń jest coraz mniej korzystny. Pal licho jeśli wciąż jest powyżej zera. Gorzej, gdy z powodu zbyt nikłego poziomu szczęścia we krwi, choruje dusza. Stąd już tylko krok do nieszczęścia.
Chory, chorszy, trup.
Znowu wychodzi na to, że zaglądam w te strony, tylko wtedy gdy mnie coś - nomem omen - gryzie. Ale z drugiej strony, jakem nadworny poeta imć siebie Ja, potrzebuję wenę swą mizerną karmić "nieszczęściem". Bez względu na to, jakie to owo "nieszczęście" przybiera oblicze.
A co! Wolno mi. Wolno mi narzekać, ślimtać, że jestem przeziębiony. Nie dość, że weekend pod psem z tego powodu, to jeszcze czuję się jakby mnie walec rozjechał. Nie ma się czym chwalić - fakt. Ale też nie będę zgrywał gieroja i robił dobrej miny do złej gry. Jestem prawdziwym facetem i mam prawo jęczeć, że katar, że w gardle drapie, że mięśnie bolą, oczy pieką i nie mam siły "sięgnąć po pilota". Jestem macho, nie płaczę jak w palec przyp******ę młotkiem, nie wzrusza mnie "Przeminęło z wiatrem", ani nie ronię łez nad zdechłym chomikiem. Nie jestem kobietą, która "mężnie" rodzi dzieci i ból życia jej niestraszny - moim doznaniem jest przeziębienie.
Mówi się, że "co nie mnie zabije, to wzmocni". Jasne ... ! Wczoraj, przy akompaniamencie rozwijającego się podłego samopoczucia, którego zaranie miało miejsce w piątkowe popołudnie, postanowiłem wbrew wszystkiemu pójść z Tuśką na basen. Tak mi się bowiem zadawało, że skoro zaneguję szarżującą infekcję, to najzwyczajniej w świecie zostanie zabita (zakładając hipotetyczne jej jednak istnienie) basenowym chlorem. Ale albo na basenie chloru nie sypią, albo przeliczyłem się z jego możliwościami. Wróciłem więc nieco wymoczony, ale nijak zdrowszy. Swoją drogą - tydzień temu było o wiele przyjemniej na nowym "moczy-dupsku". Gawiedź zabrska się już na dobre zwiedziała i weekendowo tłumnie przybywszy skutecznie zapchała ten nowy przybytek.
No to się kuruję. Łykam tony pastylek (kurde, chyba muszę przeczytać ulotkę, lub skontaktować się z lekarzem, bądź farmaceutą) i wykańczam kolejną paczkę chusteczek z Lidla <sięgam po następną>. Herbata z miodem i cytryną (tu rodzi się pytanie wszelako znamienne dla sytuacji: A gdzie rum w tym zestawie się podział, hę?) , witamina C w dawce grożącej krwotokiem, a zaraz nastawię jeszcze wodę <wypad do kuchni> na napar z czarnego bzu - wsio, żeby postawić się jakoś na nogi. Już mi się odbija tą chemią, a w nocy to chyba zacznę świecić. Przydałoby się ze dwa dni poleżeć w łóżku i zdusić to coś, co mnie rozbiera od środka (wolałbym być rozbierany na zewnątrz). Ale wiadomo, nic z tego: "Trabajo! Trabajo!", jak mawiają ci od Realu i Barcelony FC. Nie ma zmiłuj. Trza na posterunku trwać i doglądać. <przerwa techniczna na czyszczenie nosa> Taki już człowieczy los.
A co! Wolno mi. Wolno mi narzekać, ślimtać, że jestem przeziębiony. Nie dość, że weekend pod psem z tego powodu, to jeszcze czuję się jakby mnie walec rozjechał. Nie ma się czym chwalić - fakt. Ale też nie będę zgrywał gieroja i robił dobrej miny do złej gry. Jestem prawdziwym facetem i mam prawo jęczeć, że katar, że w gardle drapie, że mięśnie bolą, oczy pieką i nie mam siły "sięgnąć po pilota". Jestem macho, nie płaczę jak w palec przyp******ę młotkiem, nie wzrusza mnie "Przeminęło z wiatrem", ani nie ronię łez nad zdechłym chomikiem. Nie jestem kobietą, która "mężnie" rodzi dzieci i ból życia jej niestraszny - moim doznaniem jest przeziębienie.
Mówi się, że "co nie mnie zabije, to wzmocni". Jasne ... ! Wczoraj, przy akompaniamencie rozwijającego się podłego samopoczucia, którego zaranie miało miejsce w piątkowe popołudnie, postanowiłem wbrew wszystkiemu pójść z Tuśką na basen. Tak mi się bowiem zadawało, że skoro zaneguję szarżującą infekcję, to najzwyczajniej w świecie zostanie zabita (zakładając hipotetyczne jej jednak istnienie) basenowym chlorem. Ale albo na basenie chloru nie sypią, albo przeliczyłem się z jego możliwościami. Wróciłem więc nieco wymoczony, ale nijak zdrowszy. Swoją drogą - tydzień temu było o wiele przyjemniej na nowym "moczy-dupsku". Gawiedź zabrska się już na dobre zwiedziała i weekendowo tłumnie przybywszy skutecznie zapchała ten nowy przybytek.
No to się kuruję. Łykam tony pastylek (kurde, chyba muszę przeczytać ulotkę, lub skontaktować się z lekarzem, bądź farmaceutą) i wykańczam kolejną paczkę chusteczek z Lidla <sięgam po następną>. Herbata z miodem i cytryną (tu rodzi się pytanie wszelako znamienne dla sytuacji: A gdzie rum w tym zestawie się podział, hę?) , witamina C w dawce grożącej krwotokiem, a zaraz nastawię jeszcze wodę <wypad do kuchni> na napar z czarnego bzu - wsio, żeby postawić się jakoś na nogi. Już mi się odbija tą chemią, a w nocy to chyba zacznę świecić. Przydałoby się ze dwa dni poleżeć w łóżku i zdusić to coś, co mnie rozbiera od środka (wolałbym być rozbierany na zewnątrz). Ale wiadomo, nic z tego: "Trabajo! Trabajo!", jak mawiają ci od Realu i Barcelony FC. Nie ma zmiłuj. Trza na posterunku trwać i doglądać. <przerwa techniczna na czyszczenie nosa> Taki już człowieczy los.
wtorek, 4 lutego 2014
Zmęczenie zimowe
W lustrze opuchnięty ryj - celowo nie piszę twarz, bo to nie to. Pity pod przekrwionymi oczami, na które opadają podwójne, ciężkie powieki. I jeszcze wydobyte bezgłośne, a jednak z głębi trzewi: " O ku*** ... !!!". Znaczy, że poranek. Znienawidzony budzik, po dwóch przypominajkach w końcu wygonił z wyra. Pierwsza myśl jest podła - już zmęczony, a przecież cały dzień jeszcze. Niechybnie zimowe zmęczenie.
Jeśli prawdą jest, że można naładować akumulatory, to ten mój pewnie jest w kondycji "centry" z bolidu, którą tydzień temu musiałem zezłomować. Cały ten fantastyczny przełom roku, te naście dni wolnego dawno wyparowało. Wygląda na to, że nie można odpocząć na zapas.
Wyglądam wiosny. Ależ ja jej wyglądam ! Mrozy odpuściły. Pojawia się słońce i temperatura wyraźnie powyżej zera. Można rozpiąć kurtkę i szal wepchnąć w kieszeń. Z premedytacją omijam prognozy pogody. Chcę wierzyć, że idzie ku lepszemu, że już nie doznamy następnego zimowego rozdziału. Nie potrzebuję tak banalnego rozczarowania.
Ranki jeszcze mroźne, szyby do drapania, ale ptaki licho pogwizdują na łysych drzewach - to dobry znak.
Dotrwać. Byle do wiosny.
Jeśli prawdą jest, że można naładować akumulatory, to ten mój pewnie jest w kondycji "centry" z bolidu, którą tydzień temu musiałem zezłomować. Cały ten fantastyczny przełom roku, te naście dni wolnego dawno wyparowało. Wygląda na to, że nie można odpocząć na zapas.
Wyglądam wiosny. Ależ ja jej wyglądam ! Mrozy odpuściły. Pojawia się słońce i temperatura wyraźnie powyżej zera. Można rozpiąć kurtkę i szal wepchnąć w kieszeń. Z premedytacją omijam prognozy pogody. Chcę wierzyć, że idzie ku lepszemu, że już nie doznamy następnego zimowego rozdziału. Nie potrzebuję tak banalnego rozczarowania.
Ranki jeszcze mroźne, szyby do drapania, ale ptaki licho pogwizdują na łysych drzewach - to dobry znak.
Dotrwać. Byle do wiosny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)