Nie wiem od czego zacząć ...
Zryty.
To chyba najlepsze, najprostsze, banalne i prawdziwe określenie stanu mego psyche i fizis. Odczuwam nieustający drenaż jednego i drugiego. Pomału staję się, jak wydmuszka. Wypalony do cna. Ciało i duch mimo, że czasami przepychają się "kto pierwszy" tym razem zgodnie zawarły pakt o nieagresji - oboje dogorywają wraz ze mną. Duch odpuścił sobie stawiania mnie do pionu. Ciało częstuje na przemian, to impulsem bólu podrywającym mnie na nogi, to podaje szluga, abym zaciągnął się snem w pozycji wszelakiej, czy to leżącej, czy siedzącej, czy stojącej.
Nie mam siły. Nie mam ochoty.
Są dni, kiedy łapię się na "ochocie", na chęci działania. Jednak trwa to zbyt krótko by się zarazić entuzjazmem. Melancholia rzeczywistości jest silniejsza niż przebłyski dawnej energii do działania.
Lekarstwo.
Mam receptę. Do realizacji. Już niedługo. Placebo, któremu nadam moc wykrzesaną z tęsknoty. Urlopowy czas, który jest na wyciągnięcie ręki, ubarwię takimi farbami, które na długo pozostaną w pamięci, a co najważniejsze przesiąkną głęboko ku trzewiom wszelakim, i jeszcze długo potem porami ciała i ducha kolorami będę promieniował. Nie mam wątpliwości, że energię, którą zaczerpnę, którą napoję się do porzygania, pozwoli mi wrócić na właściwe tory. Bez tego spłonę nikłym płomieniem i utonę w codzienności.
czwartek, 24 lipca 2014
niedziela, 6 lipca 2014
La Observator: Angielskie gotowanie
Coś o kulinariach.
Temat wyrósł jak baba na drożdżach w okolicznościach bycia mej skromnej osoby w statusie uczestnictwa osobistego w pierwszych dniach życia mego nowonarodzonego syna. Stan ten, mimo założenia stałej opieki nad synem i jego matką, a mą Najlepszą z Żon, pozwala na anormalną bytność tu i tam, albo zerkanie w TV na programy niedostępne braci pracującej w normalnym tego słowa znaczeniu. I tu, będąc w zgodzie z Młodą Mamą, nie narzucawszy jej swego widzi-mi-się co do chęci oglądania TV, miałem okazję oglądać nie raz, nie dwa programy stacji, ogólnie rzecz nazywając, kulinarnymi zwanymi.
Ha! Nie wnikając w to, kto dzierży w swych finansowo-właścicielskich łapkach, tą czy inną stację TV, wygląda na to - a przynajmniej mi się takie spostrzeżenie nasunęło - że gros fachowców od kuchni wywodzi się z zimnych wysp brytyjskimi zwanymi. Czy oni tacy dobrzy, czy może ich tak wiele, że się w takiej statystycznej ilości na ekrany wybili, jak by nie było są w ilościach nieprzystających do przyzwoitości. Nie dość, że są, to flegmatycznym swym stanem bycia przekazują mądrości kuchenne, które do najwyższych lotów nie należą, ba, wywołują często oburzenie i kpiący uśmieszek na twarzy oglądaczy. No bo cóż możemy oczekiwać po narodzie, który oprócz piwa - i tu chapeau bas się należy - do światowej kuchni wpisał smażoną rybę z frytkami (notabene belgijskimi), hę ? Całe szczęście, że Anglicy mają Szkotów i Irlandczyków w odwodzie z ich whisky ratującą brytyjskie smaki na globie :)))
Ale w całym tym marazmie podstarzałych angielskich ciotek, jest jasna gwiazda na firmamencie - niejaki Jamie Oliver. Jako chyba jedyny z oglądanych na ekranie TV kuchennych "uczycieli" pospólstwa, pokazuje że można z werwą (iście nie angielską) i zawadiackim błyskiem w oku, bawić się w gotowanie. Czy smacznie ? Hmm ... to trudno ocenić, wszak to dziecię brytyjskiej ziemi ;) Ale na pewno ciekawie.
Temat wyrósł jak baba na drożdżach w okolicznościach bycia mej skromnej osoby w statusie uczestnictwa osobistego w pierwszych dniach życia mego nowonarodzonego syna. Stan ten, mimo założenia stałej opieki nad synem i jego matką, a mą Najlepszą z Żon, pozwala na anormalną bytność tu i tam, albo zerkanie w TV na programy niedostępne braci pracującej w normalnym tego słowa znaczeniu. I tu, będąc w zgodzie z Młodą Mamą, nie narzucawszy jej swego widzi-mi-się co do chęci oglądania TV, miałem okazję oglądać nie raz, nie dwa programy stacji, ogólnie rzecz nazywając, kulinarnymi zwanymi.
Ha! Nie wnikając w to, kto dzierży w swych finansowo-właścicielskich łapkach, tą czy inną stację TV, wygląda na to - a przynajmniej mi się takie spostrzeżenie nasunęło - że gros fachowców od kuchni wywodzi się z zimnych wysp brytyjskimi zwanymi. Czy oni tacy dobrzy, czy może ich tak wiele, że się w takiej statystycznej ilości na ekrany wybili, jak by nie było są w ilościach nieprzystających do przyzwoitości. Nie dość, że są, to flegmatycznym swym stanem bycia przekazują mądrości kuchenne, które do najwyższych lotów nie należą, ba, wywołują często oburzenie i kpiący uśmieszek na twarzy oglądaczy. No bo cóż możemy oczekiwać po narodzie, który oprócz piwa - i tu chapeau bas się należy - do światowej kuchni wpisał smażoną rybę z frytkami (notabene belgijskimi), hę ? Całe szczęście, że Anglicy mają Szkotów i Irlandczyków w odwodzie z ich whisky ratującą brytyjskie smaki na globie :)))
Ale w całym tym marazmie podstarzałych angielskich ciotek, jest jasna gwiazda na firmamencie - niejaki Jamie Oliver. Jako chyba jedyny z oglądanych na ekranie TV kuchennych "uczycieli" pospólstwa, pokazuje że można z werwą (iście nie angielską) i zawadiackim błyskiem w oku, bawić się w gotowanie. Czy smacznie ? Hmm ... to trudno ocenić, wszak to dziecię brytyjskiej ziemi ;) Ale na pewno ciekawie.
środa, 2 lipca 2014
La Observator: Baby z Lidla
Jako, że zostałem ponownie Znowu-Młodym-Ojcem, to na tą szczególną okazję powziąłem kilka dni opieki nad Najlepszą z Żon i naszymi Latoroślami. Heh, po niewczasie dopiero zorientowałem się, że pierwsze dni młodego człowieka na świecie, to nie bajka ... i dla rodziców jego też nie ;)) Ale nie o tym ma być.
Miałem te kilka dni wyjętych z Mordoru, ale nie znaczy, że na dupie siedziałem bezczynnie. I nie samym urzędowych spraw załatwianiem żyłem, nie tylko doglądałem moje stadko, ale też najzwyczajniej w świecie z rana po chleb pomykałem, a i do sklepu na 'L' na zakupy wszelakie zaglądałem. I o tym wpierw.
Baby z Lidla. Nie, nie zamierzam nikogo obrażać. Nie kieruję to do nijakiej osoby mniej, lub bardziej konkretnej. Ponieważ 'Baby z Lidla' to nie ktoś, lecz to zjawisko społeczno-socjologiczne godne rozprawy bardziej poważnej niż moja pisanina. Normalnie rzecz biorąc nie mam możliwości bywać na otwarciu porannym sklepu, a tym bardziej uczestniczyć w wyścigu po łupy w dniu, kiedy to z gazetką reklamowa w ręce poluje się na 'nową ofertę'. Skarby oferowane społeczności są prawdopodobnież niesamowitej urody, jakości i wartości, ponieważ przywołane zjawisko 'Bab z Lidla' przybiera w czwartkowy (tudzież poniedziałkowy) poranek ludzką powłokę, która z pieśnią krzykliwą na ustach, rozbijając się sklepowymi wózkami, rozpychając nawzajem łokciami z szaleństwem w oczach pędzi ku koszom zawierającym oferowane skarby. A tam cóż to się nie dzieje ?! Omy się seblykają prawie do rosołu, bishaltry i inne tekstylia zawzięcie na siebie wciągają, rozrywają opakowania tak zawzięcie, że hajerowi z gruby byłoby ciężko dorwać się do ich zawartości, a one w drzazgi to rozpierniczają. Co jedna bardziej gorącą, mimo że siwą (ewentualnie na fiolet ufarbowaną), głowę mająca, swoją równie leciwą i zawziętą koleżankę słowem obelżywym, lub nawet kryką, poczęstuje, gdy rozmiaru swojego w cudzej ręce się dopatrzy. No jaja, jak berety, psze pana ! Dotąd słyszałem jeno o tym legendy (od Najlepszej z Żon, czy Wuja Na Emeryturze), teraz sam doznałem. Kto doznał, ten poznał.
Następnym razem coś jeszcze z teki La Observatora zapodam.
Miałem te kilka dni wyjętych z Mordoru, ale nie znaczy, że na dupie siedziałem bezczynnie. I nie samym urzędowych spraw załatwianiem żyłem, nie tylko doglądałem moje stadko, ale też najzwyczajniej w świecie z rana po chleb pomykałem, a i do sklepu na 'L' na zakupy wszelakie zaglądałem. I o tym wpierw.
Baby z Lidla. Nie, nie zamierzam nikogo obrażać. Nie kieruję to do nijakiej osoby mniej, lub bardziej konkretnej. Ponieważ 'Baby z Lidla' to nie ktoś, lecz to zjawisko społeczno-socjologiczne godne rozprawy bardziej poważnej niż moja pisanina. Normalnie rzecz biorąc nie mam możliwości bywać na otwarciu porannym sklepu, a tym bardziej uczestniczyć w wyścigu po łupy w dniu, kiedy to z gazetką reklamowa w ręce poluje się na 'nową ofertę'. Skarby oferowane społeczności są prawdopodobnież niesamowitej urody, jakości i wartości, ponieważ przywołane zjawisko 'Bab z Lidla' przybiera w czwartkowy (tudzież poniedziałkowy) poranek ludzką powłokę, która z pieśnią krzykliwą na ustach, rozbijając się sklepowymi wózkami, rozpychając nawzajem łokciami z szaleństwem w oczach pędzi ku koszom zawierającym oferowane skarby. A tam cóż to się nie dzieje ?! Omy się seblykają prawie do rosołu, bishaltry i inne tekstylia zawzięcie na siebie wciągają, rozrywają opakowania tak zawzięcie, że hajerowi z gruby byłoby ciężko dorwać się do ich zawartości, a one w drzazgi to rozpierniczają. Co jedna bardziej gorącą, mimo że siwą (ewentualnie na fiolet ufarbowaną), głowę mająca, swoją równie leciwą i zawziętą koleżankę słowem obelżywym, lub nawet kryką, poczęstuje, gdy rozmiaru swojego w cudzej ręce się dopatrzy. No jaja, jak berety, psze pana ! Dotąd słyszałem jeno o tym legendy (od Najlepszej z Żon, czy Wuja Na Emeryturze), teraz sam doznałem. Kto doznał, ten poznał.
Następnym razem coś jeszcze z teki La Observatora zapodam.
wtorek, 1 lipca 2014
Subskrybuj:
Posty (Atom)