Ameryki, a raczej Chin, nie odkryję, twierdząc że wsio co nas otacza jest Chinami podszyte. Nawet wykałaczki kupione w sklepie za rogiem, mimo że jeśli nawet z prasłowiańskiej sosny, to jednak przez małe chińskie rączki wystrugane. Gdzie się nie obejrzysz, tam wsio z Państwa Środka. I już nawet nie chodzi o to, żeby narzekać, że to chłam, bubel i rakotwórczy pomiot, że zabierają chleb robotnikom reszty świata, lecz o to, że żałość taka człowieka ogarnia, że ekscytację wzbudza namierzenie metki z innym "made in" niż chińskim. No bo co, nikt poza czcicielami smoków nic wyprodukować nie potrafi ?!
Tym milejszy fakt znalezienia czegoś nie-chińskiego, ba, nawet polskiego (!), co nijak nie pasuje do naszego zachodniego świata. I to bardzo znamienitego na dodatek. Albowiem używamy w naszej kuchni sosu sojowego, ni mniej, ni więcej, jak wyprodukowanego w Polsce. To takie miłe, takie sympatyczne, takie ... patriotyczne. I smakowite :)) Teraz nawet po japońskim (albo i koreańskim) sushi, maczanym w polskim sosie sojowym, mogę z czystym sumieniem użyć chińskiej wykałaczki przy wieczornej toalecie.
niedziela, 21 września 2014
Światło jesieni
Dzisiaj drugi raz je zobaczyłem. Jest bardzo charakterystyczne, bardzo czytelne, bardzo oczywiste. Tak jak zapachy towarzyszące nadciągającej jesieni, tak samo światło oświetlające jej drogę jest jedyne w swoim rodzaju. To co w innej porze roku jest ewenementem, osobliwością lub wyczekiwaną chwilą dnia, tak jesienią staje się normą. Miękkie, pastelowe, stonowane, bez ostrych cieni i mocnych kontrastów, malarskie i ciepło-chłodne, rysujące miękką kreską i wyciągające szczegóły dalekich planów, mrocznych zaułków, nadające plastykę dużym bryłom, odciążające je, nadające trójwymiar. Snujące się na falach mgieł, przebijające promieniami przez niskie chmury, wielowymiarowe, wielotonowe, o wielu odcieniach.
Jesień w wymiarze optycznym, opisanym fotograficznymi ramami, już jest. I nic jej nie powstrzyma. Gdybym tylko fotograficznie nawrócił się, to znośniej byłoby przyjąć tą jesień do świadomości. Bez aparatu w dłoni trudno ten stan rzeczy strawić.
Jesień w wymiarze optycznym, opisanym fotograficznymi ramami, już jest. I nic jej nie powstrzyma. Gdybym tylko fotograficznie nawrócił się, to znośniej byłoby przyjąć tą jesień do świadomości. Bez aparatu w dłoni trudno ten stan rzeczy strawić.
poniedziałek, 8 września 2014
Dualizm weekendowy
No to po weekendzie. Dwulicowy był. Po zajefajnej sobocie, pełnej wrażeń i z dużą porcją pozytywnych wibracji, nastała nijaka niedziela.
Sobota w mieście Kraka. Rewelacyjna pogoda. No i sam Kraków, taki ... krakowski, albo po prostu europejski, duży, otwarty i żyjący. Dawno tam nie byłem. I mimo, że nie przepadam za takim kotłem, w którym ciasno i głośno, to muszę przyznać, że tym razem z zazdrością, a przynajmniej podziwem chłonąłem ten wielkomiejski klimat przyprawiony wakacyjnym aromatem ... mimo, że to już wrzesień przecież. Nie będę się rozpisywał co i jak, bo nie o to chodzi. Kraków był, jaki miał być. Powiem tylko, że wybraliśmy się na nasz mały trip by train, i nie sam Kraków był istotą, a raczej podróż ku niemu. Taka atrakcja dla Tuśki, która jako dziecko szczęśliwie żyjące w rozpuście posiadania samochodu na każde zawołanie, nigdy dotąd nie miała okazji przejechać się pociągiem. Podsumowując: długo w podróży, krótko w Krakowie ... a jednak z zadowolonymi mordami do domu wróciliśmy.
No i nastała niedziela. Równie gorąca za oknem, ale już w sercach mniej. Mając świadomość, że to już na 99,9% ostatnia tak pogodna, tak ciepła, tak latem pachnąca, trudno było znieść fakt, że przesiedzieliśmy ją w domu. Na własne życzenie. Nie żeby zupełnie zmarnowana, bo coś tam w pudle powszedniości poukładaliśmy, nawet sporo, ale jeśliby rozpatrywać co straciliśmy, to serce się kraje. Straciliśmy bowiem wakacyjny skrawek lata w ten podjesienny czas. Mając tak mało lata, każdy niespełniony jego kawałek jest, jako ten cierń w pamięci. Źle się żyje, gdy przed nami pół roku zimy, oj źle. I nawet najpiękniejsza jesień nie jest w stanie stanąć w szranki z gorącym, buchającym słońcem letnim dniem, bo nie ma szans nijakich na wygraną. Amen.
Sobota w mieście Kraka. Rewelacyjna pogoda. No i sam Kraków, taki ... krakowski, albo po prostu europejski, duży, otwarty i żyjący. Dawno tam nie byłem. I mimo, że nie przepadam za takim kotłem, w którym ciasno i głośno, to muszę przyznać, że tym razem z zazdrością, a przynajmniej podziwem chłonąłem ten wielkomiejski klimat przyprawiony wakacyjnym aromatem ... mimo, że to już wrzesień przecież. Nie będę się rozpisywał co i jak, bo nie o to chodzi. Kraków był, jaki miał być. Powiem tylko, że wybraliśmy się na nasz mały trip by train, i nie sam Kraków był istotą, a raczej podróż ku niemu. Taka atrakcja dla Tuśki, która jako dziecko szczęśliwie żyjące w rozpuście posiadania samochodu na każde zawołanie, nigdy dotąd nie miała okazji przejechać się pociągiem. Podsumowując: długo w podróży, krótko w Krakowie ... a jednak z zadowolonymi mordami do domu wróciliśmy.
No i nastała niedziela. Równie gorąca za oknem, ale już w sercach mniej. Mając świadomość, że to już na 99,9% ostatnia tak pogodna, tak ciepła, tak latem pachnąca, trudno było znieść fakt, że przesiedzieliśmy ją w domu. Na własne życzenie. Nie żeby zupełnie zmarnowana, bo coś tam w pudle powszedniości poukładaliśmy, nawet sporo, ale jeśliby rozpatrywać co straciliśmy, to serce się kraje. Straciliśmy bowiem wakacyjny skrawek lata w ten podjesienny czas. Mając tak mało lata, każdy niespełniony jego kawałek jest, jako ten cierń w pamięci. Źle się żyje, gdy przed nami pół roku zimy, oj źle. I nawet najpiękniejsza jesień nie jest w stanie stanąć w szranki z gorącym, buchającym słońcem letnim dniem, bo nie ma szans nijakich na wygraną. Amen.
Subskrybuj:
Posty (Atom)