No to po weekendzie. Dwulicowy był. Po zajefajnej sobocie, pełnej wrażeń i z dużą porcją pozytywnych wibracji, nastała nijaka niedziela.
Sobota w mieście Kraka. Rewelacyjna pogoda. No i sam Kraków, taki ... krakowski, albo po prostu europejski, duży, otwarty i żyjący. Dawno tam nie byłem. I mimo, że nie przepadam za takim kotłem, w którym ciasno i głośno, to muszę przyznać, że tym razem z zazdrością, a przynajmniej podziwem chłonąłem ten wielkomiejski klimat przyprawiony wakacyjnym aromatem ... mimo, że to już wrzesień przecież. Nie będę się rozpisywał co i jak, bo nie o to chodzi. Kraków był, jaki miał być. Powiem tylko, że wybraliśmy się na nasz mały trip by train, i nie sam Kraków był istotą, a raczej podróż ku niemu. Taka atrakcja dla Tuśki, która jako dziecko szczęśliwie żyjące w rozpuście posiadania samochodu na każde zawołanie, nigdy dotąd nie miała okazji przejechać się pociągiem. Podsumowując: długo w podróży, krótko w Krakowie ... a jednak z zadowolonymi mordami do domu wróciliśmy.
No i nastała niedziela. Równie gorąca za oknem, ale już w sercach mniej. Mając świadomość, że to już na 99,9% ostatnia tak pogodna, tak ciepła, tak latem pachnąca, trudno było znieść fakt, że przesiedzieliśmy ją w domu. Na własne życzenie. Nie żeby zupełnie zmarnowana, bo coś tam w pudle powszedniości poukładaliśmy, nawet sporo, ale jeśliby rozpatrywać co straciliśmy, to serce się kraje. Straciliśmy bowiem wakacyjny skrawek lata w ten podjesienny czas. Mając tak mało lata, każdy niespełniony jego kawałek jest, jako ten cierń w pamięci. Źle się żyje, gdy przed nami pół roku zimy, oj źle. I nawet najpiękniejsza jesień nie jest w stanie stanąć w szranki z gorącym, buchającym słońcem letnim dniem, bo nie ma szans nijakich na wygraną. Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz