Zaczynam podejrzewać, że Pierworodna dokonała transferu do Starszych Braci w Wierze. Ponieważ twardo i niezmiennie twierdzi, że zadanie domowe robi się w niedzielę, a sobota jest "dla niej". Znaczy to ni mniej ni więcej, że ani kijem nie zagnasz leniwca do jakiejkolwiek roboty. No ręce opadają ... Szabat, to szabat.
A jak szabat, to weekend. Tradycyjnie krótki. Za krótki. Dlatego szklaneczka whisky w środku nocy, na granicy między dniami, jest niczym innym, jak wydzieraniem z kalendarza dodatkowych godzin do celebrowania tego, co poniedziałek zabija. Ale nie dramatyzujmy. Jest, jak jest. Trzeba się cieszyć chwilą.
Pobiegałem dzisiaj. Znowu. "I cały misterny plan w pizdu". Nie wytrzymałem ... i pobiegłem znowu "dychę". To ile przebiegnę, za każdym razem definiuje rozdroże 1200 m po starcie. Pobiegnę w lewo, czy w prawo? W lewo, to krótko. Pewnie szybko i fantazyjnie. W prawo, to długo. Z rozwagą i chęciami do pokonania samego siebie. Tak czy tak, wybór zawsze jest dobry. Bardziej podnieca mnie wybranie drogi w prawo, jakby to politycznie w dzisiejszych czasach źle nie brzmiało. Za każdym razem gdy skręcam pod spory podbieg już wiem, że tym razem znowu nie odpuszczę. I nie odpuszczam. Poza tym za każdym razem (jeszcze) to wielka przygoda z wyborem trasy. Dotychczas zawsze dłuższe trasy biegam ciut inaczej. Co prawda przebiegłem już chyba najważniejsze odcinki, ale wciąż ich dobór do kompozycji trasy jest bogaty. Toteż przebieram w tym garncu możliwości i zawsze upichcę jakieś smakowite biegowe danie.
Noc na całego. W telewizorni na godzinę 1:30 zapowiadają koncert Queen z 1986 roku w Budapeszcie. Dotrwam? Chcę dotrwać? Chyba chcę ... Nie znaczy, że mi się uda. Z drugiej strony jutro mogę przecież trochę odespać nieprzespaną noc.
Ostatnie dni sporo kosztują mnie energii życiowej. I nie chodzi o bieganie, które w dwójnasób oddaje mi sił, które zabiera. Bieganie bowiem zawsze kończy się tankowanie endorfin do pełna. Natomiast zżera mnie ostatnio (od tygodni ... w sumie) wysiłek, jaki muszę poświęcić pracy. Wychodzę z biura wlekąc za sobą nogi, a głowa ciąży mi od natłoku myśli. Gdybym musiał zanotować to wszystko co się wokół kręci, to nie starczyłoby grubej księgi do zapisania. Jest tego tyle, że czasami trudno wyłowić szczegóły, a wszystko zbija się w bezkształtną masę zdarzeń i myśli. To nie jest dobre. Kiedy kończy się dniówkę z dziwnym poczuciem niepokoju w sercu, przeczuciem że coś uciekło, że o czymś zapomniałem, czegoś nie załatwiłem, to reszta dnia nie może być dobra i wolna od złych myśli. A niestety ostatnio ciąży mi takie uczucie dosyć często. I znowu wrócę do tematu biegania, które jak twardy reset pozwala uwolnić się od tego ciężaru. Fizyczne zmęczenie jest dobre, jakby nie powodowało bólu i zawrotów głowy, to jest .... dobre.
Jeszcze tydzień, niecały, do Wielkiej Majówki. Czeeeeeeeeeekam! Jak tlenu potrzebuję tych kilku dni, które muszę (chcę!) spędzić nietuzinkowo, niecodziennie. To będzie taki mały urlop. Mały, ale w pełnym tego słowa znaczeniu, z całym ładunkiem urlopowych emocji i miejmy nadzieję ... spełnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz