Codziennie śledzę na FB grupę "Beskidomaniacy"; no nie ma dnia, żeby nie. I dzień w dzień "zazdraszczam" jak nie wiem co, że ktoś gdzieś tam wszedł, wdrapał się; przeszedł tyle, a tyle km; zachwycał się tym i tamtym; leżał w trawie na tym czy innym szczycie. I chłonął piękno, góry, przyrodę. Pamiętam sam siebie sprzed lat. Też tak miałem.
Od wielu lat nie włóczyłem się po górach. Oczywiście mógłbym wytłumaczyć się tym, że tak się jakoś złożyło, że tak się moje życie ułożyło, że "nie mam jak". Za tym poszłaby lista tłumaczeń, tak gdzieś od punktu 1 do mniej więcej 79. I pewnie wiele z nich byłoby mniej lub bardziej obiektywnie uzasadnionych, a drugie tyle wyssanych z palca maczanego w lenistwie i niezorganizowaniu się. I bez cienia wątpliwości biję się w piersi, że gdybym bardzo chciał, to ... No właśnie.
Natomiast jest też druga strona medalu. Śledząc posty Beskidomaniaków, oprócz wspomnianej zazdrości i zachwytu, od czasu do czasu wstrząsa mną nieprzyjemny dreszcz, gdy widzę tłumy, jak w markecie w handlową niedzielę, czy to na Królowej, czy innym boskim wzniesieniu naszych pięknych Beskidów. Wiem, że góry są dla wszystkich i ich piękna nie można reglamentować. OK. Ale napawa mnie przerażeniem, gdy widzę te tłumy na górskich szlakach.
Góry zawsze wołały mnie do siebie ciszą, dziczą i niedostępnością. W górach szukam wszystkiego tego, co pozostawiam u ich podnóży. Wartością samą w sobie jest bycie tam, gdzie zgiełk miasta nie ma szans się wspiąć. I może dlatego teraz, gdy szlaki są tak weekendowo przepełnione, trochę mniej mnie ciągnie do zdobywania szczytów. A że praktycznie w góry mogę się wybrać jedynie w "godzinie najlepszej oglądalności", to ... eh .. nie wiem czy warto. Trochę gorzkie słowa. Pewnie nazbyt, bo miłość do gór powinna przesłodzić każdą gorycz. Ale czyż nie ma w tych słowach choć trochę sensownego wytłumaczenia, czemu mnie nie ma tam, gdzie powinienem? Dlaczego odpuszczam wszelkie długie weekendy, a tym samym odkładam kolejne wyjście w góry na "kiedyś tam"?
Zawsze, od zawsze, jak długo pamiętam, preferowałem samotne wędrówki po górach. Niezależnie od tego, czy to były najbliższe Beskidy, czy kiedyś (i wciąż) magiczne tatrzańskie ścieżki. Ba, w Tatry zawsze chodzę (chodziłem) sam. Nie ma przecież nic piękniejszego niż obcowanie z górami, gdy za towarzysza masz jeno wiatr i własne myśli. Przeżycia z tych kilometrów i godzin, kiedy zamienić mogłem słowo jedynie sam z sobą, a wszystkimi zmysłami, bez żadnych zakłóceń, chłonąłem góry, są nie do przecenienia.
Ale do tak metafizycznych wrażeń nie potrzeba dwutysięczników, stromych grani i przepaści pod stopami. Jak dziś pamiętam wędrówki np od Rycerzowej do Wielkiej Raczy, kiedy po drodze nie spotykało się nikogo, no może poza pogranicznikiem na służbie. Spotkania na szlaku nie kończyły się rzuconym "cześć" bez zwalniania kroku. Jak się kogoś spotykało, to zamieniło się parę zdań. Szlaki zdarzały się tak nieprzechodzone, że poddające w wątpliwość swoje istnienie właśnie w tym miejscu. I to poczucie, że jestem w takiej dziczy, że czasami to aż trochę straszno. Ale jakże pięknie! Wiem, wiem, wspominam stare czasy, gdy idąc na dłuższą wędrówkę meldowało się do domu swoje pozostawanie w kręgu żywych, co parę dni wysyłając pocztówkę lub telegram z poczty z miejscowości spotkanej po drodze, a nie... smartfonem co godzinę😉.
Wierzę, naprawdę szczerze, że jeszcze wrócę do tych dni chwalebnych, gdy górskie szlaki pod moją stopą, z każdym krokiem, napawać mnie będą tą nieokiełzaną energią. Wierzę, że tak będzie i że będą to niezapomniane chwile.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz