FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 14 lipca 2019

Kawa i szarlotka

Kawa z rana? Czemu nie! Zwłaszcza w przyjemnych okolicznościach "przyrody". Np na rynku w Siewierzu.
Rower wytargałem z samego rana, tuż przed siódmą rano. Pogoda za oknem wymarzona do pedałowania. Zapowiadał się mało pogodny i chłodny, jak na lipiec, dzień. Taka aura sprzyja, jak żadna inna. A gdy jeszcze nieco pokropi z nieba - pokropi, nie leje - to jeszcze lepiej. Dzisiaj trzykrotnie mokłem i schnąłem w trasie. Ale po kolei.
Jestem kozak, więc nie jadę z włączoną nawigacją 😉. I to mnie czasami gubi. Na przykład dzisiaj. Ufny swym nawigacyjnym talentom, nawet jak mam wątpliwości, to jednak z grubsza trzymam się właściwego kierunku. Ale dzisiaj chyba moja intuicja, mój wewnętrzny kompas doznał usterki, albo nasza stara planeta nagle się przebiegunowała. Koniec końców, tak się zakręciłem, że w pewnym momencie jechałem dokładnie w przeciwnym kierunku, niż powinienem 😀. I to na samym początku wycieczki. Dobrze, że miałem w telefonie mapkę wcześniej przeglądaną, gdy ustalałem cel na dzisiaj. A cel był jeden - Siewierz, zamek biskupi, rynek. Tym razem nie zamierzałem niczego po drodze zwiedzać. Trasa na tyle długa, a dzień na tyle krótki, że postanowiłem prosto do celu pomykać.
Ułożyłem sobie trasę zadupiami galaktyki. Ba, jechałem przez miejsca, które moim zdaniem w ogóle nie istnieją 😀. To, że trafiłem, że przejechałem tamtędy wymykając się szponom baśniowych stworów - równie nieistniejących - to jakieś magiczne zrządzenie losu. A tak na serio, to wiele (zbyt wiele) razy zatrzymywałem się, aby zerknąć do telefonu, czy by na pewno jestem na właściwej ścieżce.


Wreszcie dojechałem. Nagle zza drzew wyłonił się siewierski zamek biskupi. Taki, jakim go pamiętałem. A byłem tu ostatni raz ... paręnaście lat temu. Niemiłą niespodzianką było, że nie można było wejść do środka. Rozebrany podjazd, most zwodzony, brama zamknięta. Dziwna polityka zarządcy, który w sezonie wakacyjnym pozwala sobie na taki prezent dla turystów. Szkoda, wielka szkoda, bo miałem nieskrywaną ochotę wejść do środka. Ale nie kombinowałem. Miast tego pojechałem na siewierski rynek, bo jeszcze  większą ochotę niż na zwiedzanie zamku, miałem na ... kawę.


Rynek w Siewierzu. Hmm, pamiętam go z czasów, gdy dokładnie przez środek miasteczka odbywał się nieprzerwany ruch samochodów w kierunku Tarnowskie Góry - Zawiercie. Wtedy było to miejsce mało przyjemne. Natomiast od kiedy zbudowana południową obwodnicę miasta, nigdy już nie zawitałem do centrum. Dzisiaj pierwszy raz zobaczyłem, jak bardzo to miejsce zyskało na wyprowadzeniu ruchu tranzytu samochodowego z miasta. Metamorfoza rynku jest zaskakująca. Miejsce przebudowane, jasne (kojarzę, że dawnej było tam sporo drzew); wybrukowana płyta placu, dużo kwiatów; kolorowe i czyste kamieniczki. A, że byłem tam w niedzielny poranek, więc dodatkowo ciche i spokojne. Ale myślę, że ten senny spokój panuje tam teraz na co dzień. No ładnie, po prostu ładnie.

Podjechałem do jedynej (!) knajpki na rynku. Na moje szczęście już czynnej. Zamówiłem kawę. I szarotkę. która okazała się rewelacyjna. Swoją drogą, pewnie każda szarlotka po trzech godzinach kręcenia pedałami jest pyszna. Ale nie, nie ma co ujmować temu ciachu;  na ciepło, z bitą śmietaną, z malinami, sosem czekoladowym i cukrowym pudrem, no ... no szkoda, że tak mało 😀. Kawa też dobra. Tylko zdecydowanie zbyt mała 😉.

Siedząc w restauracyjnym ogródku ukwieconym białymi petuniami, miałem okazję zasłyszeć ciekawe dialogi dwóch par siedzących przy sąsiednich stolikach. Nie żebym podsłuchiwał, po prostu stoliki gęsto poustawiane i nie dało się nie słyszeć bliźnich obok. Jedna z par, to ludzie, jak mniemam nieco młodsi ode mnie, natomiast z ego urośniętym, jak na sterydach. Co to były za indywidua! Ja pierd***! Chamstwo, buta, buractwo równie wysokiej jakości, co ciuchy i powierzchowność pani i pana. Aż żal mi było kelnerki, że musiała ich obsługiwać. Swoją drogą dziewczyna mało ogarnięta, ale może to niedzielna wczesna pora tylko.
Druga para była nieco inna. Tam również pani grała pierwsze skrzypce. O ile przy stoliku obok siedziała para "zasiedziała w sobie" i wtórująca sobie wzajemnie, to w tym przypadku ewidentnie pani baaaaaardzo chciała zrobić dobre wrażenie na panu. Ewidentnie zależało jej na "sprzedaniu" siebie, bo takiej autopromocji swojego wysokiego poziomu i obeznania w sprawach wagi wszelkiej, dawno nie słyszałem. Toż to był jeden nieprzerwany, jednostajny monolog. Zastanawiam się, czy mężczyzna na przeciwko tej pani, słuchał, czy tylko udawał. Aczkolwiek jakieś pomrukiwania, chrząknięcia, wskazywać mogły, że jednak miał kontakt z tyradą rzucaną nad blatem stolika. 
Boże! Jak ja się cieszę, że jestem, kim jestem. Jak dobrze, że życie darowało mi dyspensę od tego typu społecznych interakcji do uskuteczniania względem bliższych i dalszych bliźnich. W całej tej mojej, często rozedrganej i zdrowo popieprzonej codzienności, dzisiaj, popijając kawę z mleczną pianką i wcinając przesłodką szarlotkę, poczułem się jak stoik w oparach nirwany. Poczułem się po prostu ... dobrze.

Droga do domu daleka. Na zachodnim horyzoncie ołowiane chmury. Zapowiadało się trzecie tego dnia zmoknięcie. I owszem było, ale najmniejsze. Woda wylała się z nieba, ale ja nie zdążyłem na spektakl. Widziałem jedynie nieliche kałuże świadczące o ulewie.
Wybrałem tym razem drogę najprostszą z możliwych. Nie omijałem teraz głównego traktu, tylko trzymałem się go kurczowo. Po prostu nie chciało mi się znowu co skrzyżowanie pośród pól, zastanawiać się, czy w lewo, czy w prawo. A że jechało się dobrze, to bez większego zmęczenia pokonałem dzisiejsze 100 km. Tak! To pierwsza rowerowa "stówa" w tym roku.

Po 9 tygodniach w okowach zdrowego odżywiania, zaliczam kolejny, drugi już, tydzień bez ... ekhm ... sukcesu. Na wadze -8,9 kg, a od początku maja -10,2 kg. Jest ok, wiem, ale do planu brakuje tak niewiele, a przecież przede mną ostatni tydzień, kiedy będę mógł w pełni świadomie sterować tym, co pochłaniam. 

Pogodynka.
Lipiec nadal nie potrafi odbić się od dna. Temperatury krążę koło "dwudziestki". Jest nieco zbyt chłodno, jak na tą porę roku. No i pokapuje od czasu do czasu, choć ciągłe alerty o mega burzach, jak dotąd okazują się jedynie straszeniem. I dobrze.

niedziela, 7 lipca 2019

Nie wyżeraj dzieciom cebuli!

"Nie wyżeraj dzieciom cebuli! Zjedz se jakieś brzoskwinie!". Tak się w naszej krainie miodem i mlekiem płynącej porobiło, że nie tylko kartofle stały się na dobre towarem luksusowym, nie tylko zakup korzeniowej pietruszki odkłada się na "po wypłacie", a zakup czereśni stał się potwierdzeniem wyższego statusu społecznego. Dawniej naprawdę biedni, przymierający głodem ludziska, wpierdzielali cebulę. A.D. 2019 owo warzywo o wielu warstwach, kosztuje 5 PLN/kg, co stawia je na półce wyższej niż większość rezydentów regałów w "zieleniaku". Świat się w kamela uobroco! - jak starka godali.
Jak już o jedzeniu, to z wielkim niezadowoleniem muszę zameldować (samemu sobie... głównie), że po 8 tygodniach diety, właśnie ów ósmy (ha! dwa wyjątki w polskiej ortografii pod rząd) okazał się pierwszym bez sukcesu. Nic nie zeszło z wagi. Hmm... Dlaczego? Czyżby nieco popuszczone lejce pozwoliło się wyrwać dietetycznej szkapie spod kontroli? Otóż, ja jako szkapa, nie uważam żebym aż tak brykał w minionym tygodniu. Głęboko wierzę w to, że to tylko błąd systemu, że coś tam nie postykało i tak mi spieprzyło wynik. I równie głęboko wierzę w to, że w przyszłym tygodniu wszystko wróci do normy. A że już dzisiaj odżywiałem się bardzo oszczędnie, jednocześnie wracając do pilnowania się co do reprezentacji na talerzu, to z pewnością moja wiara ma podstawy bardzo mocne. Do tego też przez minione ostatnie trzy dni udzielałem się fizycznie - 64 km na rowerze; 11 km biegania - co powinno być dobrym prognostykiem do dalszej aktywności na tym polu w najbliższych dniach. Nie powinno więc być źle. Hehe, zabawne, bo sam siebie tak zapewniam, tak motywuję.
Wczoraj przejechałem na rowerze 52 km. Trasa trochę taka "z dupy". Jedno miejsce, bo chciałem bardzo zobaczyć co to. Drugie, bo w zeszłym roku jakoś omijane. Reszta, jako uzupełnienie, bo widziane nie raz.
Pogoda bardzo sympatyczna. O 6:30 wyruszyłem. Pierwszy przystanek, to Ogród Botaniczny w Radzionkowie. Niemały podjazd dał się we znaki. Wszak Księża Góra, na którym ogród został utworzony, to prawdziwe 356 m.n.p.m. Ogród... fajny, ale bez rewelacji. Inny, niż inne - dziki taki, surowy. Za to fajny zjazd z góry potem. Asfaltowa droga w przepaść. Nigdy tak szybko jeszcze nie jechałem na rowerze - 58,5 km/h. Śmierć w oczach. 😉😎😀
Drugi punkt programu, to Park w Świerklańcu. Klasyka. Po raz n-ty. I fajnie. Chwila na ławeczce w porannym słońcu; moment nad brzegiem jeziora, tuż poza parkiem. Z tym jeziorem to tak, że poziom ciszy w tym miejscu, o tej porze, jest doznaniem nie-sa-mo-wi-tym! Można siąść i tak siedzieć... siedzieć... siedzieć. 
Trzeci punkt na trasie, to Nakło Śląskie i pałac Donnersmarcków. Milion razy mój wzrok przyciągała wystająca ponad drzewami neogotycka wieża, gdy przejeżdżałem przez Nakło. W końcu pojechałem zobaczyć pałac z bliska. I rozczarowanie. Bardzo zaniedbany. mały park wokół też. Długo tam nie zabawiłem. Jeszcze tyko na sekundę pod kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa po drugiej stronie ulicy i dalej w trasę.
Czwarty i ostatni przystanek, to Tarnowskie Góry, a konkretnie rynek. W końcu dobre doznania! To miejsce ma po prostu klimat. Nawet w sobotni poranek żyje. Kafejki pootwierane, ludzi nie brak, a mimo to cisza, spokój. Zasiadłem więc przy rewelacyjnej kawie po wiedeńsku i wystawiłem dziób do słońca przy cukiernianym stoliku. Przede mną kolorowy rynek, za mną XVI-wieczne kamienice z podcieniami. Nie wiem właściwie czy ta kawa taka dobra sama z siebie, czy to właściwe otoczenie dodało jej wykwintnego smaku.
W końcu czas do domu. Bardzo nie chciałem wracać drogą 78 do domu - pedałowanie nią nie należy do największych przyjemności. Toteż wytyczyłem sobie drogę zadupiami i ... pobłądziłem. A, że nie przepadam za wracania po własnych błędnych śladach, to uruchomiłem system w ostatnim działającym ustawieniu - a konkretniej wybrałem pierwszą drogę, co do której nie miałem wątpliwości. I tak oto, po raz drugi tego dnia, musiałem się wspiąć na Suchą Górę. Tak oto mogłem sobie ochrzcić sobotnią wycieczkę, mianem górskiej wyprawy rowerowej. 😉
Dzisiaj natomiast solidnie pobiegałem. Wczorajsza wycieczka krzywdy mi nie zrobiła, wręcz przeciwnie. Sił i ochoty miałem na tyle, że wybiegałem sobie najlepszą w tym roku dychę. Ha! I nie przeszkodziło mi w tym nawet słońce, które nie wiadomo skąd wylazło zza chmur po kwadransie od startu. Bardzo starało się tak przygrzewać, żeby zagotować wodę w mym czajniku. Ale ni ch***! To był bardzo dobry dzień na bieganie.

Pogodynka.
Gdzieś nam lato się trochę schowało. Dzisiaj zaledwie 17-18 st.C. Pół na pół chmury ze słońcem. Wciąż nie pada. Cały następny tydzień ma być taki nijaki.

środa, 3 lipca 2019

Pozazmysłowe Kruka wywołanie

Tak, przyznaję, że przesiedziałem dzisiaj całe popołudnie w telefonie. I jest mi wstyd z tego powodu. Może to przez to załamanie pogody, które zaatakowało nas chłodem niespotykanym w ostatnich tygodniach. Dzisiaj słupek rtęci na termometrze poleciał na łeb na szyję i zatrzymał się ok 22 st.C. Toż to jakiś kataklizm niebywały! I po co było nas przyzwyczajać do tego całego dobra, hę? Przecież nic tak nie boli, jak upadek z wysokiego konia w postaci pomniejszenie pensji, nawet takiej złożonej ze stopni celsjuszowych. A dzisiaj było to lądowanie z perszerona. Ku pokrzepieniu serca i duszy, oraz uzupełniając wczorajszą pizzę odgrzaną w mikrofali, otworzyłem więc pszeniczniaka czeskiego i pocieszyłem skołatane me serce i wlałem weń pięć setek otuchy najwyższej klasy. Wraz z nastaniem mroku za oknem wlazłem do wanny, by rozgrzać zziębniętą duszę i rozczarowane ciało pozbawione pieszczoty słonecznych promieni. Koniec końców wylądowałem tu, przy klawiaturze bez 'c' i 'v', aby wyznać swą winę zaniechania czerpania hedonistycznej radości z lata i zmysłowego obcowania z gorącem lipca, który porzucił dobre wzorce przyniesione na tacy przez miniony czerwiec. Gdyby lipiec byłby kobietą, to w tej chwili zrzuciłby kuse bikini i wzuł jutowy worek z wyrżniętymi, nożem pana Rambo, trzema dziurami na ręce i głowę. I na nic zdało by się przepasanie w talii kawałkiem kabla tego ordynarnego stroju. Powabności ni uroku by to i tak nie przysposobiło.

Taplając się w waniennej kąpieli, mając wciąż przeklęty telefon na podorędziu, zarzuciłem z serwisu, którego tarczę herbową zdobi biały trójkąt na czerwonym tle zwrócony w stronę Rosji, melodyjki od dawna nie słuchane. I niech mi nikt nie wmawia, że pozazmysłowe zdolności parapsychiczne nie są dane nawet tak maluczkim, jako ja. Otóż ze stereo głośników małego koreańskiego pudełka popłynęły jedna za drugą, ludowe pieśni z filmu pod tytułem "The Crow". I bym na tym poprzestał, nie wspominał więcej ni słowa, ale puściwszy w ruch fantazyjne buszowanie pilotem telewizora po kanałach licznych, acz zupełnie zbędnych, gdzieś w jednej trzeciej peletonu natrafiłem na zapowiedź filmu "The Crow", który niniejszym zaordynowałem jednym kliknięciem "memory" do oglądania na dobranoc. Tak oto moje pozazmysłowe postrzeganie i serfowanie po burzliwej fali nadświadomości, zaplanowało mi późny wieczór. Przypadek? Nie sądzę. Ten stan duchowej energetyczności trzeba spożytkować, zanim sczeźnie. Jużem zaplanował eksperyment z wyłączeniem telewizora siłą woli, kiedy to znużony nocną porą nie będę w stanie odnaleźć pilota zakopanego w pościelach z satyny. 

I na tym koniec, bo właśnie seans się rozpoczyna.