Taaaak, no to trumna i bagażnik na rower zrzucone z dachu. Trochę smutno. Trzy tygodnie zwlekałem ze zluzowaniem Nocnej Furii z obowiązku wożenia tego balastu, tak jakby to miało odroczyć uciekające z zawrotną prędkością lato. Ale nic to! Jak donoszą magicy od pogody, jeszcze przełom sierpnia i września ma nas karmić wakacyjną pogodą. Ostatnio mało upalne dni, choć tak po prawdzie przecież wielce pogodne, choć nieco ostudziły serca, to są doskonałym zaczynem do powrotu lata pełną gęba. I niech tak będzie! I niech ulice pełne filuternych niuansów wciąż cieszą oko i duszę. 😉 Bo lato ciągle trwa.
Ale lato różne ma twarze.
Wczorajszy dzień - czwartek, 2019-08-22, dla jasności - był tańcem szatana. Z samego rana media podały informację o wyłowieniu zwłok pewnego celebryty, który kilka dni temu zaginął w mniej lub bardziej klarownych okolicznościach. Chwilę później podano informację o odnalezieniu zwłok jednego z grotołazów zaginionych w tatrzańskiej jaskini Śnieżnej, których to poszukiwaniem żył od kilku dni cały kraj. A po południu burza z piorunami w okolicach Giewontu zabiła pięć osób i raniła półtorej setki innych (!). Co za cholerny dzień! Zwykle mnie takie sprawy nie ruszają powyżej zwykłej ludzkiej przyzwoitości, nic bardziej, bo empatyczny jestem nie za bardzo. Ale te czarne żniwa przybiły mnie nieco.
Wrócę jednak do chwil mniej przytłaczających.
Tydzień temu pojechaliśmy na familijną wycieczkę do Ostrawy. Piękny dzień, piękna pogoda, wymarzony świąteczny czwartek na rodzinną wyprawę. No to w drogę do ostrawskiego zoo!
Z domu dwa kroki do autostrady A1. Potem 84 km, niespełna godzinka drogi i jesteśmy na miejscu. I to o dobrej porze, bo jeszcze bez problemu można było zaparkować. Do kas po bilety też nie ustawiły się jeszcze chętne tłumy. Jak się później okazało, właściwy timing doskonale zarządzał naszym pobytem w zoo. A zoo fajne jest. Co prawda zwierzęta są tutaj-wg mojego odczucia - gdzie w dalszej kolejności odśnieżania, ale za to infrastrukturę komercyjną obiektu Czesi ogarnęli znakomicie. Najważniejsze jednak było to, że Carlito doskonale się bawił. A reszta załogi też się nie zawiodła. Na koniec jeszcze wizytacja starego miasta w Ostrawie i po pełnym emocji dniu, czas do domu.
A co w domowym ogródku?
Sierpień to czas doglądania plantacji papryczek Najlepszej z Żon. Codzienna obserwacja, jak dorodne plony wyłapują słoneczne promienie, łączy się z niecierpliwym oczekiwaniem na dojrzewanie pikantnych piękności. Podobnie ma się sprawa z wyglądaniem dojrzałych granatowych pomidorków, których mnogość aż łamie gałązki krzaczków, które je zrodziły. Nadszedł też czas na zlanie produktów fermentacji czereśni i śliwek, które właśnie weszły w etap szlachetnego dojrzewania i oczekiwania na kolejne kroki Wielkiego Gorzelnika.
Basen, po kilku sierpniowych ulewach, jakby nieco podupadł na zdrowiu. Przechylił się tak znacznie, że jego stabilność pozostała dawnym wspomnieniem jeno. Męską decyzją wyciągnąłem korek. Z pełną świadomością tego, że jeśli przyjdą jeszcze kąpielowe dni, to będzie trzeba zabrać Narybek na publiczne kąpielisko. Swoją drogą, to zupełnie zapomnieliśmy o spędzaniu czasu nad śródmiejską zorganizowaną wodą do wypoczynku w letnie upały. Tym bardziej czekam na przyszłotygodniowe obiecane gorąco, aby uskutecznić wyjazd na kąpielisko.
A w pracy? Oprócz codziennych nocno-porannych samobójczych myśli w porze uciszania budzika, to całkiem spoko. Trochę martwi mnie to, że zaledwie po trzech tygodniach od zakończenia urlopu ja już tak reaguję na przymus budzenia się o tak nieprzyzwoitej, a jednak doskonale mi znanej, porze dnia (a raczej nocy). Trochę za szybko, prawda? Tłumacze to sobie trochę tym, że z powodów organizacyjnych codziennie hoduję kolejne siwe włosy na głowie walcząc z niemocą sprawczą w te dni. No i ta ciemność. Ta ciemność, w której się budzę i w której rozpoczynam codzienną podróż do pracy. To niestety kojarzy się tylko z jednym - z końcem lata. Ehhh...
Za to optymistyczną wiadomością jest to, że dwa dni temu poprawiłem swój rekord w półmaratonie! Ha! Nowa życiówka to 1h 54 minuty i 31 sekund. Nie powiem, że z łatwością, ale też bez zarzynania się. A że nogi bolą...? No cóż. Tak to już jest. 😀 Śmiało mogę natomiast powiedzieć, że jestem w życiowej formie, jeśli chodzi o potencjał biegowy. Niewątpliwie dwa miesiąca zrzucania wagi dało świetny efekt.
Tymczasem w wszechświecie i okolicy.
- ON na SHELL'u 4,89 PLN/L. Na BP w Zabrzu 4,91 PLN/L, a w gliwickiej "enklawie" po 5,12 PLN/L- co z tymi Gliwicami jest nie tak?
piątek, 23 sierpnia 2019
niedziela, 11 sierpnia 2019
Kryzys wieku średniego?
Istnieje? Przyzwyczaiwszy się do swego PESEL-u pomału zaczynam wierzyć, że tak. Oczywiście u każdego zarażonego objawy mogą być inne Jeden kupuje drogi kabriolet, drugi buty do biegania. Jeden uskutecznia posiadanie wypasionej Meridy, drugi podprowadza córce budżetową damkę od Rometa. Jednak zawsze chodzi o to samo - znalezienie jednoosobowej gałęzi w koronie najwyższego drzewa, na które można się wspiąć. Chodzi o sacrum, do którego masz dostęp tylko ty, a innym wara! Chyba że przyjmują twoje warunki, bezkompromisowo i bez prawa veta. To azyl.
Może nie powinienem się do tego przyznawać, ale przeczytałem ostatnio durny taki artykulik ze szmatławego portalu, który jak już, to powinno się odpalać jedynie w trybie "incognito", co by ślad w historii nie pozostawał. No więc jednak przeczytałem i wyczytałem, że po czterdziestce należy - dla zdrowia psychicznego (i fizycznego też) - zrobić w końcu coś dla siebie, i tylko dla siebie.
I ja to robię. Mniej więcej od początku mojej czwartej dekady na tym łez padole. Może nie w filmowym, dekadenckim stylu, ale jednak 😉. Parę dni temu pobiłem swoje trzyletnie życiówki na 3 mile, 5 km i 10 km. I to zdecydowanie. Kto by przypuszczał, że po takim czasie wrócę do formy, która pozwoli mi znowu się cieszyć z poprawiania osobistych rekordów. Rekordów, które są tak naprawdę pokonywaniem samego siebie, przesuwaniem granic, sprawdzaniem możliwości. Nie potrzebuję rywalizacji z kimś, tylko z samym sobą. I tak od lat. I niezmiennie. I wciąż. Zakładam na nogi buty, wciskam się w getry, do ramienia przypinam telefon z włączonym Endomondo i ... start! Albo wsiadam na rower. W tym momencie wszystko zależy ode mnie. Nie ma żadnych subiektywnych uwarunkowań, dylematów, ustalania priorytetów, społecznych konwenansów, tylko ta ścieżka przede mną, droga krótsza lub dłuższa, którą albo pokonam, albo ona mnie pokona. I nic nikomu do tego!
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na Shellu w centrum po 4,95 PLN/L. Cebula w Auchan w zabrzańskim M1 za 3 PLN z groszami (!). Pietruszka po 13 PLN/kg ... Tanio, kuźwa, tanio 😉
- Górnik wczoraj wygrał z Rakowem Częstochowa 1:0. I po czwartej kolejce będzie na 5-6 miejscu (nie rozegrano jeszcze dwóch meczy).
Pogodynka.
Pięknie jest! Dzisiaj rewelacyjne 29-30 st.C. Wczoraj też ładnie, gorąco, choć nieco wietrznie i pokropiło wieczorem. Miniony tydzień średnio po 23-25 st.C; jeśli z deszczem, to przelotnym. Lato trwa i ma się dobrze.
Może nie powinienem się do tego przyznawać, ale przeczytałem ostatnio durny taki artykulik ze szmatławego portalu, który jak już, to powinno się odpalać jedynie w trybie "incognito", co by ślad w historii nie pozostawał. No więc jednak przeczytałem i wyczytałem, że po czterdziestce należy - dla zdrowia psychicznego (i fizycznego też) - zrobić w końcu coś dla siebie, i tylko dla siebie.
I ja to robię. Mniej więcej od początku mojej czwartej dekady na tym łez padole. Może nie w filmowym, dekadenckim stylu, ale jednak 😉. Parę dni temu pobiłem swoje trzyletnie życiówki na 3 mile, 5 km i 10 km. I to zdecydowanie. Kto by przypuszczał, że po takim czasie wrócę do formy, która pozwoli mi znowu się cieszyć z poprawiania osobistych rekordów. Rekordów, które są tak naprawdę pokonywaniem samego siebie, przesuwaniem granic, sprawdzaniem możliwości. Nie potrzebuję rywalizacji z kimś, tylko z samym sobą. I tak od lat. I niezmiennie. I wciąż. Zakładam na nogi buty, wciskam się w getry, do ramienia przypinam telefon z włączonym Endomondo i ... start! Albo wsiadam na rower. W tym momencie wszystko zależy ode mnie. Nie ma żadnych subiektywnych uwarunkowań, dylematów, ustalania priorytetów, społecznych konwenansów, tylko ta ścieżka przede mną, droga krótsza lub dłuższa, którą albo pokonam, albo ona mnie pokona. I nic nikomu do tego!
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na Shellu w centrum po 4,95 PLN/L. Cebula w Auchan w zabrzańskim M1 za 3 PLN z groszami (!). Pietruszka po 13 PLN/kg ... Tanio, kuźwa, tanio 😉
- Górnik wczoraj wygrał z Rakowem Częstochowa 1:0. I po czwartej kolejce będzie na 5-6 miejscu (nie rozegrano jeszcze dwóch meczy).
Pogodynka.
Pięknie jest! Dzisiaj rewelacyjne 29-30 st.C. Wczoraj też ładnie, gorąco, choć nieco wietrznie i pokropiło wieczorem. Miniony tydzień średnio po 23-25 st.C; jeśli z deszczem, to przelotnym. Lato trwa i ma się dobrze.
niedziela, 4 sierpnia 2019
Ta ostatnia niedziela
Ostatnia niedziela, ostatni dzień urlopu.
Jutro wracamy na dobre do rzeczywistości. Na dobre, bo od środy jesteśmy już w domu.
Urlop kończy się jak zwykle to bywa, po dwóch tygodniach. Ale tym razem te dwa tygodnie były wyjątkowo długie. Myślę, że dlatego, iż spędziłem je dokładnie tak, jak chciałem. Tak, jak chciałem, jednocześnie niczego nie wymagając. Bez planów, założeń, napinania się na wypoczywania z sukcesem zapisanym w nagłówku do instrukcji używania wypoczynku. Bez kreowania atrakcji, bez śledzenia prognozy pogody, bez odhaczania na czerwono w kalendarzu nie nazbyt dobrze wykorzystanego kolejnego dnia. Nie tym razem. Okazało się, że nawet nie trzeba nazbyt dobrze pamiętać gdzie się jedzie na ten wyczekiwany urlop. Nie miejsce, a nastawienie - klucz do sukcesu będącego wynikiem, a nie zadaniem do wykonania.
Droga na pogranicze Podkarpacia i Lubelszczyzny jest zupełnie inna niż kierunki nadmorskie, czy "wszędogórskie". Już po natężeniu ruchu można domniemywać, że udajesz się w strony, jakby ciut mniej oblegana przez braci i siostry w wierze. W wierze w to, że trzeba jechać na urlop tam, gdzie wszyscy. Jakże miłą odmianą jest niestanie w korkach ni minuty i jazda drogami tak pustymi, że ani w lusterku, ani hen przed tobą, nie widzisz innego użytkownika szosy. Można się wręcz zaniepokoić, czy aby nie pomyliłeś trasy, a szara nić asfaltu wiedzie cię gdzieś ku zatraceniu. Nic takiego. W końcu podróż się kończy w miejscu zupełnie właściwym.
Owo miejsce zaskakuje. Nic to, że wiedzie ku bramie droga tak wąska, że dwa samochody się nie miną. To co wali po głowie obuchem, to cisza, spokój, zatrzymane wskazówki zegara. Już po przekroczenia progu wiesz, że tutaj nie będzie, jak wszędzie wcześniej.
Krótkie oprowadzenie przez gospodynię i właścicielkę w jednej osobie. Wskazany apartament wzbudza skraje emocje - takie jest pierwsze wrażenie. U Pierworodnej to pierwsze wrażenie na tyle silne, że emocje zwilżają jej powieki - dobrze, że szok szybko mija. Ja również jestem podekscytowany, płakać nie płaczę, ale próbuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości, tak obcej codzienności. Jesteśmy wszak w skansenie w całym tego słowa znaczeniu. Począwszy od wrażeń wzrokowych, na zapachu starego drewna kończąc. I nie chodzi o to, że trafiliśmy na obóz przetrwania. Nie, jeśli chodzi o standard, to z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że z naszych wszystkich wakacyjnych wojaży, właśnie dzisiaj odhaczamy najlepsze warunki bytowania. Pomijam klimat miejsca, który dodatkowo rasuje ocenę. Ocenę głównie oparta na czuciu sercem, ale na zimno licząc jest po prostu bardzo dobrze.
Cisza.
Wszechobecna. Niezakłócona niczym, co by miało źródło w cywilizacyjnym rwetesie. Równie niezachwiana naturą, bo i drzewa szepcą mniej, a i ptaki śpiewają o pół tonu ciszej. Nie szumi morze, nie pluska strumień. Zwierzęta w obejściu też doskonale wpisują się w scenopis.
Ciemność.
Niezgłębiona i nie do przebicia wzrokiem czerń nocy. Żadnego zanieczyszczenia sztucznym światłem. Zgaszenie światła w pokoju jest równoznaczne z utratą jakiegokolwiek kontrastu, co skutkuje prawdziwemu po omacku szukania łóżka. Szczególnie, że trwa księżycowy nów.
Czas.
Brak czasu. Ale nie jego niedostatek, tylko brak jego czucia. Żadna godzina nie wyznacza żadnej powinności. Pory dnia, to najbardziej dokładna jednostka czasu. Jedyna potrzebna ... a może i nie.
W miejscu tak ustronnym, tak odległym od wszystkiego co na co dzień zakłóca egzystencję, czuję się jakbym zerwał się z uwięzi. Ze smyczy powinności, które ni jak nie pasują do mojego katalogu rzeczy ważnych. Nagle, te kilka godzin jazdy dalej, wygrzebuję się ze stęchłego bigosu konwenansów, nieszczerych uprzejmości i niepotrzebnych spięć. Oddycham pełna piersią i każdy łyk powietrza smakuje znakomicie. Gdzieś niewyobrażenie daleko pozostało zapowietrzone ukochane miasto. Codzienność, tak toksyczna na każdym polu, opada ze mnie, jak duszący kurz. Czuję się po prostu dobrze. Bezwarunkowo dobrze.
Tylko tydzień. A mam wrażenie, że trwa to nie wiem, jak długo. Może dlatego bez rozpaczy opuszczam to miejsce. To dziwne. Przecież skoro tak mi dobrze, to o co chodzi? Może o to, że tak doskonale się zresetowałem. Chyba tak. Tak myślę. Nie bez znaczenia jest tez perspektywa drugie urlopowego tygodnia w miejscu i towarzystwie ze wszech miar dobrym i życzliwym. O ile miejsc dobrych jest na świecie wiele, to życzliwych ludzi przecież ze świecą szukać. Wyjeżdżamy więc z naszego Nowherelandu z perspektywą przedłużenia dobrej passy. I nie ma szans na to, aby się zawieść. I tak też było.
Jutro poniedziałek. Boli. Jak każdy inny. Najbardziej czego mi żal, w związku z końcem urlopu, to nie to że się po prostu skończył. To nad czym szczerze boleję, to fakt iż nie jestem w stanie zatrzymać na dłużej tego doskonałego samopoczucia, tego duchowego zdrowia, którego nabyłem przez te dwa minione tygodnie. Nie pomogą tu wspomnienia, choć pewnie jakiś czas jeszcze będą pigułką na bardziej złe chwile. Nie zatrzymają tego obrazy na zdjęciach, choć niewątpliwie będą wywoływały uśmiech na twarzy. Już za chwilę wpadnę w rytm od weekendu do weekendu, kiedy to te czterdzieści osiem godzin będą przerywnikiem, ale i prologiem kolejnego poniedziałku. Ehhh...
Trochę pojeździłem na rowerze w czasie urlopu. Ponad 300 km, z czego najdłuższy jednorazowy kawałek to blisko 140 km ekstremalnie podniecającej wyprawy w okolicach Kielc ze wskazaniem na góry świętokrzyskie z apogeum w postaci wjechania na Święty Krzyż, czy też Łysą Górę, jak kto woli. Za to nie biegałem dużo, bo zaledwie dwukrotnie założyłem trampki na nogi. Ale biorąc pod uwagę rowerowe eskapady, to jestem z siebie, ekhm, całkiem dumny. 😎 Taki aktywny byłem! I to przy jednoczesnym totalnym wyluzowanie psyche. No czegóż chcieć więcej?!
Jutro wracamy na dobre do rzeczywistości. Na dobre, bo od środy jesteśmy już w domu.
Urlop kończy się jak zwykle to bywa, po dwóch tygodniach. Ale tym razem te dwa tygodnie były wyjątkowo długie. Myślę, że dlatego, iż spędziłem je dokładnie tak, jak chciałem. Tak, jak chciałem, jednocześnie niczego nie wymagając. Bez planów, założeń, napinania się na wypoczywania z sukcesem zapisanym w nagłówku do instrukcji używania wypoczynku. Bez kreowania atrakcji, bez śledzenia prognozy pogody, bez odhaczania na czerwono w kalendarzu nie nazbyt dobrze wykorzystanego kolejnego dnia. Nie tym razem. Okazało się, że nawet nie trzeba nazbyt dobrze pamiętać gdzie się jedzie na ten wyczekiwany urlop. Nie miejsce, a nastawienie - klucz do sukcesu będącego wynikiem, a nie zadaniem do wykonania.
Droga na pogranicze Podkarpacia i Lubelszczyzny jest zupełnie inna niż kierunki nadmorskie, czy "wszędogórskie". Już po natężeniu ruchu można domniemywać, że udajesz się w strony, jakby ciut mniej oblegana przez braci i siostry w wierze. W wierze w to, że trzeba jechać na urlop tam, gdzie wszyscy. Jakże miłą odmianą jest niestanie w korkach ni minuty i jazda drogami tak pustymi, że ani w lusterku, ani hen przed tobą, nie widzisz innego użytkownika szosy. Można się wręcz zaniepokoić, czy aby nie pomyliłeś trasy, a szara nić asfaltu wiedzie cię gdzieś ku zatraceniu. Nic takiego. W końcu podróż się kończy w miejscu zupełnie właściwym.
Owo miejsce zaskakuje. Nic to, że wiedzie ku bramie droga tak wąska, że dwa samochody się nie miną. To co wali po głowie obuchem, to cisza, spokój, zatrzymane wskazówki zegara. Już po przekroczenia progu wiesz, że tutaj nie będzie, jak wszędzie wcześniej.
Krótkie oprowadzenie przez gospodynię i właścicielkę w jednej osobie. Wskazany apartament wzbudza skraje emocje - takie jest pierwsze wrażenie. U Pierworodnej to pierwsze wrażenie na tyle silne, że emocje zwilżają jej powieki - dobrze, że szok szybko mija. Ja również jestem podekscytowany, płakać nie płaczę, ale próbuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości, tak obcej codzienności. Jesteśmy wszak w skansenie w całym tego słowa znaczeniu. Począwszy od wrażeń wzrokowych, na zapachu starego drewna kończąc. I nie chodzi o to, że trafiliśmy na obóz przetrwania. Nie, jeśli chodzi o standard, to z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że z naszych wszystkich wakacyjnych wojaży, właśnie dzisiaj odhaczamy najlepsze warunki bytowania. Pomijam klimat miejsca, który dodatkowo rasuje ocenę. Ocenę głównie oparta na czuciu sercem, ale na zimno licząc jest po prostu bardzo dobrze.
Cisza.
Wszechobecna. Niezakłócona niczym, co by miało źródło w cywilizacyjnym rwetesie. Równie niezachwiana naturą, bo i drzewa szepcą mniej, a i ptaki śpiewają o pół tonu ciszej. Nie szumi morze, nie pluska strumień. Zwierzęta w obejściu też doskonale wpisują się w scenopis.
Ciemność.
Niezgłębiona i nie do przebicia wzrokiem czerń nocy. Żadnego zanieczyszczenia sztucznym światłem. Zgaszenie światła w pokoju jest równoznaczne z utratą jakiegokolwiek kontrastu, co skutkuje prawdziwemu po omacku szukania łóżka. Szczególnie, że trwa księżycowy nów.
Czas.
Brak czasu. Ale nie jego niedostatek, tylko brak jego czucia. Żadna godzina nie wyznacza żadnej powinności. Pory dnia, to najbardziej dokładna jednostka czasu. Jedyna potrzebna ... a może i nie.
W miejscu tak ustronnym, tak odległym od wszystkiego co na co dzień zakłóca egzystencję, czuję się jakbym zerwał się z uwięzi. Ze smyczy powinności, które ni jak nie pasują do mojego katalogu rzeczy ważnych. Nagle, te kilka godzin jazdy dalej, wygrzebuję się ze stęchłego bigosu konwenansów, nieszczerych uprzejmości i niepotrzebnych spięć. Oddycham pełna piersią i każdy łyk powietrza smakuje znakomicie. Gdzieś niewyobrażenie daleko pozostało zapowietrzone ukochane miasto. Codzienność, tak toksyczna na każdym polu, opada ze mnie, jak duszący kurz. Czuję się po prostu dobrze. Bezwarunkowo dobrze.
Tylko tydzień. A mam wrażenie, że trwa to nie wiem, jak długo. Może dlatego bez rozpaczy opuszczam to miejsce. To dziwne. Przecież skoro tak mi dobrze, to o co chodzi? Może o to, że tak doskonale się zresetowałem. Chyba tak. Tak myślę. Nie bez znaczenia jest tez perspektywa drugie urlopowego tygodnia w miejscu i towarzystwie ze wszech miar dobrym i życzliwym. O ile miejsc dobrych jest na świecie wiele, to życzliwych ludzi przecież ze świecą szukać. Wyjeżdżamy więc z naszego Nowherelandu z perspektywą przedłużenia dobrej passy. I nie ma szans na to, aby się zawieść. I tak też było.
Jutro poniedziałek. Boli. Jak każdy inny. Najbardziej czego mi żal, w związku z końcem urlopu, to nie to że się po prostu skończył. To nad czym szczerze boleję, to fakt iż nie jestem w stanie zatrzymać na dłużej tego doskonałego samopoczucia, tego duchowego zdrowia, którego nabyłem przez te dwa minione tygodnie. Nie pomogą tu wspomnienia, choć pewnie jakiś czas jeszcze będą pigułką na bardziej złe chwile. Nie zatrzymają tego obrazy na zdjęciach, choć niewątpliwie będą wywoływały uśmiech na twarzy. Już za chwilę wpadnę w rytm od weekendu do weekendu, kiedy to te czterdzieści osiem godzin będą przerywnikiem, ale i prologiem kolejnego poniedziałku. Ehhh...
Trochę pojeździłem na rowerze w czasie urlopu. Ponad 300 km, z czego najdłuższy jednorazowy kawałek to blisko 140 km ekstremalnie podniecającej wyprawy w okolicach Kielc ze wskazaniem na góry świętokrzyskie z apogeum w postaci wjechania na Święty Krzyż, czy też Łysą Górę, jak kto woli. Za to nie biegałem dużo, bo zaledwie dwukrotnie założyłem trampki na nogi. Ale biorąc pod uwagę rowerowe eskapady, to jestem z siebie, ekhm, całkiem dumny. 😎 Taki aktywny byłem! I to przy jednoczesnym totalnym wyluzowanie psyche. No czegóż chcieć więcej?!
Subskrybuj:
Posty (Atom)