FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 4 sierpnia 2019

Ta ostatnia niedziela

Ostatnia niedziela, ostatni dzień urlopu.
Jutro wracamy na dobre do rzeczywistości. Na dobre, bo od środy jesteśmy już w domu. 
Urlop kończy się jak zwykle to bywa, po dwóch tygodniach. Ale tym razem te dwa tygodnie były wyjątkowo długie. Myślę, że dlatego, iż spędziłem je dokładnie tak, jak chciałem. Tak, jak chciałem, jednocześnie niczego nie wymagając. Bez planów, założeń, napinania się na wypoczywania z sukcesem zapisanym w nagłówku do instrukcji używania wypoczynku. Bez kreowania atrakcji, bez śledzenia prognozy pogody, bez odhaczania na czerwono w kalendarzu nie nazbyt dobrze wykorzystanego kolejnego dnia. Nie tym razem. Okazało się, że nawet nie trzeba nazbyt dobrze pamiętać gdzie się jedzie na ten wyczekiwany urlop. Nie miejsce, a nastawienie - klucz do sukcesu będącego wynikiem, a nie zadaniem do wykonania.

Droga na pogranicze Podkarpacia i Lubelszczyzny jest zupełnie inna niż kierunki nadmorskie, czy "wszędogórskie". Już po natężeniu ruchu można domniemywać, że udajesz się w strony, jakby ciut mniej oblegana przez braci i siostry w wierze. W wierze w to, że trzeba jechać na urlop tam, gdzie wszyscy. Jakże miłą odmianą jest niestanie w korkach ni minuty i jazda drogami tak pustymi, że ani w lusterku, ani hen przed tobą, nie widzisz innego użytkownika szosy. Można się wręcz zaniepokoić, czy aby nie pomyliłeś trasy, a szara nić asfaltu wiedzie cię gdzieś ku zatraceniu. Nic takiego. W końcu podróż się kończy w miejscu zupełnie właściwym.

Owo miejsce zaskakuje. Nic to, że wiedzie ku bramie droga tak wąska, że dwa samochody się nie miną. To co wali po głowie obuchem, to cisza, spokój, zatrzymane wskazówki zegara. Już po przekroczenia progu wiesz, że tutaj nie będzie, jak wszędzie wcześniej.
Krótkie oprowadzenie przez gospodynię i właścicielkę w jednej osobie. Wskazany apartament wzbudza skraje emocje - takie jest pierwsze wrażenie. U Pierworodnej to pierwsze wrażenie na tyle silne, że emocje zwilżają jej powieki - dobrze, że szok szybko mija. Ja również jestem podekscytowany, płakać nie płaczę, ale próbuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości, tak obcej codzienności. Jesteśmy wszak w skansenie w całym tego słowa znaczeniu. Począwszy od wrażeń wzrokowych, na zapachu starego drewna kończąc. I nie chodzi o to, że trafiliśmy na obóz przetrwania. Nie, jeśli chodzi o standard, to z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że z naszych wszystkich wakacyjnych wojaży, właśnie dzisiaj odhaczamy najlepsze warunki bytowania. Pomijam klimat miejsca, który dodatkowo rasuje ocenę. Ocenę głównie oparta na czuciu sercem, ale na zimno licząc jest po prostu bardzo dobrze.

Cisza.
Wszechobecna. Niezakłócona niczym, co by miało źródło w cywilizacyjnym rwetesie. Równie niezachwiana naturą, bo i drzewa szepcą mniej, a i ptaki śpiewają o pół tonu ciszej. Nie szumi morze, nie pluska strumień. Zwierzęta w obejściu też doskonale wpisują się w scenopis.
Ciemność.
Niezgłębiona i nie do przebicia wzrokiem czerń nocy. Żadnego zanieczyszczenia sztucznym światłem. Zgaszenie światła w pokoju jest równoznaczne z utratą jakiegokolwiek kontrastu, co skutkuje prawdziwemu po omacku szukania łóżka. Szczególnie, że trwa księżycowy  nów.
Czas.
Brak czasu. Ale nie jego niedostatek, tylko brak jego czucia. Żadna godzina nie wyznacza żadnej powinności. Pory dnia, to najbardziej dokładna jednostka czasu. Jedyna potrzebna ... a może i nie.

W miejscu tak ustronnym, tak odległym od wszystkiego co na co dzień zakłóca egzystencję, czuję się jakbym zerwał się z uwięzi. Ze smyczy powinności, które ni jak nie pasują do mojego katalogu rzeczy ważnych. Nagle, te kilka godzin jazdy dalej, wygrzebuję się ze stęchłego bigosu konwenansów, nieszczerych uprzejmości i niepotrzebnych spięć. Oddycham pełna piersią i każdy łyk powietrza smakuje znakomicie. Gdzieś niewyobrażenie daleko pozostało zapowietrzone ukochane miasto. Codzienność, tak toksyczna na każdym polu, opada ze mnie, jak duszący kurz. Czuję się po prostu dobrze. Bezwarunkowo dobrze.

Tylko tydzień. A mam wrażenie, że trwa to nie wiem, jak długo. Może dlatego bez rozpaczy opuszczam to miejsce. To dziwne. Przecież skoro tak mi dobrze, to o co chodzi? Może o to, że tak doskonale się zresetowałem. Chyba tak. Tak myślę. Nie bez znaczenia jest tez perspektywa drugie urlopowego tygodnia w miejscu i towarzystwie ze wszech miar dobrym i życzliwym. O ile miejsc dobrych jest na świecie wiele, to życzliwych ludzi przecież ze świecą szukać. Wyjeżdżamy więc z naszego Nowherelandu z perspektywą przedłużenia dobrej passy. I nie ma szans na to, aby się zawieść. I tak też było.

Jutro poniedziałek. Boli. Jak każdy inny. Najbardziej czego mi żal, w związku z końcem urlopu, to nie to że się po prostu skończył. To nad czym szczerze boleję, to fakt iż nie jestem w stanie zatrzymać na dłużej tego doskonałego samopoczucia, tego duchowego zdrowia, którego nabyłem przez te dwa minione tygodnie. Nie pomogą tu wspomnienia, choć pewnie jakiś czas jeszcze będą pigułką na bardziej złe chwile. Nie zatrzymają tego obrazy na zdjęciach, choć niewątpliwie będą wywoływały uśmiech na twarzy. Już za chwilę wpadnę w rytm od weekendu do weekendu, kiedy to te czterdzieści osiem godzin będą przerywnikiem, ale i prologiem kolejnego poniedziałku. Ehhh...

Trochę pojeździłem na rowerze w czasie urlopu. Ponad 300 km, z czego najdłuższy jednorazowy kawałek to blisko 140 km ekstremalnie podniecającej wyprawy w okolicach Kielc ze wskazaniem na góry świętokrzyskie z apogeum w postaci wjechania na Święty Krzyż, czy też Łysą Górę, jak kto woli. Za to nie biegałem dużo, bo zaledwie dwukrotnie założyłem trampki na nogi. Ale biorąc pod uwagę rowerowe eskapady, to jestem z siebie, ekhm, całkiem dumny. 😎 Taki aktywny byłem! I to przy jednoczesnym totalnym wyluzowanie psyche. No czegóż chcieć więcej?! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz