FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

sobota, 27 czerwca 2015

Lordoza spożywcza

Przewlekła lordoza spożywcza, która to przypadłość od dłuższego czasu permanentnie mnie prześladuje, w połączeniu ze zbliżająca się okrągła rocznicą urodzin sprawiają, że ostatnimi czasy mniej lub bardziej poważnie zastanawiam się, czy mi się jeszcze chce walczyć o to, aby nieco mniej paskudnym być. Kiedy obliczę swe w lustrze widuję, pity po oczami, znacznie częstszy siwy włos, i policzki jakby nieco nalane, to poddaję w wątpliwość szanse na reaktywację siebie samego w wersji (dla siebie samego) akceptowalnej. I trochę pary mi brak, aby raz jeszcze uruchomić maszynę zmian ... na lepsze.
No bo czy mi się jeszcze che? Czy warto? Pewnie warto, bo każde starania w tym kierunku podjęte ku zdrowotności większej niechybnie by mnie poniosły. Jednak trudniejsze jest pytanie o chęci. Tutaj już niestety przegrywam z brakiem motywacji, która by to mogła wygrać ze słabością mą własną. Szczególnie, że moje starania, zapalony mimochodem ogień zgasł wraz z kontuzją niewielką, acz bolesną. Bolesną zwłaszcza dla duszy, bo łzy wyciskająca nie fizyczne, a duchowe.
No ale czy aby jednak warto się jeszcze szykować, napinać chuderlawe mięśnie, na walkę z samym sobą? W sumie to etap samczych polowań dawno minął. Stadko z wierną Łanią założone, z lekka odchowane, a jednak z nowym świeżym przypływem krwi - rzec by można "noszące znamiona wskazujące na rozwojowy charakter". Czy w takim przypadku mam li się jeszcze męczyć dla próżnej samczej dumy, aby to lordozę spożywczą odegnać i wypinać pierś mniej sflaczałą, hę? Dobra, dobra, coś tam bąknąłem przecież o zdrowotności ciała nieco skatowanego, wiem. To chyba ostatni powód, rzec by można reduta Ordona, która jeszcze broni pomysłu, aby może jeszcze jeden, ostatni raz, spiąć pośladki i pomyśleć, jak do ku*** ****y wyjść z tego fizycznego marazmu i, jak odrodzić się jak feniks z popiołu, z cielesnością, której sam przed sobą się ... jednak wstydzę. 
Próżność. Ale podyktowana jednak trochę faktem, że ja nie czuję się aż tak bardzo na te okrągłe lata z kalendarza wynikające. Cały czas mam swój obraz (oczywiście zanim w lustro spojrzę...) zapisany w głowie, nieco innym pędzlem i kolorami malowany. To nic, że pesel mówi co innego, ja tam sam dla siebie całkiem nieprzechodzony rocznik jeszcze jestem. Czasami śmieję się sam z siebie, gdy uzmysławiam sobie stan swojego licznika. Ale, którego licznika nie można przekręcić, hę? 

niedziela, 21 czerwca 2015

Żeby nie marudzić ...

Intensywny weekend, szczególnie na finiszu. Nie chcę marudzić, że uciekł jak zwykle, że jutro poniedziałek i takie tam inne bzdety po raz n-ty przywoływane, jakby to jakieś odkrywania Ameryki było. No to sza!
Muzyka.
Najlepsza z Żon nabywszy ostatnimi czasy nowy telefon, w komplecie doń otrzymała słuchawki. Nic to, banał, normalna rzecz, nic takiego. Ale za to jakie fajne te słuchaweczki są! Aż się che zapodać fajny albumik na uszy, tak przed uśnięciem, albo do klepania bloga, jak teraz.
Oj sączy się ambrozja dźwięków do głowy, poprzez otwory w głowie usznymi zwanymi. Gdzieś z szuflady głęboko-głębokiej wysznupane tytuły, nazwiska, dźwięki zapisane w pamięci. Jak szafa grająca. Gra. 
Ze sto lat temu nazad takie karmienie się muzyką, zażywanie dźwięków podskórnie i domięśniowo, było u mnie na porządku dziennym. Potem jakoś już nie. Ale niespecjalnie usilnie wywołując projekcję obrazów z przeszłości, oczami pamiętliwymi widzę te rzędy kaset opisanych mało starannie, potem stosy płyt CD, mniej lub bardziej wyszukanych, ale zawsze z zawartością trafiającą w najwrażliwsze struny duszy drgające w rytm muzyki. Chyba mogę powiedzieć, że muzyka jeśli nie ukształtowała mnie jakoś względem świata i ludzi, to na pewno opisała i pokolorowała niejeden dzień z mojej przeszłości, podniosła w chwili złej, napisała scenariusz wielu zdarzeń. Była ważna. Niebagatelna. 
I kiedyś przestała taka być. Dlaczego? Hmm ... Wyschła, uwiędła. Szczególnie ta, która wymagała zaangażowania i otwarcia się na jej wpływ, na jej twórcze, kształtujące oddziaływanie. Muzyka zbudowana jest dźwięków, które potrzebują czasu, żeby trwać, żeby wybrzmieć właściwie i bez dysonansu płynąć strugą melodii. Jak nuty, półnuty, ósemki ... Muzyka nie zna skrótów. Z jednej strony metafizyczna, jednak potrzebuje fizycznej miary czasu, żeby istnieć. Ja tego czasu dla niej miałem coraz mniej, aż zamknąłem jej drzwi przed nosem. Dlatego też odeszła ode mnie. Odwróciła się na pięcie i nadąsana odpłynęła ode mnie daleko, daleko ...
Rzadko sięgam po muzykę, tak świadomie, z zaangażowaniem na tyle silnym, że chcę aby nie była jedynie tłem dla stu innych spraw. Niestety radio w samochodzie to tylko zagłuszacz warkoczącego silnika. Niewiele ma to wspólnego z prawdziwym słuchaniem muzyki, która wymaga skupienia i koncentracji, która nie akceptuje kompromisów. Na takie zaangażowane, pełne poświęcenie się dźwiękom mogę sobie pozwolić tylko nocą, gdy cały dom śpi, a ja zostaję sam na sam z mrokiem, sobą i tym co wkrada się do mego wnętrza wraz z kolejnymi nutami. 
Potrafię się zasłuchać. Pozwalam się porwać. Poddaję się. Nie opieram się zakusom muzycznych duchów, rusałek, upiorów, aniołów, diabłów. Niech mną władają! Niech odganiają sen, niech malują dźwiękiem obrazy. Niech wysuszają gardło, nie zwilżają kąciki oczu, niech ... 
Hmm ... 

piątek, 19 czerwca 2015

Filozofija

Często myśli mądre brzmią banalnie. Równie często banały są całkiem wartościowe. Ludzie boją się banałów, bo chcą uchodzić za mądrych, pragną by ich wypowiedzi były nasycone wartościową treścią, a nie wypchane suchą, płową trawą, jak zleżały siennik. Dobrze? Jeśli ubieranie banału w treść nie jest sensem samym w sobie, to unikanie miałkości i bezkoloru, jest w porządku. Gorzej jeśli za fasadą pięknych, mądrych słów nie kryje się nic wartościowego. 
Oto moja banalna myśl ...
Filozofija ...
00:53 ...
Czas spać ...

Masz wiadomość ...

Tak nawiązując do rozmowy wspominkowej, która odbyła się dnia poprzedniego w biurze.
Dawno, dawno temu, kiedy to zawitałem do instytucji mnie żywiącej i do grobu jednocześnie wpędzającej, czasy były zupełnie nieprzystające do obecnych. Pomijając już aspekty natury kulturalno-obyczajowe, moralne, charakter relacji personalnych itp., to co było zupełnie inne, to technologia, jak była na podorędziu pracownika działu, w którym zakotwiczyłem. Właśnie o tej technicznej, technologicznej stronie pracy chciałem słów kilka złożyć w wypowiedź tyleż wesołą, co sentymentalną.
W czasach, gdy status twój kształtuje wielkość mejlowej codziennej porcji, gdy to elektroniczna poczta jest najważniejszym, niezbędnym, i nadrzędnym nawet dla systemu ERP narzędziem; gdy codzienne mejle nie liczy się na sztuki, tylko na tuziny, kopy, mendle i setki, wspomnienie nie tak odległej przeszłości w tym aspekcie, jest wręcz do rozpuku śmieszne. 
Otóż kiedy zostałem zatrudniony, w całym dziale komputeryzacja była jeszcze w powijakach. Dział współpracujący z zewnętrznymi podmiotami nie używał poczty elektronicznej (!). Serio! :) Tym większym było zaszczytem zainstalowanie na stanowisku pracy ... komputera, który miał między innymi pozwolić na wdrożenie magicznej technologii poczty elektronicznej. Zaszczytu doznałem. Jeden, wspólny dla całego działu adres mejlowy obsługiwałem więc ja. No i jak to wyglądało? Nie mieliśmy jeszcze oczywiście wszechwielkiego Lotusa od IBM, więc w outlooku najzwyczajniejszym zaszyta była nasza działowa poczta. I tak, raz dziennie, po przyjściu do pracy sprawdzałem, czy aby ktoś coś do nas nie wysłał. Przeważnie nie :)) Potem wyłączałem pocztę i wracał do niej nazajutrz :) Taki był ruch w sieci !
Teraz połowę energii życiowej marnujemy na czytanie najczęściej bezwartościowej poczty i pisanie równie mało produktywnych mejli w drugą stronę. Ale takie czasy - poczta rulez! Ileż by wszyscy skorzystali na tym, gdyby nie trzeba marnować energii na przetwarzanie i tworzenie tego spamu ... Ech ... Marzenie. Sądzę, że jakby jakiś kataklizm nagle rozpierniczył w drobny mak ten system krycia własnej dupy i wypychanie od siebie odpowiedzialności, oparty na zasadzie "pisałem, wysłałem, przesłałem przecież do ..., informowałem, że ...", to nagle okazałoby się, że jest czas na wszystko to ważne, na co nie ma czasu ... bo jest "poczta do obrobienia". To taka korporacyjna utopia, nawet nie science fiction, ale ... hmm ... mogłoby być ciekawie.

niedziela, 7 czerwca 2015

Po czterokroć

O tak!
Ostatnimi czasy wiele tematów krąży mi pod czaszką. Z natury raczej paskudnych, tak jak tzw. opieka zdrowotna, albo trudnych, jak wiara i religia. Nie mówiąc już o egzystencjalnym chłamie, bo to temat tak rozjechany, przerobiony w każdą stronę, że każdy kolejne wypociny trudno ubrać w świeży powiew myśli. Na wszystko to oczywiście przyjdzie pora, być może nawet bardzo szybko, ale dzisiaj nieco bardziej kolorowo i optymistycznie. Długi weekend.
Właśnie się kończy. A był na miarę czasów mych osobistych ... na wypasie. Abstrahując od zachcianek i marzeń mniej lub bardziej z kosmosu, przymierzając realnie skrojony frak, nie mogło być lepiej. Ani dnia zmarnowanego, ani godziny przegnitej na kanapie, tylko całe cztery dni poza domem, na łonie natury, ze słońcem, gorącem i towarzystwem właściwym. Wszystkie cztery ucztując, śmiejąc się, bawiąc; znajomi, rodzina; dzieci w siódmym niebie. Czego więcej chcieć? Ponieważ ja to niewiele oczekuję od życia, tym bardziej w mojej skali ten weekend był jazdą na całego. I nie waham się w tym stwierdzeniu.
Najedzony; przegrillowany do cna - niechaj nikt mnie namawia teraz na kolejnego grilla ... Przynajmniej do kolejnego weekendu :))) Naładowany słońcem i jasnością i sytością błękitu - oczy pieką, jak po zejściu z biało-piaskowej plaży. Ze skórą podrażnioną gorącem i promieniami UV - choć chowałem się raczej w cieniu drzew. Z głową huczącą wszystkimi dźwiękami przyrody, ptaków, wiatru, ale też przejeżdżających w pobliżu towarowych pociągów (taki bonus). Wszystko to składa się na wrażenie, jakbym przez ostatnie dni był na ... prawdziwym urlopie. Tak, nie naciągam sytuacji na świetny efekt. Naprawdę czuję się, jakbym był w trakcie urlopu, z całym bagażem pozytywnych, rozedrganych wrażeń, ale i zmęczenia tak swoistego dla wakacyjnego odpoczynku od codzienności. 
Cztery dni. Skondensowana pigułka wrażeń. Nic wielkiego. Nic wydumanego. Prosto i zwyczajnie. A jakże skutecznie.