Nie ma to jak ciekawie przeżyć urlop. I tak było. Bustryk w drugiej odsłonie (w zeszłym roku byliśmy tam pierwszy raz) pozostanie w pamięci, oj! pozostanie.
Pierwsza połowa - cud, miód i orzeszki. Druga- o ja pierd**e! Pierwsze trzy dni, śnieg, mróz, widoki zapierające dech w piersiach, sanki, zabawa na śniegu, wieczory przy kominku, eh ... no pięknie. Następne dni to już tylko płacz i zgrzytanie zębów. Pochorowaliśmy się.
Pierwszy zaczął Młody. Podłapał od kolegi jakiegoś wirusa i zapełnił nam noc z wtorku na środę takimi atrakcjami, jakich nawet jego Starsza Siostra w jego wieku nie była w stanie nam zafundować. Festiwal ekstremalnych doznań wszelakich na granicy powstrzymania się od podłapania nuty i wspólnego z nim "koncertowania". Minęła noc, zupełnie nieprzespana. Dzień kolejny to dochodzenie Starych do siebie, bo Młody jakby wydobrzał znacznie. Za to kolejny poranek należał do Najlepszej z Żon. A wieczór do Pierworodnej. A noc do mnie. Co najbardziej frustrujące, ja najdłużej się utrzymałem. To było fatalne zrządzeni losu, bo ja całowanie się z sanitariatem zacząłem na parę godzin przed planowanym powrotem do domu. Gdy się rozjaśniło, gdy czas było wstawać i pakować graty, ja nie byłem wstanie pokonać trasy z kibla do wyra. I jak tu jechać? Jak zawieźć rodzinę ???
I tu pojawia się ciekawe przystosowanie ludzkiego organizmu do sytuacji skrajnych. Kiedy już bowiem upadła ostatnia deska ratunku - pozostanie dodatkowy dzień i dojście do siebie - potrafiąc, czy nie, musiałem wstać i zebrać się w sobie. I to zrobiłem, choć sam nie wiem jak. Wygląda na to, że sytuacja kryzysowa jest bodźcem, który wyciska z nas rezerwy, o których nie mamy pojęcia. Pojechaliśmy.
Droga do domu trwała dzisiaj przyzwoite trzy i pół godziny. I wszystko było ok. Ale kiedy tylko poczułem swojski zapach pyłu zawieszonego w atmosferze nad naszą piękną Rokitnicą, to wraz z zejściem napięcia, również organizm zaczął zdychać. Szybkie zakupy przed zajechaniem pod dom w niemieckim sk'L'epie. A ja zastanawiam się czy rzygać do koszyka, czy jakoś przebić się jednak przez kasy. Dobra wytrzymałem, nie dałem popisu. W domu z każdą minutą gorzej. I tak przez kolejnych parę godzin. Dopiero teraz, wieczorem, jakby wszystko wraca do normy.
Wszyscy już są praktycznie zdrowi. Pozostało osłabienie organizmu przeoranego przez tego nieprzeciętnie zjadliwego wirusa. Pozostał żal, że zepsuł nam prawię połowę pobytu. Ale za jakiś czas, oprócz pięknych zdjęć z tego wyjazdu, pozostaną same dobre wspomnienia. Co do tego nie mam wątpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz