O wczoraj. Bo wczoraj nie miałem siły klepać w klawiaturę...
Nie żeby było jakoś szczególnie o czym pisać, ale pod mą czaszką kostropatą zalęgły się frazy takie, iż co nieco treści do strawienia uszyć się jednakowoż da. Przy czy "trawienie" jest kluczowym zagadnieniem, dla rodzącej się poniższej epopei.
Jeszcze nie dospałem nocy do końca, kiedy na displaju zamontowanym tuż pod powiekami natarczywie migający "win32 error" skutecznie inicjował ponowne, i ponowne, i ponowne uruchomianie systemu. Ewidentnie jakiś błąd rejestru spowodował przedwczesne wzbudzenie z nocnego czuwania.
Uruchomiony w trybie awaryjnym, z poczuciem niestrawności dolegliwej, bez apetytu i chęci skroiwszy sznit cztery, pognałem jednak w mrok, a silnik rzęził ostatkiem sił - że tak zacytuję klasyka. Odrzuciłem uporczywą myśl oczyszczenia siebie od wewnątrz, bo porzyganie nie godne było moi. Tak bez niczego? Tak bez wcześniejszego odpowiednio obfitego zapodania hydroksyetanu???. No ni ch**a! Tak nie będzie.
Nie przejechałem więcej niż 17 parseków, kiedy to zawróciłem na ręcznym, i to tak zamaszyście, że zarzuciło mi dupę slajdolotu. Gdybym w ciemności nocy mógł zobaczyć kolor twarzy mej pooranej bruzdą wszechczasu, to we wstecznym lusterku pewnie zoczyłbym lekko pół sino-seledynowy odcień niebieskiego. Toteż jadąc w kierunku niewidocznego jeszcze brzasku na niebie, rozglądałem się za malownicza zatoczką - niekoniecznie z szuwarami - celem nadania godności czynności niegodnej. Ale się nie poddałem. Powstrzymałem. Nie skalałem. Dojechałem. I skuliwszy się w sobie, jak para zwiniętych skarpetek, zapadłem w pościele z samopoczuciem wypatroszonego królika.
Jako, że dzień i tak już był stracony to na deser zaaplikowałem sobie wizytę w przychodni. Nie, nie po to żeby się wyżalić, że jest mi źle. O nie! Komu, jak komu, ale lekarzowi bym się nie przyznał. Zmarnowawszy dzień drogocennego uropu, postanowiłem pojechać po receptę na pastylki na dolegliwość cywilizacyjną. Karnie odstawszy kolejkę zasiadłem przed dochtórką i tak już miała wypisać mi kwitek, kiedy to powstrzymała rękę i z uśmiechem Grincha, wycedziła przez zęby: "O nie! Nie wypiszę recepty, bo z wynikami przyjdzie pan w lipcu! Najpierwsz przyjdziesz pan ze świeżymi wynikami badań". Zabrzmiało to tym groźniej, że zakuta w kołnierz ortopedyczy wylądała jeszcze groźniej, niż zwykle. Prawie usłyszałem drapanie długopisowej kulki, kiedy skreślała napoczęte już słowo na blankiecie. W sumie to miała słuszną słuszność podejrzewając mą skromną osobę o niecne plany co do następnej wizyty w jej gabinecie. Jak niepyszny odszedłem ze spuszczoną gową i ze zmiętym w dłoni skierowaniem do krwiopijcy.
A dalej to już tylko historia. A bo jakoś odleżałem swą niestrawność i wydobrzałem. Na tyle, że słońce mnie znowu cieszyło i krokiem spacerowym odebrałem Ostatniego Nadzieję na Przedłużenie Rodu z przedszkola. Trzeba przy tym dodać, że powrót piechty do domu nie trwa krótko. Ojjjjj ... nie trwa! Czyli trwa. Czyli długo. I w asyście słońca można odmrozić uszy. Boże chroń królową ... i bluzę z kapturem!
Pogodynka.
Dzisiaj 8-9 st.C i duuuużo słońca. Fajno. Tylko nadal, qwa, wieje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz