Jeeeżżżuuu...! Co jest w dwudziestym dziewiątym dniu grudnia każdego kolejnego roku, że właśnie w ten dzień mój poziom przegnicia jest bardziej spektakularny niż korozja w nadkolach fioletowego Tico, hę? No bo dzisiaj to już nie zwykłe około świąteczne lenistwo, toż to już patologia jakaś!
Wczoraj gdzieś do 2:53 w nocy (nad ranem?) patrzałem twardo i uporczywie na piąty odcinek "Wiedźmina" - i całkiem trzeźwo dopatrzyłem do końca. Co ciekawe, ale i irytujące, po wygaszeniu tv, jeszcze sporo czasu rzucałem się z boku na bok, jak karp wyciągnięty z wody, zanim usnąłem. Ale, żeby już nie rozdrapywać ran, to załóżmy że o tej 3:00 rozpocząłem zawzięte wprowadzanie się w stan snu błogosławionego. Toteż kiedy gdzieś tak drugi raz otworzyłem rano oko w okolicznościach jasności za oknem, to było przed dziewiątą. Ale że wszyscy spali nadal, nikt się nie ruszał, toteż też i ja pozostałem w pieleszach, choć sumienie gryzło, jak zły pies. Tylko Bernadetta gryzła klatkę dopominając się (bezskutecznie) o poranną porcję żarcia. I tak wybiło południe.
12:00, jako godzina do zwlekania się z łóżka, nawet w taki czas, jak ten, to spore przegięcie. Jakby nie było, to nastawianie niedzielnego rosołu nie miało już sensu 😉. I nie wiedzieć czemu ta niedziela była taka krótka 😁. Ledwo co starczyło czasu na zjedzenie porcji makówek, które cierpliwie czekają w lodówce na wykończenie.
A jutro ma wstać do pracy... hmm 😕. Co mnie podkusiło, żeby ...
Pomału kończy się świąteczna laba. Dzisiaj mamy dziewiąty dzień z rzędu w domu! Kompletnie odzwyczaiłem się od codziennego trybu. Zresztą w ten quasi urlopowy czas zupełnie na poważnie moje myśli ulatywały ku przyszłorocznemu urlopowi, który od jakiegoś czasu skrzętnie już konstruuję. Kolejny krok poczyniłem i już niewiele - poza finansowaniem, of course 😉 - niewiadomych pozostało. Tak więc, ten tego, jak na razie powygrzewam skołataną grudniowym chłodem duszę, w słońcu i pod palmami z obrazka.
Czy ja już kiedyś wspominałem, że nie pałam zbyt wielką miłością do zimy? Nie? Naprawdę nie?! Pewnie, ze wspominałem, ale pesel usprawiedliwia mnie i jeszcze raz wypowiem, ba, wycedzę przez zęby: "nie-na-wi-dzę zimy!". Jak by nie była piękna na obrazku, jakby nie łapały za serce landszafty z zimowych gór, to wystarczy wyściubić nos za okno, poskrobać rano szyby auta, przechorować siedemnaste w sezonie przeziębienie, nawdychać się "zapachu zimy" z okolicznych kominów i zastanawiać się co tu teraz robić o 16:00 w nocy, gdy słońca brak.
Za dwa dni będziemy żegnać 2019 rok. Rok burzliwy. Rok niełatwy. Rok ciekawy. Zamykamy go z wynikiem jednak plusowym, tak myślę, a raczej jestem tego pewien. Liczyć nie będę, ale wewnętrzne przekonanie mówi mi, że nie ma co narzekać na to co było, jest. Bardziej trzeba zastanowić się nad niewiadomą kolejnego okrążenia, które przed nami.
Pogodynka.
Teraz za oknem 1 st.C. Gdzieniegdzie leżą resztki białego, co to to napadało dwa dni temu.
niedziela, 29 grudnia 2019
sobota, 28 grudnia 2019
To był dobry sezon
Gwoli kronikarskiej powinności.
Sezon sportowy AD 2019 zakończyłem miesiąc temu, bo 27 listopada. Ale, że tam jeszcze gdzieś tliła się nieśmiała myśl, aby parę kilometrów jeszcze dorzucić do tegorocznego gara, to też z podsumowaniem sezonu się powstrzymywałem. A były ku temu powody niemałe, bo gdy w grudniu na termometrze pojawia się 15-16 st.C, to serce rwie się do boju i tylko wrodzona trzeźwość umysłu, którą ni whisky, ni bourbon zachwiać nie zmoże, trzyma w ryzach nogi, a trampki w szafce. Postanowiłem jednak, że wytrwam w postanowieniu i oddam swe umęczone stopy w ręce opatrzności, z wiarą, że kontuzjowaną od sierpnia lewą stopę w zimowej przerwie wreszcie uleczę. No może nie ja, a opatrzność, bo w swoje medyczne zdolności nie wierzę ni krztyny bardziej, niż w umiejętności konowałów maści wszelakiej. Tak więc oszczędzam się co najmniej do lutego, a najlepiej do samego jego końca. Co więcej, nawet Najlepszą z Żon pouczyłem (co przyjęła nad wyraz łagodnie), aby trzymała mnie silnie, gdybym chciał się wyrwać na ścieżki przed czasem. Przykazane ma, że nim puszczą lody na rzekach, a niedźwiedzie gawry opuszczą, gdybym w szale chuci jakiejś chciał wybiec i pobiec, to niczym Rejtan bezwąsy ma rzucić się na kafle plugawe u odrzwi ułożone i dramatycznie rozedrzeć koszulę na swych ponętnych piersiach białych i ... Dobra, ok, wystarczy, bo ponosi mnie wyobraźnia nie przystająca nieodległej szopce pod choinką ustawionej.
Do rzeczy. To był dobry rok. Najlepszy, w karierze mej osobistej. Od marca do listopada wybiegałem 407 km w 40 treningach. Średnia więc całkiem przyzwoita. Może sumaryczny dystans nie porywa, bo miałem sezony bardziej spektakularne, ale jestem całkiem szczerze zadowolony. Poprawiłem wszystkie swoje życiówki na średnich i długich dystansach, w tym w półmaratonie uzyskując czas 1:54:31. Gdy natomiast dołożyć do tego 1154 km przejechane na rowerze, w trakcie 22 treningów, to ten sezon jawi się zdecydowanie udanym. I wiem, że u wielu te liczby wywołają jedynie kpiący uśmieszek politowania, ale dla mnie, to naprawdę całkiem spoko wynik i chwalić się nim nie wstydzę. Dodam jeszcze, że rowerowy sezon zacząłem dopiero 23 czerwca (!). O ile bieganie było krajoznawczo nudne (z wyjątkami), to przeżycia z rowerowych wycieczek pozostaną na długo w mej pamięci.
Reasumując, raz jeszcze, to był dobry rok na asfaltowo-betonowych ścieżkach. I z niecierpliwością będę wyglądał pierwszych znaków wiosny, aby kolejny sezon był jeszcze bardziej udany.
Sezon sportowy AD 2019 zakończyłem miesiąc temu, bo 27 listopada. Ale, że tam jeszcze gdzieś tliła się nieśmiała myśl, aby parę kilometrów jeszcze dorzucić do tegorocznego gara, to też z podsumowaniem sezonu się powstrzymywałem. A były ku temu powody niemałe, bo gdy w grudniu na termometrze pojawia się 15-16 st.C, to serce rwie się do boju i tylko wrodzona trzeźwość umysłu, którą ni whisky, ni bourbon zachwiać nie zmoże, trzyma w ryzach nogi, a trampki w szafce. Postanowiłem jednak, że wytrwam w postanowieniu i oddam swe umęczone stopy w ręce opatrzności, z wiarą, że kontuzjowaną od sierpnia lewą stopę w zimowej przerwie wreszcie uleczę. No może nie ja, a opatrzność, bo w swoje medyczne zdolności nie wierzę ni krztyny bardziej, niż w umiejętności konowałów maści wszelakiej. Tak więc oszczędzam się co najmniej do lutego, a najlepiej do samego jego końca. Co więcej, nawet Najlepszą z Żon pouczyłem (co przyjęła nad wyraz łagodnie), aby trzymała mnie silnie, gdybym chciał się wyrwać na ścieżki przed czasem. Przykazane ma, że nim puszczą lody na rzekach, a niedźwiedzie gawry opuszczą, gdybym w szale chuci jakiejś chciał wybiec i pobiec, to niczym Rejtan bezwąsy ma rzucić się na kafle plugawe u odrzwi ułożone i dramatycznie rozedrzeć koszulę na swych ponętnych piersiach białych i ... Dobra, ok, wystarczy, bo ponosi mnie wyobraźnia nie przystająca nieodległej szopce pod choinką ustawionej.
Do rzeczy. To był dobry rok. Najlepszy, w karierze mej osobistej. Od marca do listopada wybiegałem 407 km w 40 treningach. Średnia więc całkiem przyzwoita. Może sumaryczny dystans nie porywa, bo miałem sezony bardziej spektakularne, ale jestem całkiem szczerze zadowolony. Poprawiłem wszystkie swoje życiówki na średnich i długich dystansach, w tym w półmaratonie uzyskując czas 1:54:31. Gdy natomiast dołożyć do tego 1154 km przejechane na rowerze, w trakcie 22 treningów, to ten sezon jawi się zdecydowanie udanym. I wiem, że u wielu te liczby wywołają jedynie kpiący uśmieszek politowania, ale dla mnie, to naprawdę całkiem spoko wynik i chwalić się nim nie wstydzę. Dodam jeszcze, że rowerowy sezon zacząłem dopiero 23 czerwca (!). O ile bieganie było krajoznawczo nudne (z wyjątkami), to przeżycia z rowerowych wycieczek pozostaną na długo w mej pamięci.
Reasumując, raz jeszcze, to był dobry rok na asfaltowo-betonowych ścieżkach. I z niecierpliwością będę wyglądał pierwszych znaków wiosny, aby kolejny sezon był jeszcze bardziej udany.
czwartek, 26 grudnia 2019
Poznaj manię tych świąt
Heh! Nawet nie wiem kiedy to rozładował mi się telefon! Teraz właśnie odnalazłem, taki porzucony, ekranem do spodu, gdzieś pomiędzy miską z mandarynkami, a pustą już po piernikach, które to Carlito ukrzyżował do ostatniego okrucha. Leżał sobie tak zapomniany, aż wyzionął ducha z żalu wielkiego, że nikt oto go nie potrzebuje. Fakt ten, przy całej mojej systemowej awersji do świętowania tych świąt, jest nieśmiałym płomykiem rozświetlającym mroki. To taki lichy głos "na tak", dla bożonarodzeniowej zawieruchy.
Jak już powiedziałem "a", to dobrze, powiem i "b", odpowiem na te natarczywie wkręcające się mentalnie w uszy me nieme pytające zawołanie: "A czemuż to chamie świąt nie lubisz, hę!?". Ano nie lubię i basta! Albo nie basta. Kilkoma słowy myśl rozwinę. Nie chodzi o to, że śniegu nie ma (choć ponoć już jutro ma coś być...). I nie boli mnie też to, że nażarłem się (jak zwykle) tak, że nie wiem skąd odwagę znaleźć by na wagę wejść. Będę banalny - chodzi mi o brak magii tych świąt, którą zastąpiła chora mania przeżycia, nie przeżywania, a właśnie przeżycia.
Dawno już ten czas zatracił swą magię. Wyjątkowość tego czasu w epilogu roku, czasu oczekiwania i ekscytacji niezwykłością tych dni, zeżarła chuć konsumencka (ble, ble, ble ... tak, jestem banalny, wiem).I mi się to nie podoba. Skoro od października ze wszystkich stron atakuje mnie kampanijna reklama na rzecz właściwego uzbrojenia się na zbliżające się zwarcie, to mi się już potem ... nie chce. Mam dość gdzieś tak już ... pod koniec listopada. No niestety.
Zmęczenie reklamową ofensywą, to jedno. A drugie, choć zapewne nie bez wpływu na nie jest pierwszy ból, to zgnębiona duchowość tego czasu. Zadeptana, sponiewierana, odarta ze wszelkiego mistycyzmu. Tego mi bardzo brak. I nie chodzi tu o katechizmowego, katolickiego ducha tych świąt, bo to sprawa tak indywidualna, subtelna, niemal intymna, bo każdy swego boga przeżywa inaczej i nawet latający potwór spaghetti mógł się narodzić gdzieś w dniach rzymskich saturnaliów. Czuję się zakrzyczany. Zmęczony tym, że muszę. A ja bym wolał chcieć, tak po swojemu, tak normalnie, tak po cichu, tak bez potu na czole i bez kolejnej porcji siwych włosów, tak spokojnie.
Ale się nie da.
Kiedy sam stroiłem choinkę, to z jednej strony było mi przykro, że dzieci mnie olały. Ja w ich wieku ... eh, zresztą po co się rozwodzić. A z drugiej strony, to dobrze, że sam, bo ... szybciej. No przecież! W chwilach największego przyduszenia w czasie tegorocznych świąt, ponownie odżyła we mnie myśl, aby w kolejne święta nie walczyć z nimi, tylko spakować się i w cholerę pojechać gdzieś daleko, tak daleko, żeby odciąć się od mani tych świąt. Nęcąca ta myśl.
Tymczasem szósty dzień jestem w domu i konsumuję te święta zgodnie z przyjętym zwyczajem. Poddaje się rygorowi spożywania tradycyjnych potraw. Nasączam swój organizm napojami mniej lub bardziej wspomagającymi trawienie. I z niepokojem wyczekuję kolejnej soboty, kiedy to przyjdzie mi wejść na wagę i zakląć siarczyście. Rozpakowuję zabawki, które to Dzieciontko położyło pod choinką dla Carlito. Dlaczego ja? Bo beneficjent spędza ten czas w krainie minecrafta i trudno go wyrwać do świata materialnego w którym to "tymi rencoma" trzeba coś poskładać np. z klocków. A choinka miga przy tym wesoło. A telewizor śpi. Tylko gar z barszczem miga zalotnie z przestrzeni kuchennych, zachęcając do wypicia jeszcze jednego kubeczka ku zdrowotności.
Jak już powiedziałem "a", to dobrze, powiem i "b", odpowiem na te natarczywie wkręcające się mentalnie w uszy me nieme pytające zawołanie: "A czemuż to chamie świąt nie lubisz, hę!?". Ano nie lubię i basta! Albo nie basta. Kilkoma słowy myśl rozwinę. Nie chodzi o to, że śniegu nie ma (choć ponoć już jutro ma coś być...). I nie boli mnie też to, że nażarłem się (jak zwykle) tak, że nie wiem skąd odwagę znaleźć by na wagę wejść. Będę banalny - chodzi mi o brak magii tych świąt, którą zastąpiła chora mania przeżycia, nie przeżywania, a właśnie przeżycia.
Dawno już ten czas zatracił swą magię. Wyjątkowość tego czasu w epilogu roku, czasu oczekiwania i ekscytacji niezwykłością tych dni, zeżarła chuć konsumencka (ble, ble, ble ... tak, jestem banalny, wiem).I mi się to nie podoba. Skoro od października ze wszystkich stron atakuje mnie kampanijna reklama na rzecz właściwego uzbrojenia się na zbliżające się zwarcie, to mi się już potem ... nie chce. Mam dość gdzieś tak już ... pod koniec listopada. No niestety.
Zmęczenie reklamową ofensywą, to jedno. A drugie, choć zapewne nie bez wpływu na nie jest pierwszy ból, to zgnębiona duchowość tego czasu. Zadeptana, sponiewierana, odarta ze wszelkiego mistycyzmu. Tego mi bardzo brak. I nie chodzi tu o katechizmowego, katolickiego ducha tych świąt, bo to sprawa tak indywidualna, subtelna, niemal intymna, bo każdy swego boga przeżywa inaczej i nawet latający potwór spaghetti mógł się narodzić gdzieś w dniach rzymskich saturnaliów. Czuję się zakrzyczany. Zmęczony tym, że muszę. A ja bym wolał chcieć, tak po swojemu, tak normalnie, tak po cichu, tak bez potu na czole i bez kolejnej porcji siwych włosów, tak spokojnie.
Ale się nie da.
Kiedy sam stroiłem choinkę, to z jednej strony było mi przykro, że dzieci mnie olały. Ja w ich wieku ... eh, zresztą po co się rozwodzić. A z drugiej strony, to dobrze, że sam, bo ... szybciej. No przecież! W chwilach największego przyduszenia w czasie tegorocznych świąt, ponownie odżyła we mnie myśl, aby w kolejne święta nie walczyć z nimi, tylko spakować się i w cholerę pojechać gdzieś daleko, tak daleko, żeby odciąć się od mani tych świąt. Nęcąca ta myśl.
Tymczasem szósty dzień jestem w domu i konsumuję te święta zgodnie z przyjętym zwyczajem. Poddaje się rygorowi spożywania tradycyjnych potraw. Nasączam swój organizm napojami mniej lub bardziej wspomagającymi trawienie. I z niepokojem wyczekuję kolejnej soboty, kiedy to przyjdzie mi wejść na wagę i zakląć siarczyście. Rozpakowuję zabawki, które to Dzieciontko położyło pod choinką dla Carlito. Dlaczego ja? Bo beneficjent spędza ten czas w krainie minecrafta i trudno go wyrwać do świata materialnego w którym to "tymi rencoma" trzeba coś poskładać np. z klocków. A choinka miga przy tym wesoło. A telewizor śpi. Tylko gar z barszczem miga zalotnie z przestrzeni kuchennych, zachęcając do wypicia jeszcze jednego kubeczka ku zdrowotności.
wtorek, 3 grudnia 2019
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością
- Nie ma mowy! - Marian energicznym krokiem wyszedł z gabinetu. Trzasnąłby przy tym drzwiami, ale rosły bodyguard uchylił pikowane skajem odrzwia, a potem z wdziękiem nie przystającym 140 kg na odcinku 2 metrów bieżących zakończonych łysa czaszką, zamknął je niemalże bezdźwięcznie. Niemniej to wyjście z mroku było na tyle efektowne, że siedzący na kanapie w holu Zero z wrażenia upuścił nie do końca opróżnioną szklankę po whisky. Resztka trunku rozlała się na ciemnozielony gumolit, a kryształowa szklanica potoczyła się z wdziękiem. Duży Jarek podniósł tylko brew i spojrzał na skonfundowanego Zero. Obydwaj wiedzieli, że coś poszło nie tak.
...
W półmroku pokoju, oprócz wzburzonej kociej sierści tańczącej w strugach światła biurkowej lampki, w powietrzu wisiała atmosfera ciężka, jak koalicyjna umowa. Zza wysokiego oparcia fotela obróconego w stronę okna, słychać było nerwowe sapanie. Po chwili z zaciśniętego gardła Bossa, jakby powietrze walczyło o życie chcąc się wydostać z głębi krtani, padło:
- No to się, ku*wa, zdziwisz!
W kącie gabinetu, tam gdzie światło lampki już nie docierało, dał się słyszeć jakiś ruch. Ciemna postać, z nasuniętym na czoło czarnym kapeluszem, zgrabnie przesuwała między palcami dłoni wypolerowany nabój do glocka. Spod ocienionej twarzy błyskały tylko złote oprawki okularów. Nagle chrząknął, wbił się głębiej w oparcie sofy i niedbale zarzucił nogę na nogę.
- Może by tak posłać mu ... ekhm ... ostrzeżenie? Tak na początek, oczywiście - rzekł głosem pewnym, rzec by można, że znającym się na rzeczy - Dzwonić do Pekao?
Oparcie za biurkiem drgnęło, pomału odwróciło się od okna i przetransportowało swą zawartość wgłąb gabinetu. Na pucułowatej buźce z wrednych oczek sypały się wściekłe iskry.
- Dzwoń ku*wa. Dzwoń!!!
Political fiction? Tylko gdzie ta "fiction"... Czy tak to wyglądało? Nie wiem. Ale mogło. Pewnie nawet niedaleko pojechałem z moją epicką fantazją.
Jak to jest, że w dużym europejskim kraju, w XXI wieku, doczekaliśmy czasów, że najważniejsze stanowiska w kraju zajmuje zgraja nie tylko moralnie szemranych indywiduów, ale częstokroć zwykłych bandziorów? No bo przyglądając się jedynie wierchuszce, top of the top naszego życia polityczno-administracyjnego, już mamy same gwiazdy. Pucusia, który parafowałby nawet ulotkę z Lidla, jakby mu podłożyć pod długopis. Bankstera, który swój majątek zawdzięcza "okazjom" w przeszłości, które według dzisiejszych standardów byłyby wprost powodem do prokuratorskiego postępowania. Albo druga do niedawna osoba w kraju, która upodobała sobie latanie "za cudze", aby z upodobaniem jeszcze większym buszować po burdelach i korzystać z wdzięków nieletnich Ukrainek. No i jeszcze ten, który to ukochał życie w luksusie i swą butę i arogancję wyśrubował na taki poziom, że jego upodobanie do bizantyjskich standardów codzienności już w ogóle dziwić nie może. Czy w tej sytuacji sprawa Mariana, który ciułał grosz do grosza, ramię w ramię współpracując z dresiarskimi alfonsami, czerpiąc nieopodatkowane korzyści z nierządu na godziny, może szokować? Dziwić? Takie mamy standardy ... po prostu. Tu nie ma miejsca na mizdrzenie się do prawa. Tu swoiste rozumienie sprawiedliwości, takiej za wszelką cenę, takiej dziejowej i ideologicznie jedynie słusznej wyznacza kierunki i sposób działania na scenie politycznej. Moralność jest spółką z ograniczoną odpowiedzialnością i można nią szastać do woli, bo jedynie do wniesionego wkładu. Strachu więc nie ma.
Pogodynka.
Pierwszy śnieg. Pierwsze odśnieżanie samochodu. Temperatura ok 1 st.C.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na BP po 5,08 PLN/L.
- Lewandowski ósmy w plebiscycie Złotej Piłki
...
W półmroku pokoju, oprócz wzburzonej kociej sierści tańczącej w strugach światła biurkowej lampki, w powietrzu wisiała atmosfera ciężka, jak koalicyjna umowa. Zza wysokiego oparcia fotela obróconego w stronę okna, słychać było nerwowe sapanie. Po chwili z zaciśniętego gardła Bossa, jakby powietrze walczyło o życie chcąc się wydostać z głębi krtani, padło:
- No to się, ku*wa, zdziwisz!
W kącie gabinetu, tam gdzie światło lampki już nie docierało, dał się słyszeć jakiś ruch. Ciemna postać, z nasuniętym na czoło czarnym kapeluszem, zgrabnie przesuwała między palcami dłoni wypolerowany nabój do glocka. Spod ocienionej twarzy błyskały tylko złote oprawki okularów. Nagle chrząknął, wbił się głębiej w oparcie sofy i niedbale zarzucił nogę na nogę.
- Może by tak posłać mu ... ekhm ... ostrzeżenie? Tak na początek, oczywiście - rzekł głosem pewnym, rzec by można, że znającym się na rzeczy - Dzwonić do Pekao?
Oparcie za biurkiem drgnęło, pomału odwróciło się od okna i przetransportowało swą zawartość wgłąb gabinetu. Na pucułowatej buźce z wrednych oczek sypały się wściekłe iskry.
- Dzwoń ku*wa. Dzwoń!!!
Political fiction? Tylko gdzie ta "fiction"... Czy tak to wyglądało? Nie wiem. Ale mogło. Pewnie nawet niedaleko pojechałem z moją epicką fantazją.
Jak to jest, że w dużym europejskim kraju, w XXI wieku, doczekaliśmy czasów, że najważniejsze stanowiska w kraju zajmuje zgraja nie tylko moralnie szemranych indywiduów, ale częstokroć zwykłych bandziorów? No bo przyglądając się jedynie wierchuszce, top of the top naszego życia polityczno-administracyjnego, już mamy same gwiazdy. Pucusia, który parafowałby nawet ulotkę z Lidla, jakby mu podłożyć pod długopis. Bankstera, który swój majątek zawdzięcza "okazjom" w przeszłości, które według dzisiejszych standardów byłyby wprost powodem do prokuratorskiego postępowania. Albo druga do niedawna osoba w kraju, która upodobała sobie latanie "za cudze", aby z upodobaniem jeszcze większym buszować po burdelach i korzystać z wdzięków nieletnich Ukrainek. No i jeszcze ten, który to ukochał życie w luksusie i swą butę i arogancję wyśrubował na taki poziom, że jego upodobanie do bizantyjskich standardów codzienności już w ogóle dziwić nie może. Czy w tej sytuacji sprawa Mariana, który ciułał grosz do grosza, ramię w ramię współpracując z dresiarskimi alfonsami, czerpiąc nieopodatkowane korzyści z nierządu na godziny, może szokować? Dziwić? Takie mamy standardy ... po prostu. Tu nie ma miejsca na mizdrzenie się do prawa. Tu swoiste rozumienie sprawiedliwości, takiej za wszelką cenę, takiej dziejowej i ideologicznie jedynie słusznej wyznacza kierunki i sposób działania na scenie politycznej. Moralność jest spółką z ograniczoną odpowiedzialnością i można nią szastać do woli, bo jedynie do wniesionego wkładu. Strachu więc nie ma.
Pogodynka.
Pierwszy śnieg. Pierwsze odśnieżanie samochodu. Temperatura ok 1 st.C.
Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- ON na BP po 5,08 PLN/L.
- Lewandowski ósmy w plebiscycie Złotej Piłki
Subskrybuj:
Posty (Atom)