FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 25 października 2020

Klasa polityczna

Chciałem parę zdań o tym co chodziło za mną – a właściwie jeździło ze mną, bo takimi przemyśleniami wysokiego lotu raczę się przeważnie w czasie nocnej drogi do roboty – od dłuższego czasu. Takie tam o szacunku słów kilka i pokrewnych uczuciach.

Gwoli wstępu, zanim poruszę głównych bohaterów tej epistolograficznego dzieła. Tak na rozruszanie kości i stawów palców stukających w klawiaturę. Miałem ci ja kiedyś takiego prezesa… tzn. nie prezesa, a vice-prezesa - to ważne, bo prezesem chciał być bardzo, a nawet bywał, tyle że w porę tata zabierał mu zabawki, jak za bardzo narozrabiał. Swoją drogą, z perspektywy lat, „Stary” wydaje się gościem całkiem w porządku i z klasą. Zwłaszcza, gdy stawiamy obok niego „Młodego”, który nie tylko mu do pięt nie dorastał, a wręcz łamał nie do złamania matematyczną regułę dzielenia przez zero. Młody, poza kwintesencją niekompetencji był po prostu takim bufonem, takim chamem, że … słów brak. A czemu go przywołuję? Bo jest doskonałym przykładem na to, że jednak nie wszystkim należy się szacunek. I to nie tak, że subiektywnie, osobiście można kogoś nie lubić, nie szanować, tylko są tacy ludzie stąpający po tym łez padole, którzy są jak pokryci teflonem, do którego ani ziarenko szacunku, nawet przez przypadek, nigdy nie przywrze. Wzorzec z Sevres niemalże. I jak widać na załączonym obrazku, nie trzeba być od razu politykiem (co polityków w żaden sposób nie usprawiedliwia oczywiście) ... choć to niewątpliwie pomaga, jak poniższe przykłady pokazują.

Politycy! Ha! Toż to zupełnie odrębna rasa. Chcieliby oczywiście byś „rasą panów”, co sugerował już pewien siwy ludzik o aparycji Yody, a przynajmniej w ich mniemaniu do niej należą. W ich mniemaniu – i tu postawimy kropkę. I zanim przejdę do charakterystyki postaci, to chciałbym, bardzo, tak uczciwie, przywalić w każdą stronę, jak Amerykanie odpierający Japończyków na Okinawie, ale to będzie trudne. Wiadomo, najbarwniejsze postacie sceny politycznej ciągną do koryta, a że koryto od lat stoi w jednym chlewie, to ta drugie wyposzczone, wychudzone, wyczerpane stado już sił nie ma żeby ze swojego grona wyhodować wyrazistych, pewnych siebie i zauważalnych wojowników vel celebrytów. No bo niby kogo miałbym przywołać? Tzw. lidera opozycji? Wolne żarty. Poza tym, że jest beznadziejnie irytujący, to nawet nie ma się jak nad nim poznęcać, bo wszelkie ostrza wchodzą w niego, jak w masło.

No to jedziemy! Będzie to zupełnie nieprzypadkowy, subiektywny przegląd bierwion najjaśniej skwierczących w ogniu dzisiejszej polityki. Takie to co strzelają skrami lub dymią najmocniej.

Z natury jestem uprzejmy. Zwłaszcza wobec kobiet. Może nie szarmancki, naręczy lilii ze stawu nie targam i na rękach nie noszę, ale jednak respekt dla płci pięknej mam i kocham wszystkie jej przedstawicielki. Toteż, jak bon ton nakazuje, to damom dam pierwszeństwo na tej liście szyderczej. Szczególnie, że damy w naszej polityce brylują, jeśli chodzi o poziom akrobacji. Tak oto wchodzą na scenę trzy muszkieterki, aniołki prezesa, trzy panie B, albo po prostu trzy Bety.

Pierwsza Beta. No cóż, nawet najbardziej krzykliwa i skrojona na miarę garsonka nie przykryje gumofilców. I żeby była jasność, nie o powierzchowność chodzi, a o wnętrze głębokie, jakby nie było płytkie. Nawet brosza zdobna nie odwróci uwagi od sedna. Co znamienne, sam prezes nie wytrzymał i dał narodowi prezent w postaci usunięcia Prima Bety z lokalnego grajdołka. Delegacja do Europy zdecydowanie oczyściła nieco krajową atmosferę. Na krótko, ale jednak. Niech tam siedzi, jak najdłużej. A że wstyd przed światem …. no cóż, z domowego podwórka smrodziła równie skutecznie. Kręgosłupa brak – po prostu nie stwierdzono. Wielonarządowe narzędzie prezesa. Osobowość dyskwalifikująca do obdarzenia szacunkiem właśnie za „nie bycie”. Można przytulić, ale tylko z litości.

Druga Beta. Nie tak kolorowa, jak pierwsza. Ale z tej samej zorty. Niby nieco bardziej z boku, ale pysk tak niewyparzony, że hej! Chamskie zachowanie, buta i arogancja. Do tego kręcenie lodów i inksze niejasne nieprawości. Toteż podobnie jak koleżanka powyżej, usunięta z widoku publicznego. Teraz wstyd przynosi na europejskich salonach. Może i twardsza do Prima Bety, ale ani sympatii, ani szacunku nie budzi – zwłaszcza, jak wgryźć się w jej niejasne działania pozaparlamentarne, że się tak wyrażę.

Trzecia Beta. O! Moja ulubienica. Nie wiedzieć czemu, ale kamery zawsze łapią ją szerokim kątem z góry. I to nie tylko te z nieprzychylnej stacji, ale i Swoje”, reżimowe. Kto co nieco wie o fotografii, optyce, ten wie, jak wygląda postać w takim ujęciu. Absolutnie nie wygląda to dobrze. Szczególnie, gdy twarz przybrana jest w okulary. Nigdy nie pozwoliłbym sobie naśmiewać się z czyjeś powierzchowności, gdyby nie to że wizerunek jaki dostajemy na ekranie uwypukla charakterystykę postaci. Półprzytomny wzrok, nieobecny wyraz twarzy jest potęgowany przez obiektyw wręcz karykaturalnie. A we wnętrzu roztrzęsiona złość (złośliwość?) i kompletny brak ogłady, tak potrzebnej do sprawowania funkcji rzecznika (sic!) prasowego. Mała Mi polskiej polityki. Nie-do-stra-wie-nia. Oczywiście na europejskim wygnaniu.

Brak pokory to cholernie irytująca cecha. Tym trzem paniom brakuje jej, bardzo. Dlatego tak wysokie miejsce zajmują na liście deficytu szacunku. A przecież tak nie musi być. Nawet po tej samej stronie barykady można znaleźć ludzi przyzwoitych, tylko ci nie brylują na salonach i nie funkcjonują tak wyraziście w społecznej świadomości. Są bowiem takie postacie, których normalny, zdrowy na umyśle człowiek nie może lubić, nie może zaakceptować światopoglądowo, jednak musi oddać szacunek ich skuteczności, sprawczości, wpływu na bieg spraw. Niech każdy wpisze sobie tutaj odpowiednie nazwisko – mi nie przechodzą przez gardło, a raczej przez klawiaturę.

Dobra. Teraz kilku Panów. Zupełnie wyciągnięte z zakalca rodzynki, bo nie sposób zgłębić tematu do końca (już mi się dłuży i widzę, że nie ogarnę). Tak sobie poskaczemy po politycznym genomie w wydaniu XY.

To może na początek Mr Caryca. Absolutny hit, że tak powiem. W sumie nieszkodliwy. Poziom indolencji intelektualnej jest zatrważający. A może nie intelektualnej (choć trudno to obalić), a politycznej. Po prostu niewielu się nadaje, a niektórzy nie mogą bawić się w politykę. Misiek, z którego drą łacha nawet koleżanki i koledzy. Ale sam sobie na to zapracował.

No to może teraz pan Zero. Tu mam problem. Emanacja wszystkiego złego w polskiej polityce. Aż dziw, że nie nosi wąsika i zaczesanej grzywki. Poglądy nie do zaakceptowania, ale spójne i trwałe, jak bedrock w minecraft. Ci niby jeszcze bardziej na prawo, to przy Zero chłopięta w krótkich porciętach. Trudno go szanować za poglądy, ale pewne uznanie dla politycznej skuteczności trzeba mu oddać. Szkoda wielka, że gra dla tych złych, bo gdyby znalazł się po stronie demokratycznej i cywilizacyjnie poprawnej, to byłby niezłą przeciwwagą dla tych wszystkich zaprzańców w służbie odwrotu od przyzwoitości.

Teraz gwiazda nieco przygasła, albo raczej przygaszona. No bo co można było zrobić z gościem, który zasiadając na jednym z najważniejszych stołków w państwie, okazał się lubującym się w nieletnich prostytutkach, buszującym po burdelach panem w starszym wieku? No jakoś trzeba było go schować do szafy. Wiadomo, w dzisiejszej politycznej optyce takich afer się nie rozlicza, ale coś trzeba było jednak zadziałać. Szast prast! - i go nie ma. Po cichu.

Jak już jesteśmy przy tematyce frywolnej, to nie sposób pominąć Żelaznego Mariana. No ten to też jest aparat! Oczywiście to tylko domniemania nie potwierdzone przez niezależne i niezawisłe organy śledcze i sądowe, ale czerpanie korzyści z nierządu zawsze brzmi grubo. I co? I nic. W końcu Żelazny, to żelazny.

Kolejny ancymon. Pan Bizancjum. Może i świetny fachowiec … w swoim fachu. Tylko po co się pchał do polityki z takim charakterkiem? Bo nie z charakterem. Oprócz uwielbienia luksusu znany przede wszystkim z tupania nóżką i wylewania żalów na poziomie pięciolatka. Poużywał sobie za nasze, oj poużywał. Co ciekawe, można odnieść wrażenie, że w odróżnieniu od swoich kolegów i koleżanek, którzy wypadają mało autentycznie (widać w nich ciąg do koryta i temu podporządkowują swoją karierę), on chyba jest przekonany o swojej, ekhm, wyjątkowości. Mania wielkości i absolutny brak refleksji. Refleksji nad sobą.

Kto tam dalej… O! No są i przecież autentycznie wykazujące odchylenia pędzące meteoryty przez gęsta atmosferę rozsądku. O zgrozo, nawet na stanowiskach zarządzających armią – niedługo, bo niedługo, ale jednak ktoś (wiadomo kto) ów stołek wsadził mu pod dupsko. Jak w wielu przypadkach i tutaj szafa trzydrzwiowa na długi pobyt w niebycie przyznana.

No i wreszcie ten Prima… czyli trzeci. Pomijam prezydenta i naczelnika, bo o nich trzeba by zbyt wiele prawić, żeby zgłębić temat. No więc Prima bankster RP. Pinokio. Namaszczony, nasmarowany i puszczony w obieg, jak kulka w ruletce. Jak bardzo lawiruje w ty bagienku sam, a jak kierowany jest z tylnego siedzenia – można jedynie domniemywać. Natomiast jest prawdą raczej nie do obalenia, że zarówno wcześniejsze interesy, jak i obecne i przyszłe ustawiły go wysoko w mafijnej hierarchii. Wyrachowany, oślizły, wierny – cechy dyskwalifikujące na zajmowanym stanowisku. Nie zająknie się, nigdy nie zadrży mu głos. Narzędzie doskonałe. Kręgosłup moralny z plasteliny.

I tak by można dalej, i dalej, i dalej … Schematy się powtarzają. Co jest jednak przerażające najbardziej to to, że ci ludzie rządzą dużym europejskim krajem. I końca nie widać. Minione lata dały dostatecznie dużo czasu na kompletne zdeprawowanie ekipy i degrengoladę kadr od najniższych do najwyższych stołków. Co gorsza, na tym nawozie nic nie rośnie nowego. Że też nikt nie wykorzystał okazji, żeby zbudować nową jakość, eh… Taką mamy klasę polityczną. Najwyraźniej do polityki cisną się największe męty i nieudacznicy, którym samo dojście do koryta wystarczy. Po nie mający żadnych ideałów, poczucia misji, kręgosłupa moralnego trudno doczekiwać się rzetelności, uczciwości, empatii. Ale sami sobie ich wybieramy. Nie „oni”, tylko „my”. A może po prostu ci przyzwoici już doszczętnie porzucili myśl o pchania się do tego bagna? Scena polityczna jest natomiast szturmowana przez kibolsko-dyskotekową osiedlową łobuzerkę w błyszczących dresach i regularnych przestępców w białych rękawiczkach. Eh…

Apokryf

 Zacznę od cytatu. Może nie dokładnie, nie z pierwszej ręki, ale oddającego niewątpliwie ducha tematu. „Panie Marcinie, te tatuaże... Ale dlaczego wszędzie diabły?!”. „A bo droga pani, na skórze mam diabła, ale w sercu Boga”.

„Jakby taki był ksiądz (zawsze), to mogłabym chodzić do kościoła” („kościoła” z małej litery, co istotne dla tematu) - to też cytat; zupełnie świeży, ba, gorący rzecz by można.

Rozważając powody dla których młodzi ludzie pokolenia „Z”, w tak łatwy i gwałtowny sposób odwrócili się od Kościoła – tego przez duże „K”, ale i konsekwentnie też od tego pisanego małą literą – nie sposób pominąć rozbrat pomiędzy wiarą, a jej emanacją; pomiędzy sacrum, a profanum do którego Kościół, mniej, lub bardziej świadomie, doprowadził religię. To rozczarowanie Kościołem, jako instytucją jest naturalną koleją rzeczy, która nastąpić musi (musiała), biorąc pod uwagę gdzie i w jaki sposób współczesny Kościół podąża. Dla pokolenia, które właśnie wchodzi w dorosłość, ale i dla pokolenia wcześniejszego, Kościół zdradził wiarę, zaorał ją, jak by to powiedziała młodzież. Wiara odarta z duchowości traci nie tylko swój „urok”, ale przede wszystkim miejsce w szeregu rzeczy ważnych, rzeczy wzniosłych. Utrata zaufania do instytucji, która rości sobie prawo do jedynie słusznej widzenia świata jest tym bardziej doniosła, im bardziej butą, zadufaniem i grożeniem palcem Kościół chciałby zająć historyczne miejsce w europejskiej cywilizacji. Im bardziej ziemskimi sprawami się zajmuje, tym mniej w nim ducha. A tej wzniosłości, tej duchowości brakuje – w co szczerze wierzę – współczesnym ludziom, nie tylko tym najmłodszym.

Czym są kościoły? Te z małej litery, te kamienne, te z cegły. Są pomnikiem. Ale nie Boga, nie wiary. Są pomnikiem kultury, cywilizacji wyrosłej z wiary. Nie mam wątpliwości, że tak jest, że szeroko rozumiana cywilizacja europejska wyrosła na gruncie chrześcijaństwa. Jest natomiast wielkim nieporozumieniem traktowanie świątyń, jako domów bożych. Bo Boga nie ma w tych murach ani krztyny więcej niż w Lidlu w alejce pomiędzy mrożonkami, a nabiałem. Te kamienne mury, u zarania religii były miejscem zboru ludzi podobnie czujących swoją duchowość, będące schronieniem, a w końcu symbolem wiary. Ale nadużyciem jest wpychanie do niego Boga i kondensowanie jego boskiej mocy właśnie tu, a nie gdzieś indziej. Ale ja rozumiem potrzebę obrazowania czegoś co niepojęte, nadawania mu współrzędnych w rzeczywistym wymiarze, nazywania i nadawania ludzkiej natury i twarzy. Tak jest prościej. Tak można porządkować i wyciągać wspólne wyobrażenie dla istoty nie do wyobrażenia. Nasza ludzka natura tego potrzebuje. Niech ten starzec z siwą brodą i srogim wyrazem twarzy na malowidle Michała Anioła będzie oficjalnym portretem pamięciowym Boga – ok, niech tak będzie. W ludzkiej naturze jest potrzeba celebracji, świętowania we wspólnocie. Temu służą świątynie. Trochę z odpustowym sznytem, trochę ze wzruszeniem serca, trochę z potrzeby bycia z innymi.

Historia chrześcijaństwa, katolicyzmu, potoczyła się tak, że jedni w świątynnych murach widzą kwintesencję wiary, jej czasami obrazoburczą, ale jednak twarz. Inni, ci spoza kręgu chrześcijańskiej kultury, wręcz odwrotnie – te mury są pamiątką opresji, prześladowania, krwi. Ale to nie ma znaczenia w rozumieniu, może bardziej w czuciu, wiary. Jakby bowiem instytucjonalny Kościół skąpany był w ludzkiej krwi, jakby nie był utaplany w brudnej rozpuście i ociekający bizantyjskim brakiem miary i przyzwoitości, to jego kamienne pomniki są trwałym, ważnym elementem historii tej części świata. I to, że instytucja zawodzi, że w szeregach jej władz jest tyle zła, nie zmienia tego faktu.

Miejsce Boga jest w sercu. Mając Boga w sercu, jako synonimu dobra i miłości, nie potrzeba nic więcej. Ani purpuratów, ani podrzędnych klech o wątpliwym autorytecie. Ale nawet wśród kleru, podkreślam: nawet tam, znajdują się ludzie, którzy mają Boga w sercu. Takich nauczycieli, przewodników duchowych, czy jakkolwiek by ich zwać jest pewnie niewielu, ale są. Szkoda natomiast, że taką moc i siłę stanowi druga strona medalu. Ta zepsuta, ta czarna, ta zła. Zło definiowane jako brak dobra, jest proste. To dobro wymaga zaangażowania, poświęcenia, wysiłku. Zło pozbawione tego bagażu jest kuszącą ścieżką kariery. Jej wybór zbyt wyraźnie widać, żeby uszło to uwadze owieczek łaknących duchowego przewodnictwa. Stąd jest, jak jest. I lepiej już nie będzie.

Z czasem pozostaną pomniki. Miejsca uduchowione tym, co wnoszą w nie ludzie. Miejsca, w których łatwiej wyciszyć się o obcować z niepojętym. Miejsca stanowiące pamiętnik chrześcijańskiej cywilizacji zapisanej w obrazach, rzeźbach, witrażach. Ale już bez kapłana za ołtarzem. Ewolucja wiary niechybnie ku temu zmierza. Wiara w swojego Boga. Bez katalogu świąt nakazanych, bez recytowanych strof i ceremonii. Natomiast z etosem bycia po chrześcijańsku dobrym. Ten na górze to zobaczy. Ten na górze nie jest małostkowym kacykiem, który wymaga czołobitności, odbijania zegarowej karty i złotego cielca w ofierze – zawsze tak Go rozumiałem. Bo jakżeby mogło być inaczej, skoro dobro nie pod chrześcijańskim sztandarem miałoby być potępione? Co z tymi samarytanami, którzy przepełnieni dobrem nigdy nie mieli okazji Go poznać? Dobry Bóg za dobro wynagradza, a za zło karze. I nie ma znaczenia, jak, kto Go widzi, zna, którą świętą księgę czyta. To ludzka instytucja, chęć strukturalnego ułożenia sobie Boga pod własne potrzeby, wypacza sens wiary w jego nadprzyrodzoność. A stąd krótka droga do ubrania go w ludzie przywary i słabości, które doprowadziły świat wiary ( i Kościół) do miejsca, w którym jest.

Pogodynka.

Piękna słoneczna pogoda; temperatura 15-16 st.C

sobota, 17 października 2020

Dylematy

 - TatooO! Jeżeli Bóg stworzył wszystko, to po co stworzył wirusa?

- Eeeeee ... hmm … Może miał słaby dzień…?

Czy taka odpowiedź jest wystarczająca, żeby zaspokoić ciekawość sześciolatka? Pewnie nie. Natomiast jeszcze bardziej ciekawe jest to, że tak mały grzdyl porusza tak zawiły teologicznie temat. Niemniej budujący jest fakt, że w tak młodym wieku, gdzie jego poziom wiedzy o świecie i życiu jest niewiele bardziej wybujały od życiowej mądrości misia koala, w jego małej głowie rodzą się tak fundamentalne wątpliwości duchowej materii. Ha!

Na powyższy temat miałem okazję zagaić rozmowę – przywołując dylematy ONnPR, jako ciekawostkę z życia przedszkolaka – z osobą bardziej uczoną w piśmie, niźli ma, na swój sposób bogobojna, aczkolwiek wielce zbłąkana dusza. I mój interlokutor nieco naprowadził mnie na ścieżki prawej wiedzy w rzeczonym temacie. Otóż niejaki św. Paweł z Tarsu poruszył w swej niewątpliwej mądrości problem istnienia na tym łez padole istot braci naszych mniejszych, które to ni jak nam przychylne nie są. Co więcej, zwierzęta – bo o nich mowa – w wielu przypadkach są dla nas groźne, nawet śmiertelnie. Dlaczego więc Pan, w swej nieskończonej dobroci i miłości obdarzył nas współistnieniem z istotami jawnie czyhającymi na nasze zdrowie i życie? Przywołany święty postawił taką oto tezę, która po dziś dzień funkcjonuje i nie została odrzucona, że wraz z ludzkim postawieniem się Bogu, nasz grzech pierworodny spaskudził i wszelaką zwierzynę. Nagle, w jednej chwili, zmieniły się w złośliwego Furby, który był nie nazbyt głaskany. Wydawałoby się, że przyjęcie takiego wytłumaczenia jest ze wszech miar pasujące do kanonu wiary naszej jedynie słusznej i kończące dylemat poznawczy w temacie złej natury wszelkich niezbyt fajnych zwierzaków na tym świecie. Z drugiej strony należałoby przyjąć, że po rajskim ogrodzie biegały same wesołe kucyki i im podobne. Natomiast kleszcze, meszki i komary, jadowite węże i skorpiony, uzbrojone tasiemce, helicobacter i bakterie coli tamtych czasów to pluszowe przytulanki, przy których misie koala to jeno ponure wybryki natury. Tak było! Tak było…? No musiało być, skoro złą naturę swą przyjęły po tym jak Adam z Ewą poszli w jabolowe tango.

W całej tej teorii mam małą wątpliwość. Niemały ambaras powstaje gdy uzmysłowimy sobie, że wirusy przecież nie są zwierzętami. Ba, nie są istotami nie tylko myślącymi, ale nawet nie są … ekhm … czymś żywym. Są czymś, co nijak nie pasuje do biologicznego świata. Czy święty Paweł, ten z Tarsu, pomyślał o tym, hę? No nie, bo nie wiedział, że te niebiologiczne, a jednak organiczne cząstki, istnieją. I nie chciałbym podważać jego uczonej fachowości i chęci prostego, takiego dla ludu, dla mas, wytłumaczenia zawiłej kwestii, ale coś tu mi nie pasuje. A że jako człowiek o budowie prostej jak ludzik Lego i sercu otwartym i chłonnym jak ściereczka z mikrofibry, na każdy argument (poza płaskoziemstwem, reptilianami i antyszczepionkostwem) łaknę odpowiedzi, więc zwracam się na kartach tego listu o odpowiedź do umysłów bardziej światłych i uczonych w piśmie. Niekoniecznie w piśmie jedynie słusznym.

Tymczasem – bądźcie zdrowi!

Pogodynka.

Listopad w październiku

Jesień

Jak w reklamie. Żeby budziło łaskotanie promieni słonecznych i trele ptaków za oknem. Otworzyć szeroko oczy i błysnąć już zaocznie umytą klawiatura białych zębów. Uczesany, z nienapuchniętymi powiekami i drożnymi nozdrzami, których nie ima się suche od centralnego powietrze. Roześmiane dzieci wskakują na śnieżnobiałą pościel, a z miłością zerkająca żona wtula się delikatnie. Potem wjeżdżają pachnące bułeczki z nutellą tak idealnie rozsmarowaną, jakby kto gładź rozprowadzał. Miseczki z Ikei parują gorącym mlekiem na którym pływają kulki nesquika. Jest, kurwa, … błogo. I idealnie.

Tymczasem dzwoni budzik. Zanim jeszcze otworzy oczy, sięga pod poduszkę po colta. Nie sprawdza czy tkwi w nim ta srebrna kula – zawsze jest. Zakręca bębenkiem, przykłada do skroni lufę i pociąga za spust. Jest, jak zwykle. Suchy trzask i już wie, że i tym razem nie wyśpi się „po śmierci”. Jeszcze nie otwiera oczu. Po co, skoro jest ciemno, jak w dupie. Cztery kroki do kuchni. Może nie kroki, ale jednak cztery. Wyłączyć budzik. Małe światełko nad zlewem. Z dzbanka wyciska ostatnie krople wody. Znowu wieczorem nikt nie nalał. Kurwa! Świeżo nalana i przefiltrowana będzie zbyt zimna do picia. Dwoma łykami przepłukuje gardło; łyka pigułę na cholesterol. Rusza w drogę ku łazience. Po drodze wpada w ciemności w pętlę zawieszoną we framudze, jak w pajęczynę; brrrr… A przecież przed snem sprawdzał, czy węzeł dobrze zawiązany, czy swobodnie przesuwa się po linie; powinien na pamięć znać miejsce jej zwisu.

Światło zapalone w łazience boleśnie kłuje w oczy. Lustro. O Bożeeeee…. Spod półprzymkniętych powiek widok w lustrze nie zachęca do niczego. Gdyby praktykował golenie podczas porannych ablucji, sięganie po cokolwiek ostrego mogłoby się źle skończyć. Zęby. Poranne szorowanie jest zdecydowanie długie.

Powrót do kuchni. Gdyby palił, pewnie by teraz gasił peta w pozostałości wczorajszej wieczornej kawy, gdyby taką miał zwyczaj pijać. Ale nie. Zamiast tego kilka łyków, nieogrzanej wody z dzbanka, tego z filtrem. I śniadanie. Nie teraz, ale na później. Zestaw standardowy – kanapka bez historii (i tak od dłuższego czasu), bez dodatków, bez kolorowania, bo komu by się chciało. Folia, torebka, plecak. Acha, telefon jeszcze. Zgasić światło. Zgrzyt klucza w zamku niesie się echem od parteru, aż po czwarte.

Jest wciąż ciemno. Szyby samochodu pokryte rosą, czy też innym wodnistym badziewiem, z którym zużyte wycieraczki nie za bardzo sobie radzą. Oczywiście płyn do spryskiwaczy się skończył.

Jesień.

niedziela, 4 października 2020

Zmiana pogody

 Ooo! A jednak się wypogodziło. Można by rzecz, że zgodnie z prognozą. Szkoda tylko, że od tygodnia stało, iż niedziela będzie piękna od świtu do nocy. A na dzień wcześniej polityka podawania do wiadomości pogodowych przewidywań zmieniła się diametralnie. Na niekorzyść ludzkości oczywiście. Tym samym zamiast popylać na wiełosipiedzie od samego rana, o godzinie bliskiej południa leżę w wyrze, w gaciach, pod kwiecistą pościelą i wylewam żale jak to moje niedzielne plany usprawniania i podtrzymywania kondycji psychofizycznej legły w gruzach melancholii. A na gazie rosół kpiąco jeno pyrka uśmiechając się szyderczo znad chromoniklowego oblicza swego.

Ej, Ty, Panie! Czy aż tak nudne by było niespie***lenie dzisiejszej niedzieli? Czy dzień ten święty nie mógł być kopiuj-wklej jakże znamienitej soboty? Czy TY, Boże w niebiesiach nie masz innych spraw większej wagi na głowie, niż zajmowanie się zawartością słońca na błękicie? Może warto się pochylić nad koronawirusem, który jakby nieco wymknął się spod Pańskiej kontroli; abstrahując już od tego po co żeś go w ogóle w swej wszechmocy ulepił? Może Górnym Karabachem warto się zająć, bo niedobrze się dzieje? Nie śmiałbym sugerować, ani pouczać z mej ludzkiej niskości, ale czy te sprawy są zbyt ciężkostrawne na weekendowe rozważania? Czy tym samym wybranie grzebania w pogodowej rzeczywistości nie jest, ekhm, zbyt... słabe? A może powinienem krzyknąć: Teee! Bogowie! Który w panteonie waszej senatorskiej powagi puścił bąka nieprzystającego boskiemu majestatowi. Bo być może błądzę w celowaniu swym żalem... Jest to wielce prawdopodobne, bo mój Bóg nie jest małostkowy, leniwy i złośliwy. On nie zajmuje się takimi pierdołami, jak psucie ludziom pogody na niedzielę. Tak więc być może to, któryś z jego skacowanych po sobotnim balu kuzynów postanowił w pijackim majaku, że dzisiaj z rana poleje deszcz, a słońce wypuścimy na nieboskłon, jak już nikomu na nim zależeć nie będzie. "Dojedziemy ich, ha!". Już słyszę, uszami wyobraźni, ten rubaszny rechot spod sumiastego, siwego wąsiska, bo bogowie noszą przeważnie drwalo-seksualne zarosty, jak sądzę.

A ja nie mam czasu na tracenie... czasu. W przededniu swych czterdziestych piątych urodzin, tym bardziej. Kiedy bowiem na wykresie przeżytych dni jestem już na krzywej opadającej, szkoda mi każdego dnia i godziny, na rezygnowanie, na czekanie. Mówi się, że cierpliwość jest domeną wieku dojrzałego. A ja twierdzę wręcz przeciwnie. Na cierpliwość i czekanie to można sobie pozwolić będąc pacholęciem. Wtedy na wszystko masz jeszcze czas. Natomiast gdy zaczynasz liczyć dni, zdajesz sobie sprawę, że wykupiony abonament godzin realnie się wyczerpuje, wtedy wszelkie lagi, kolejki do kasy, stanie w korku, odpuszczanie okazji jest cholernie irytujące. Oczywiście jeśli nie zakładasz, że kolekcjonując już siwe włosy, warto jednie zalec i pilnować aby odleżyny równo się rumieniły. Ja nie bardzo taki scenariusz akceptuję, więc w przypływie świadomości uciekających dni, cholera mnie bierze gdy tracę ... czas. Kurwa! Ja nie mam ochoty być cierpliwy i czekać następnego okienka możliwości! Cierpliwy byłem całe dotychczasowe życie. A teraz już mi się nie chce. Basta!

Już za chwilę nastanie półroczna zima, ciemność i ogólne sponiewieranie. Nic tak mnie nie przyprawia o smutek egzystencjalny, jak świadomość końca lata, braku słońca, ciepła. Przydałyby się jakieś bezpieczne prochy na podjaranie samopoczucia. Szczególnie, że od miesiąc nie biegałem, a rowerowe eskapady... szkoda gadać, Toteż, dopóki nie zaczną jej dodawać do pasztetu lub sera gouda, serotoniny nie mam skąd brać. Ehhh...

Pogodynka.

Wieje, niebo pół na pół - słońce z białymi chmurkami. Temperatura w samo południe 18,7 st.C. A jeszcze wczoraj było 25 st.C.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

ON w cenie ok 4,43 PLN/L. Górnik przerżnął wczoraj z Zagłębiem 0:2. Liczba oficjalnych zachorowań na covid19 od trzech dni przelkracza w Polsce 2 tysiące (i rośnie). Azerbejdżan dojeżdża Armenię (czołgami). Prezydent Trump i Melani mają koronawirusa, a Duda jeszcze nie.