Zacznę od cytatu. Może nie dokładnie, nie z pierwszej ręki, ale oddającego niewątpliwie ducha tematu. „Panie Marcinie, te tatuaże... Ale dlaczego wszędzie diabły?!”. „A bo droga pani, na skórze mam diabła, ale w sercu Boga”.
„Jakby taki był ksiądz (zawsze), to mogłabym chodzić do kościoła” („kościoła” z małej litery, co istotne dla tematu) - to też cytat; zupełnie świeży, ba, gorący rzecz by można.
Rozważając powody dla których młodzi ludzie pokolenia „Z”, w tak łatwy i gwałtowny sposób odwrócili się od Kościoła – tego przez duże „K”, ale i konsekwentnie też od tego pisanego małą literą – nie sposób pominąć rozbrat pomiędzy wiarą, a jej emanacją; pomiędzy sacrum, a profanum do którego Kościół, mniej, lub bardziej świadomie, doprowadził religię. To rozczarowanie Kościołem, jako instytucją jest naturalną koleją rzeczy, która nastąpić musi (musiała), biorąc pod uwagę gdzie i w jaki sposób współczesny Kościół podąża. Dla pokolenia, które właśnie wchodzi w dorosłość, ale i dla pokolenia wcześniejszego, Kościół zdradził wiarę, zaorał ją, jak by to powiedziała młodzież. Wiara odarta z duchowości traci nie tylko swój „urok”, ale przede wszystkim miejsce w szeregu rzeczy ważnych, rzeczy wzniosłych. Utrata zaufania do instytucji, która rości sobie prawo do jedynie słusznej widzenia świata jest tym bardziej doniosła, im bardziej butą, zadufaniem i grożeniem palcem Kościół chciałby zająć historyczne miejsce w europejskiej cywilizacji. Im bardziej ziemskimi sprawami się zajmuje, tym mniej w nim ducha. A tej wzniosłości, tej duchowości brakuje – w co szczerze wierzę – współczesnym ludziom, nie tylko tym najmłodszym.
Czym są kościoły? Te z małej litery, te kamienne, te z cegły. Są pomnikiem. Ale nie Boga, nie wiary. Są pomnikiem kultury, cywilizacji wyrosłej z wiary. Nie mam wątpliwości, że tak jest, że szeroko rozumiana cywilizacja europejska wyrosła na gruncie chrześcijaństwa. Jest natomiast wielkim nieporozumieniem traktowanie świątyń, jako domów bożych. Bo Boga nie ma w tych murach ani krztyny więcej niż w Lidlu w alejce pomiędzy mrożonkami, a nabiałem. Te kamienne mury, u zarania religii były miejscem zboru ludzi podobnie czujących swoją duchowość, będące schronieniem, a w końcu symbolem wiary. Ale nadużyciem jest wpychanie do niego Boga i kondensowanie jego boskiej mocy właśnie tu, a nie gdzieś indziej. Ale ja rozumiem potrzebę obrazowania czegoś co niepojęte, nadawania mu współrzędnych w rzeczywistym wymiarze, nazywania i nadawania ludzkiej natury i twarzy. Tak jest prościej. Tak można porządkować i wyciągać wspólne wyobrażenie dla istoty nie do wyobrażenia. Nasza ludzka natura tego potrzebuje. Niech ten starzec z siwą brodą i srogim wyrazem twarzy na malowidle Michała Anioła będzie oficjalnym portretem pamięciowym Boga – ok, niech tak będzie. W ludzkiej naturze jest potrzeba celebracji, świętowania we wspólnocie. Temu służą świątynie. Trochę z odpustowym sznytem, trochę ze wzruszeniem serca, trochę z potrzeby bycia z innymi.
Historia chrześcijaństwa, katolicyzmu, potoczyła się tak, że jedni w świątynnych murach widzą kwintesencję wiary, jej czasami obrazoburczą, ale jednak twarz. Inni, ci spoza kręgu chrześcijańskiej kultury, wręcz odwrotnie – te mury są pamiątką opresji, prześladowania, krwi. Ale to nie ma znaczenia w rozumieniu, może bardziej w czuciu, wiary. Jakby bowiem instytucjonalny Kościół skąpany był w ludzkiej krwi, jakby nie był utaplany w brudnej rozpuście i ociekający bizantyjskim brakiem miary i przyzwoitości, to jego kamienne pomniki są trwałym, ważnym elementem historii tej części świata. I to, że instytucja zawodzi, że w szeregach jej władz jest tyle zła, nie zmienia tego faktu.
Miejsce Boga jest w sercu. Mając Boga w sercu, jako synonimu dobra i miłości, nie potrzeba nic więcej. Ani purpuratów, ani podrzędnych klech o wątpliwym autorytecie. Ale nawet wśród kleru, podkreślam: nawet tam, znajdują się ludzie, którzy mają Boga w sercu. Takich nauczycieli, przewodników duchowych, czy jakkolwiek by ich zwać jest pewnie niewielu, ale są. Szkoda natomiast, że taką moc i siłę stanowi druga strona medalu. Ta zepsuta, ta czarna, ta zła. Zło definiowane jako brak dobra, jest proste. To dobro wymaga zaangażowania, poświęcenia, wysiłku. Zło pozbawione tego bagażu jest kuszącą ścieżką kariery. Jej wybór zbyt wyraźnie widać, żeby uszło to uwadze owieczek łaknących duchowego przewodnictwa. Stąd jest, jak jest. I lepiej już nie będzie.
Z czasem pozostaną pomniki. Miejsca uduchowione tym, co wnoszą w nie ludzie. Miejsca, w których łatwiej wyciszyć się o obcować z niepojętym. Miejsca stanowiące pamiętnik chrześcijańskiej cywilizacji zapisanej w obrazach, rzeźbach, witrażach. Ale już bez kapłana za ołtarzem. Ewolucja wiary niechybnie ku temu zmierza. Wiara w swojego Boga. Bez katalogu świąt nakazanych, bez recytowanych strof i ceremonii. Natomiast z etosem bycia po chrześcijańsku dobrym. Ten na górze to zobaczy. Ten na górze nie jest małostkowym kacykiem, który wymaga czołobitności, odbijania zegarowej karty i złotego cielca w ofierze – zawsze tak Go rozumiałem. Bo jakżeby mogło być inaczej, skoro dobro nie pod chrześcijańskim sztandarem miałoby być potępione? Co z tymi samarytanami, którzy przepełnieni dobrem nigdy nie mieli okazji Go poznać? Dobry Bóg za dobro wynagradza, a za zło karze. I nie ma znaczenia, jak, kto Go widzi, zna, którą świętą księgę czyta. To ludzka instytucja, chęć strukturalnego ułożenia sobie Boga pod własne potrzeby, wypacza sens wiary w jego nadprzyrodzoność. A stąd krótka droga do ubrania go w ludzie przywary i słabości, które doprowadziły świat wiary ( i Kościół) do miejsca, w którym jest.
Pogodynka.
Piękna słoneczna pogoda; temperatura 15-16 st.C
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz