FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

sobota, 28 listopada 2020

Pan Buka

 Zachód słońca 15:47... Jak żyć panie premierze? Jak żyć...

Ja to nie wiem, czy to jeszcze niedomaganie mentalne, czy już problemy psychiczne. W każdym bądź razie coraz krótszy dzień sprawia, że coraz większe mam wahania nastroju. Sam się sobie dziwię, jak bardzo mną miota. No bo jak to? Mną? Ostoją spokoju i oazą zrównoważenia? Ano ... Tak że ten tego, cholerna zima pukając do drzwi powoduje, że kumuluję w sobie negatywne emocje, bardziej niż flądry metale ciężkie.

Gdy w powietrzu szumią złe duchy i inne dusze niespokojne, ja od jakiegoś czasu doświadczam transcendentalnego zjawiska, które regularnie dotyka mnie w drodze z pracy do domu. Niezależnie o której bym nie wyjechała, dokładnie w tym samym miejscu - choć o różnej porze z racji odmiennych punktów startu na zegarze - spotykam na drodze pośrodku lasu ... kogoś. Kogoś, bo przecież nie wiem kto to. Ubrany zawsze tak samo, w kurtce, czapce z daszkiem, kroczy sobie poboczem. Kroczy, ba, raczej sunie. I może nie byłoby w tym jeszcze nic dziwnego, ale miejsce w którym go mijam jest zupełnie nigdzie. Ni cholery nie mam pojęcia skąd idzie, a może właściwie skąd się tam znalazł i dokąd podąża. To jedno. A po drugie, postać ta jest niezmiennie taka sama. Jakiś duch zabłąkany? Pamiętacie Bukę, której pojawianie się w dolinie Muminków ciągnęła za sobą strach, niepokój, zimno, szarość i zniszczenie? Nooo, to właśnie ta postać mężczyzny znikąd, którego spotykam, jest Panem Buką. W sam raz na listopad.

Spadnie ten cholerny śnieg, czy nie?! Nienawidzę niewiadomych. Nie chodzi mi o równania z dwiema niewiadomymi, ani nawet prostego takiego z jednym iksem. Nie lubię czekać. Lubię jasne sytuacje i  szybkie rozwiązania. A już oczekiwanie na nieodwołalne zło jest najgorszym z możliwych oczekiwań. Gdyby ode mnie zależało wszelkie plagi ściągałbym na ziemię naraz, powiedzmy od poniedziałku do środy, żeby już od czwartku mieć luz. I chuj, że może przeciążyłbym służbę zdrowia i wydolność szpitali... - a nie, to przecież nie covid19. W każdym bądź razie nie wypłaszczałbym krzywej zachoro... tfu! ... cierpienia. Raz a dobrze, a potem "parostatkiem w piękny rejs...!". Jestem ostatnim, który bez bólu istnienia ustawia się kolejce do kasy.

Pogodynka.

Na termometrze 1,8 st.C. Listopad jak cholera...

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

ON na Shellu po 4,28 PLN/L.

niedziela, 22 listopada 2020

Kiedyś to było fajniej

Kiedyś to było fajniej, bardziej kolorowo, wyraziście, w polityce. Z rozrzewnieniem wspominam czasy gdy polską scenę polityczną zapełniały takie stare psy, jak Wałęsa, Kwachu, Mazowiecki, Kuroń, Rysio Kalisz, Oleksy, Tusk, Leszek Miller, Kaczynsky Twins, Bartoszewski, i wielu innych, ba, nawet Macierewicz. Było wiadomo, że jak stare psy gryzą, to tak żeby nie zabić, jak przyduszają, to tak żeby drugiemu tchu na zawsze nie brakło. Wszyscy się znali. Jak razem nie byli internowani, jak nie siedzieli razem w pace, to przynajmniej jeden drugiego do niej wsadzał. A już na pewno chlali ze sobą wódę. Niezależnie od opcji, niekoniecznie przy okrągłym, ale przy jakimś tam stole w Magdalence flaszkę niejedną obalili. Swą ideologiczną nienawiść pielęgnowali tak, aby nie gasła. Ale też układ był jasny, a scena polityczna mieściła graczy respektujących niepisane zasady, które wszyscy akceptowali. Również podział koryta był jasny i każdy znał swoje miejsce w kolejce. A przede wszystkim plemienna przynależność była jasna i zrozumiała, a zdrada drużyny była tak rzadka, jak moralność polityka.

A co teraz? Rzygać się chce, jak patrzy się na te piskliwie ujadające francuskie buldożki, ratlerki czy inne pekińczyki po obu stronach barykady. Do tego te stare, wyłysiałe kundle, które w poprzednich rozdaniach były zbyt słabe, żeby dopchać się do michy. Serio? Tak ma wyglądać scena polityczna? Bezideowe „no name’y”, po których nie można się spodziewać absolutnie niczego poza kurczowym trzymaniem się koryta bez względu na to kto na nim trzyma łapę. Stare psy w starych czasach dokładnie dzieliły plac i obsikiwały swoje drzewka. Te nowe szczają pod siebie i już nikt nie wie czy śmierdzą sobą, czy już może trącą przeciwnikiem. Stare psy, nawet jak napychały kapsy i robiły rozpierduchę, to przynajmniej „w imię zasad, skurwysynu” – cytując klasyka. Mam wrażenie - być może mylne – że z tamtej politycznej gangsterki choć trochę okruchów spadało na rzecz państwa. Tymczasem dzisiejszy układ jest bezlitosny – zwycięzca bierze wszystko… tylko i wyłącznie dla siebie.

Tak całkiem serio mówiąc, to czasami aż mi żal tego starego sku***, który jako jedyny pozostał z dawnej sfory. Oczami wyobraźni widzę, jak wieczorami siedzi sam przy piwie oglądając jakiś National Geographic czy zwykłego pornosa i wspomina stare, dobre czasy. Wszyscy godni jego przeciwnicy, stare wiarusy, kompani od politycznego bagna mniej lub bardziej dosłownie zeszli już ze sceny. A on pozostał sam z tą bandą ujadających smarkaczy i dogorywających starych kundli, z którymi nie da się uprawiać tego ugoru. I wygląda na to, że ostatnim celem jaki sobie postawił na jesień swojego żywota, jest rozpierdolenie wszystkiego w drobny mak. Taka stetryczała złośliwość kiedy już nic przed tobą poza fajerwerkami na finał, poza spaleniem Rzymu dla chorej radości.

sobota, 21 listopada 2020

Oddal się stąd pospiesznie!

No ewidentnie mamy listopad. I po kalendarzu, i mentalnie, i pogodowo – no może tylko jeszcze zbyt rzadko leje, a i słońca (czasami) jakby zbyt wiele. Jest klasycznie – jak mówił poeta: „cimno, zimno i do dupy”. Ale przyszedł chyba czas na rewitalizację podziału pór roku. Od dawien dawna bowiem funkcjonował podział roku na: 2 miesiące pełnej nadziei wiosny, 2-3 miesiące bardziej lub mniej lata, jakiś miesiąc nostalgicznej jesieni i… pół roku zimy. No nie, tak nie jest, przynajmniej od paru lat. Teraz zamiast pół roku zimy mamy pół roku listopada z zimowymi incydentami. I jest … chujowo

Po czterech tygodniach od zmiany czasu na zimowy, ja wciąż w samochodzie mam na zegarku czas letni. Ba, w domu, na głównym czasomierzu, czyli na wyświetlaczu kuchenki, ale i na mikrofali, wciąż widnieje godzina według czasu letniego. I gdyby pominąć niezrozumiałe obiektywne zaniechanie w przestawieniu tych zegarków, można powiedzieć, że to jawny bunt przeciwko listopadowi, czy też zimie, jak kto woli. No normalnie rebelia! W dobie dzisiejszej aury dla wszelakich protestów i kontestacji wszystkiego, właściwie powinienem założyć grupę na facebooku i skrzyknąć podobnych sobie myślicieli i zorganizować palenie opon przed sejmem, czy cuś. Jakby nie było zgody na zmianę czasu na zimowy po prostu nie ma. O! Jebać zimę!

Dobra. Jeszcze chwilę tytułem wstępu, bo jak to kiedyś Rafał Pacześ w jednym ze swoich występów wspomniał "lubię sobie popierdolić" zanim zacznę, zanim dotrę do sedna. Czy zauważyliście jak miłościwie nam panujące kanalie wpływają na kulturę naszą narodową? Nie? A czy nie zarejestrowaliście, jak rewolucyjnie wręcz wpływają na rozwój naszego rodzimego języka?  Nie?! No proszę... ! A komuż, jak nie im przypisać tak z buta wpisujące się w nasz ukochany język potoczny określenie, takie klasyczne archaizmy jak "zdradzieckie mordy", "kanalie" czy też promowane zawzięcie - świadomie, czy nie - staropolskie, prasłowiańskie "wypierdalaj", hę? Ale do rzeczy.

Przeklinam ostatnio, znacznie. Znacznie bardziej. Znacznie bardziej niż kiedyś. Ale tak sobie myślę, że to dobrze. Czasy mamy takie chujowe, że poziom frustracji, lęków, rozgoryczenia i wszelkich prodepresyjnych odczuć, generują potrzebę ubrania w słowo całego tego bajzlu w głowie i dokoła niej. Soczyste przekleństwo jest doskonałym w swej prostocie środkiem na wyrzucenie z siebie negatywnych uczuć. No bo weźmy staropolskie „wypierdalaj!”. Czyż jest bardziej skuteczny wentyl złych emocji, gdy większy kogut – wiedząco o swojej moralno-fizycznej przewadze realnie groźnej i skutecznej – chce ustawić mniejszego koguta? Miast dojść do rękoczynów celowane „wypierdalaj!” nie dość, że wskazuje mniejszemu kogutowi odpowiedni kierunek, to ucina dyskusję która niejednokrotnie mogłaby się kończyć niepotrzebnymi obrażeniami. Przy czym nawet mniejszy kogut może wyjść z twarzą z takiej sytuacji i rzucić na odchodnym czułe, wyważone, bez wykrzyknika „a weź … spierdalaj” i nikt mu za to łba nie rozbije. Wentyl bezpieczeństwa. Nawet bezosobowe „kurwa mać!”, które obniża ciśnienie lepiej niż panadol (wiadomo – panadol jest najlepszy na wszystko) jest nie do przecenienia.

Poprawność, ta językowa, jest tylko wisienką na torcie głębszego tematu, jakim jest ogólnie rzecz biorą poprawność polityczna, czy też kulturalna, czy też społeczna, jakkolwiek ją zwać. Mam wrażenie, że nasza cywilizacyja dotarła w którymś momencie do krawędzi narzucając sobie ową poprawność, jako wyznacznik cywilizacyjnego rozwoju. A to źle. Bo kiedy ktoś obrabia ci dupę, kiedy jest ci źle, kiedy widzisz że innemu dzieje się krzywda, to krzycz na całe gardło, że jest nie tak, jak być powinno. Urazić czyjeś uczucia jest lepiej, niż milczeć i potakiwać głową nad nie do przyjęciem, na zdrowy rozsądek, sytuacją. Zdrowy rozsądek jest tutaj clou problemu, papierkiem lakmusowym wskazującym czy jest potrzeba popuszczenia wodzów. O ile zdrowiej jest opierdolić kogoś miast dusić w sobie poczucie krzywdy i uśmiechać się krzywo. Myślę, że do zrzucenia z siebie owej poprawności trzeba dojrzeć. Trzeba przestać się bać. I dbać. Dbać o siebie i innych, którzy sami o siebie zadbać nie potrafią. Nienormatywne zachowania, które z natury rzeczy są akceptowalne, a ich waga nie jest większa niż absurdy, zło (czym jest zło?), dewiacje, które piętnują, są suwerennym środkiem wyrazu, którego nie powinno się obrzucać gradem świętego oburzenia. Nawet najbardziej obrazoburcze przeklinanie jest moralnie uzasadnione, jeśli jest … uzasadnione.

Tymczasem wyprałem cieplejszą z zimowych służbowych kapot, która daje nadzieję doczekania wiosny. Oczywiście, jeśli chodzi o zimowy klimat i doznania jakie nam serwuje. Gdzieś tam bowiem świdruje w głowie jeszcze ta niewiadoma nie do rozwiązania tyczące ogólnie rzecz biorąc pandemii, która stopniowo, notorycznie, bezwzględnie dojeżdża świat. Popularność zdobyło ostatnio czarno humorzaste zapytanie o plany na Sylwestra, na które odpowiedź brzmi „dożyć”. Przykładając każdy sobie właściwą dla siebie skalę, chyba wszyscy mniej lub bardziej zadajemy sobie pytanie o niepewną przyszłość. Niemniej kurtka uprana, więc jak widać, mam zamiar przeżyć także i zimę. O!

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

ON na BP i Shellu w Gliwicach po 4,21PLN/L. W Zabrzu nieco taniej. 

Pogodynka.

Teraz (godz. 22.32) 1,5 st.C, pogodnym słonecznym dniu.


poniedziałek, 2 listopada 2020

Całe szczęście COVID19

Jak bardzo popierdolony rok 2020 dał wszystkim w kość nie trzeba chyba kogokolwiek przekonywać. Można jedynie, w zależności od osobistych preferencji reagować: rzyganiem, płaczem, wściekłością, zapadaniem na depresję lub przynajmniej najnormalniej w świecie baniem się o to co będzie dalej. Ale przewrotny tytuł tego listu ma nie tylko przyciągnąć czytelnika swoim krzykliwym atakiem rodem z Super Expresu czy innego szmatławego Faktu, lecz za chwile ma okazać się nie tak zupełnie obrazoburczy i bez sensu.

Co nam dało doświadczenia z tą cholerną pandemią? Oczywiście oprócz złych doznań. No co? Czy widać jakieś pozytywy? A owszem. A są. Po kolei.

Ludzie zaczęli myć ręce. Tylko tyle? Aż tyle! Tak banalny obyczaj, o wadze którego uczy się już przedszkolaki, gdzieś z wiekiem zostaje zapominany. Ludzie są z natury flejami i nic tego nie zmieni. Wystarczyło jednak trochę strachu, a okazało się, że mydło nie gryzie, a stracone 30 sekund nie demoluje życia. Już Rysiek z „Klanu” o tym wiedział … mimo że później umarł.

A za myciem rąk ustawia się w kolejce ich dezynfekcja. I ta osobista, ta domowa, jak i ta w miejscach publicznych. Życzyłbym sobie i wszystkim innym, aby zwyczaj montowania podajników z płynem dezynfekcyjnych przy wejściach do sklepów wielkopowierzchniowych, urzędów, węzłach zbiorowego transportu, na dworcach i lotniskach, a przede wszystkim (!) w instytucjach ochrony zdrowia, jak przychodnie i szpitale, ale i apteki, stały się nową jakością, nową normą, na długo po tym jak (daj Bóg!) już uporamy się z pandemią. Szczególnie właśnie w miejscach związanych z ochroną zdrowia, które przewrotnie są niezaprzeczalnie najbardziej skutecznymi ośrodkami szerzenia się wszelakich zaraz mniejszych i większych. Obowiązek dezynfekcji przy wejściu do szpitali i przychodni powinien być prawnie usankcjonowany.

Nieszczęsne maseczki! Piszę „nieszczęsne”, bo ręce opadają, jak słyszę jaką to ujmą na wolności osobistej, zamachem wręcz jest nakaz ich używania w trakcie zmagania się z epidemią. Nie mam zamiaru rozpisywać się na ten temat, bo to jak dyskusja z płaskoziemcami i innymi podobnymi zjebami. Myślenie ponoć nie boli, ale … hmm … może jednak ciśnie pomiędzy uszami. Abstrahując od „opadania rąk”, w społecznościach dalekiej Azji noszenie maseczek higienicznych na ulicach wielkich, zatłoczonych miast nie jest czymś równie niezwykłym co zakładanie maski Dartha Vader’a. Życzyłbym sobie, aby to co w tej chwili jest u nas traktowane, jako narzędzie terroru, w poepidemicznych czasach stało się oznaką rozsądku. Ich noszenie w otwartych przestrzeniach (gdy czasy są „zdrowe”) jest może przerostem formy nad treścią, ale noszenie ich w szpitalach byłoby kolejnym dobrym zwyczajem, którego nauczył nas ten mały skurwiel SARS-cov-2.

I dalej w ramach prewencji w zatłoczonym brudnym świecie. Teraz, gdy jest nam tak źle, naprędce banki, apteki, urzędy – czyli wszędzie tam gdzie przepływ osobników homo sapiens jest znacząco duży – odbudowały przepierzenia pomiędzy sprzedawcą/urzędnikiem a interesantem. Czy pamiętacie jeszcze klasyczne apteki sprzed lat, gdzie kontakt z farmaceutą był skutecznie utrudniony przez szybę? Czy to było aż tak złe rozwiązanie? Przynajmniej pacjenci z receptą nie opluwali i nie smarkali na ducha bogu winną panią magister od pigułek. Ale nie! W nowoczesnym świecie takie izolowanie się jest odwracaniem się plecami do klienta! No to teraz mamy powrót do, hmm, normalnego, zdroworozsądkowego osądu sytuacji. Może tak zostanie, kto wie…

Kto próbuje się mierzyć w czasach pandemii z problemem dostania się do lekarza (takiego normalnego „na NFZ”, bo oczywiście nie mówię o prywatnych praktykach lekarskich), ten wie że proste to to nie jest. Człowiek się denerwuje, rzuca kurwami, wyczerpuje baterię w telefonie dzwoniąc stoczterdziestysiódmy raz na zajęty numer przychodni. Ale jak już się dodzwonisz (ufff…) to wpadasz, jak Alicja przez króliczą norę, do zupełnie innego świata. Nagle okazuję się, że: 1. można otrzymać teleporadę bez dreptania w stanie agonalnym do przychodni; 2. można zamówić przez telefon receptę na leki i nie trzeba biegać z kartą NFZ aby odbić się w rejestracji; ba, 3. można umówić się na osobistą wizytę, jeśli tego wymaga sytuacja, twój stan zdrowia. A jak już trafisz do przychodni, to jakbyś trafił do zupełnie innego świata ochrony zdrowia, niż ten sprzed pandemii. Nagle okazuje się, że nie tylko wszystkie formalno-administracyjne powinności, które można było dokonać telefonicznie są wielkim cywilizacyjnym krokiem. Największym zaskoczeniem okazuje się, że można rzeczywiście umówić się na wizytę na określoną godzinę, zostać przyjętym bez zbędnej zwłoki, a oczekując na wejście do gabinetu nie trzeba się tłoczyć z tłumem sobie podobnych interesantów. No jak w prywatnej przychodni!!! Może zbyt daleko wybiegami i zbyt łatwo stawiam tezę, bo opieram się tylko i wyłącznie na własnych doświadczeniach ostatniego półrocza, ale jeśli wszędzie to tak samo mniej więcej wygląda, no to czyż nie jest to krok do przodu?

I jeszcze o przychodniach. Nie znam statystyk chorowalności rodaków w ostatnich miesiącach, nie szukałem informacji o umieralności etc, ale postawię śmiałą tezę, że przez przychodnie przestały się przewalać niezliczone tłumy ludzi, których tam nie powinno być. Wszystkich przysłowiowych dziadków, którzy wizytę u „dochtorki” traktowali dotąd, jako urozmaicenie nudnego, emerytalnego dnia; zatroskanych matek o katar swojego dzieciaka; naciągaczy na lewe L-4 itd., itp. I nieważne czy jest to spowodowane tym, że rzeczywiście trudno się dostać teraz do lekarza, czy większość po prostu, po rozważeniu potencjalnych zysków i strat, odpuszcza „drogę przez mękę” aby się tam dostać i załatwić swoje mniej lub bardziej żywotne potrzeby kontaktu z medykiem. Pewnie część realnie utraci lub pogorszy swoje zdrowie, bo nie pójdzie do lekarza. Ale w większości przypadków (jestem o tym przekonany, że w większości) będzie to realne odciążenie służby zdrowia, oszczędność środków i mocy, redukcja kosztów i z całą pewnością poprawa jakości obsługi tych, którzy rzeczywiście pomocy potrzebują. A uprzedzając krzyki oburzenia i dezaprobatę na mój tok myślenia dodam tylko, że zaoszczędzoną kasę można by celowo przeznaczyć na wysyłanie ludzi np. raz w roku na kompleksowe badania diagnostyczne w ramach prewencji zdrowotnej. O!

Szeroko rozumiana służba, a raczej ochrona zdrowia, jest najbardziej poraniona w czasach pandemii, krwawi, ale też doświadczenia tego chorego czasu otwierają przed nią największe możliwości na skok - nie krok, a skok! - cywilizacyjny. Jeśli kiedyś się pozbieramy po walce z COVID-em, to nie dość że przeczołganie służby zdrowia przez ten poligon powinno dać tyle danych o jej słabościach i silnych stronach, której to wiedzy nie można (!) zatracić, to nie wyobrażam sobie aby wyuczone w warunkach bojowych procedury i nabyte doświadczenie można by nie wykorzystywać w przyszłości. Nawet pomijając czysto medyczne aspekty, już same odchudzanie formalizacji i biurokracji działań w ratowaniu zdrowia jest nie do przecenienia zmianą na lepsze. Zresztą i poza służbą zdrowia nie da się przeoczyć faktu odchodzenia od „papierowych procedur” w stronę wydajniejszych, bezpieczniejszych i wygodniejszych form przesyłania dokumentacji w formie szeroko rozumianej, jako elektronicznej. Budowało się także, choć wymuszone przez sytuację, jakieś, hmm, zaufanie do kontaktów innych niż face to face. Być może, a raczej na pewno, jest to pole do nadużyć, ale w ostatecznym rozliczeniu jest to dobry kierunek zmian.

Co jeszcze? Ogólnie rzecz biorąc to ostrzeżenie wysłane przez naturę, a co za tym związane przyhamowania w buńczucznym korzystania ze świata, ma niewątpliwie swoje złe ale i dobre strony. Ludziska trochę się opamiętali i zastanowili nad sobą – tak myślę. A takie refleksyjne zastanawianie się nad sobą zawsze jest „na propsie”. Ogólnie, myślenie jest zawsze o krok przed bezmyślnością. To zwolnienie, poświęcanie większej uwagi sprawom powszechnie uważanym za błahe – jak na przykład higiena w knajpach, czy służbie zdrowia (!) – to wartościowy jeden krok do tyłu i dwa do przodu.

Pogodynka.

Listopad. Deszczowo, nieprzyjemnie. Ale jeszcze ciepło, bo 14 st.C wieczorową porą. I tyle.