FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 21 sierpnia 2016

Szara niedziela

Pierwsza standardowa, pourlopowa niedziela. O ile tydzień temu mieliśmy gości i niedziela przemknęła intensywnie i nietypowo, to dzisiaj już jest modelowa, jak z definicji. I jeszcze ta pogoda; szaro, buro i leje. Tym bardziej jest to przygnębiające, że przecież wczoraj pławiliśmy się w słonecznych promieniach i basenowej wodzie, na termometrze było 27 st.C, a słońce grzało na całego, tak jak na sierpień przystało. Ten jednodniowy powrót lata był tak samo zaskakujący, jak genialnie trafiający w sedno sobotniego popołudnia. To była niespodzianka na miarę moich oczekiwań od tego ledwo zipiącego sierpnia. Kiedy natomiast w TV wieczorową porą zapowiedzieli zmianę pogody, wraz z nadchodzącym z zachodu chłodnym frontem, trudno było w to uwierzyć. A jednak. Front przeszedł przed godziną, może dwiema, zabrał słońce i ciepło, zlał świat deszczem, a niebo zasnuł ołowianą szarością chmur. A tfu!
Leczę moją kontuzję. Smaruję i naświetlam bolącą łydkę. Z dna na dzień jest lepiej. Wczoraj jeszcze rano (jak to rano) mięsień bolał, ale z upływem dnia się rozgrzał, rozchodził i było niemal idealnie. Dzisiaj wstałem bez bólu. Pierwszy raz najpierwsze poranne kroki od dłuższego czasu były zupełnie bez jakiegokolwiek bólu. W przeciągu całego dotychczasowego dnia jedynie o dolegliwości przypominają mi chwile gdy nacieram chore miejsce maścią - no ale przecież wiem gdzie, jak nacisnąć, żeby poczuć. Dobrze, niech mija ta bolesność, bo głodny jestem biegania. Bardzo mi się już chce wrócić na trasy. Dodatkową motywacją jest kolejne weekendowe ważenie, którego wynik mnie mało zadowala. Wciąż pourlopowa zwyżka wagi, która jest dla mnie ujmą niemałą. Ale co się tu dziwić. Nie dość że nie biegam, to zbyt częste zaglądanie do lodówki, zawiesiste owocowo-alkoholowe koktajle na wakacyjną nutę, resztki ciast i słodkości po zeszło weekendowej rozpuście, też nie pomagają trzymać się w ryzach. Od jutra, a właściwie od dzisiejszego wieczora wracam do pilnowania własnego korytka. Nie po to się wziąłem na wiosnę za siebie, zawziąłem się bardzo, uzyskałem co chciałem, żeby roztrwonić to ot tak, bez powodu. Trza spiąć poślady i wrócić na właściwą ścieżkę, o!

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Bo boli

Dogorywa ostatni długi weekend ery wiosenno-letniej, czyli tej dobrej części roku. Weekend bardzo intensywny, bo mieliśmy miłych gości od soboty. Jak to przy goszczeniu się/kogoś* (*niewłaściwe skreślić) takie towarzyskie spotkanie w dużej mierze opiera się o bufet. Tym razem nie było inaczej. Po wszystkim, mimo że niczego nie żałuję (ani krztyny spożytego jadła i napitku), czuję się na maksa zajedzony i przymulony nadmiarem wszystkiego. Toteż nie tak dawno wybrałem się na przebieżkę w celu spalenia chociaż odrobiny nadprogramowych kalorii. 
No i klops. Drugi raz z rzędu skończyłem trening pośrodku pola. O ile poprzednim razem było to gdzieś tam wpisane w scenariusz biegania (bo takie warunki narzucone, bo taki efekt narzucony, bo ... itp), to tym razem przegrałem z bólem. Wracałem do domu spacerkiem, zamiast przynajmniej truchtem. Okazuje się, że dolegliwość lewej łydki nabyta przed niespełna czterem tygodniami, miast odchodzić w niepamięć, doskwiera coraz bardziej. Martwi mnie to. Biegam od czterech i pół miesiąca, w miarę regularnie, nie było tygodni żebym przynajmniej jednego porządnego treningu nie zrobił. Ostatnim czego bym sobie życzył, to przedwczesne zakończenie sezonu. Pytanie, jak do tego nie dopuścić ? Pierwsze co, to od dzisiaj zaczynam smarowanie obolałego mięśnia i nagrzewanie go lampą. Druga rzecz, bardziej problematyczna i "bolesna", to przerwa w bieganiu. Ale na ile odpuścić ? Za ile dni spróbować znowu? Tydzień ? Czy gdy uda mi się zwalczyć doskwierający ból to będzie to znak, że znowu mogę pobiec? Kurcze, nie wiem ... Boli ...
Sierpień. Cóż za sierpień! Gdy przypomnę sobie zeszłoroczny, zalany słońcem, rekordowo pogodny i upalny, to to co funduje nam tym razem, jest jakąś marną kpiną. Może nawet nie chodzi oto, że jest zbyt mokry, bo nie jest, ale o to, że temperatury poranka bardziej pasują do późnej jesieni, a popołudnia pachną po prostu październikiem. Taka aura w żaden sposób nie pozwala przedłużyć i podgrzać urlopowych wspomnień, aby cieszyć się nimi jeszcze trochę dłużej.
Po urlopie nie pozostał już nawet ślad w sercu. Wystarczyły cztery dni w Mordorze, aby wszytko legło w gruzy, żeby rozsypał się wakacyjny zamek z piasku. Gdybym tylko ja miał takie odczucia, to mógłbym powiedzieć, że coś ze mną nie tak. Ale wszyscy wokoło mówią u nas tak samo. To tylko poświadcza, w jak chorej funkcjonujemy rzeczywistości, w jakiej patologii się nurzamy. Boli ... 

niedziela, 7 sierpnia 2016

Do ostatniego ziarnka piasku

No i po.
Piątek. Wschód słońca był bardzo malowniczy. Pięknie dzień się obudził. Niesamowicie, w tej ciszy poranka, zrobiło mi się smutno. Pojawiło się pytanie dlaczego dopiero ostatniego dnia przyszedłem na plażę o tej porze. Gdybym był sam (a byłem z Wiktorią) nie wiem, jak bym się wyrwał z tego piachu,  z tego stanu duszy. 
Potem było już gorzej. Mimo, że słońce tak optymistycznie rozpoczęło dzień, deszcz nie pozwolił o sobie zapomnieć. Lało cały czas, do nocy. Tak jakby niebiosa chciały nam pomóc w pakowaniu się do domu. Na zakończenie pobytu dostaliśmy w prezencie najgorszy dzień.
Sobota. Wyjazd.
Wyruszyliśmy o 7:45. Krótkie tankowanie, zakupy w Lidlu, jedna przerwa przed płatnymi bramkami na A1 w Nowej Wsi pod Toruniem. Jechało się świetnie, szybko, już o 12:30 minęliśmy północne rogatki Częstochowy, przez którą wlekliśmy się blisko godzinę, a w domu byliśmy w sumie po niespełna siedmiu godzinach "door to door". To tylko pokazuje, jak bardzo brakuje odcinka autostrady Pyrzowice-Częstochowa. Ale mimo, że tak przyhamowaliśmy po koniec, to podróż była świetna, szybka i przyjemna.
W bagażniku wciąż niewypakowane plażowe graty. Jak znajdą swoje miejsce w piwnicy na kolejny rok, to namacalna pamięć o minionych wakacjach pozostanie w półtorej tysiącu zdjęć i w piasku wczepionym w tapicerkę samochodu. Reszta pozostanie w mojej głowie, bardzo głęboko, bardzo mocno.

piątek, 5 sierpnia 2016

Bałtycki blues

Taaaak ... No to już końcówka. 
Wędzony dorsz po "wieczorku pożegnalnym" - palce lizać.
Właściwie od środowego popołudnia, może wieczora, napadło mnie to. Zbliża się powrót do rzeczywistości. Ale zanim to nastąpi, to jeszcze jesteśmy przecież tu, piasek sypie się z butów, a skóra słony od morskiej wody ma smak.
Wtorek. To pierwszy dzień bez treści, który nam się przydarzył. Pogoda była tak nieposkładana, że trudno było zagospodarować mijające godziny. No bo niby słońce dzielnie walczyło z chmurami, ale nie było mowy o plażowaniu, co niejako strąca taki dzień do niższej kategorii zaszeregowania. Dopiero wieczór jakiś konkretny miał smak, bo Państwo Motyki zaprosili nas na pizzę do La Costy z okazji ich rocznicy ślubu. Potem impreza przeniosła się do kempingu i trwała do późnej nocy.
Środa. Miało nie być ok, a było. Pogoda, na przekór prognozom, okazała się mega fajna. Cały dzień na plaży, z obiadem, z kąpielą w morzu, zabawą w piasku i wszystkim co można sobie po plaży obiecywać. To piąty dzień z poziomu Master, jeśli chodzi i warunki plażowania. Było świetnie ...
Czwartek. Kolejny dziwny dzień. Bardzo ciepły (nie wiem ile termometr pokazywał), bardzo wietrzny, paradoksalnie bardzo parny, do czasu pierwszej ulewy. Takie oberwanie chmury zaliczyliśmy trzykrotnie. W międzyczasie słońce i piękna pogoda, ale i chmury ciężkie, jak ołów. Dopiero popołudniem wyszliśmy z domku na długi spacer nad Piaśnicę. Wieczorem ostatnia ulewa. A potem pożegnalny wieczorek do północy.
Jutro, a właściwie to już dzisiaj, ostatni dzień. Chcę go rozpocząć powitaniem słońca a plaży. Jeśli oczywiści pogoda mi pozwoli.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Słońce, błękit, morze

Nadmorskiego urlopowania ciąg dalszy ...
Miniona sobota z rana wydawała się mało okazała pod względem pogodowym. Z upływem dnia wypiękniała jednak doskonale. Mimo, że nie był to dziań plażowy, to jednak spędziliśmy ten dzień na plaży. Najpierw Wiktoria z Hanią zgarnęły nagrody w konkursie tanecznym, a potem zalegliśmy na kocu z twarzami wystawionymi do słońca i z piwkiem w rękach wsłuchiwaliśmy się w szum rozpędzonych fal (trochę wiało, ale nie dotkliwie jakoś). 
Niedziela miała być spisana na straty - tak prorokowała prognoza pogody. Chcieliśmy jednak wbić się na chama w okno pogodowe, które miało zagościć w naszych stronach do południa. Okazała się, że gdy południe Polski (w tym Zabrze) zostało zalane wodą, my mieliśmy kolejny plażowy dzień poziom Master. Doskonała pogoda, słońce i błękitne niebo nad głowami, a woda w morzu w najlepszym temperaturowym wydaniu. Poplażowaliśmy prawie do 16:00, z obiadem na plaży (pizza). Ten dzień plażowy, kończący pierwszy nasz tydzień, dostojnie dołączył do trzech doskonałych z początku tygodnia.
Poniedziałek. W nocy lało niemożebnie. Deszcz dudnił z siłą wodospadu o dach naszej hacjendy. Rano niebo było sine i nic nie wskazywało na to, że coś z tego dnia da się "wyciągnąć". A tu proszę! Jeszcze przed południem niebo się wyczyściło i raczy nas błękitem w najlepszym wydaniu. Tylko wieje. Bardzo. Na plaży byliśmy tylko zobaczyć wzburzone morze w kolorze khaki. Ale poza plażą wiatr tak nie doskwiera, choć jest to zdecydowanie najbardziej wydmuchany dzień naszego pobytu. Plany na najbliższe godziny są. Na pewno jedziemy do Jastrzębiej Góry do Baru Max. A potem ... potem się okaże, może jeszcze wyskoczymy w kierunku Helu, żeby wieczór spędzić w Jastarni przy muzyce G.A.S.P. - to taki plan max na dzisiaj.

Coś zasłyszanego, wartego przytoczenia, bo fajne :))
Ranek. Dwa domki dalej dwóch przedstawiciele klasy wyższej, ekskluzywnej, rodem ze stolicy (wnioskuję po rejestracjach na W), sprawiających wrażenie "lepszych od innych". To tacy, których jak spotykasz w kolejce w sklepie, to wiesz, że szybko nie zrobisz zakupów, bo będą gwiazdorzyć, wybrzydzać i demonstrować swoją "wyższosferowość". Rozmowa rozwija się w kierunku ekonomiczno-gastronomiczym. Gdzie najbliższa Biedronka (pan wyglądający na "najwyższą sferę" doskonale obeznany w temacie), oraz jak można przyoszczędzić kupując porcję ryby, czy kotleta i dzielić ją na pół z małżonką, "no bo 200 g na dwoje aż nadto". Ale to nic, bo potem był hit :)) Pan, ten obeznany z lokalizacji Biedronek w okolicy, otrzymuje telefon (albo sam dzwoni - nie wiem), rzuca do słuchawki "Wiesz co, dogadamy wszystko, jak wrócę do Polski". Ha, ha, ha ... !!! :D Ale jaja! Facet siedzi na mocno-ekonomiczno-oszczędnym turnusie w lokalu w mało wypasionym kurorcie nad Bałtykiem :D :D :D, a gwiazdorzy, jakby wygrzewał się przynajmniej na tarasie apartamentu w Monaco :))). Rozwala mnie coś takiego, a na faceta do końca pobytu będę mógł patrzyć jeno z nie do opanowania grymasem zniesmaczenia. Tak to bywa ...