Taaaak ... No to już końcówka.
Wędzony dorsz po "wieczorku pożegnalnym" - palce lizać.
Właściwie od środowego popołudnia, może wieczora, napadło mnie to. Zbliża się powrót do rzeczywistości. Ale zanim to nastąpi, to jeszcze jesteśmy przecież tu, piasek sypie się z butów, a skóra słony od morskiej wody ma smak.
Wtorek. To pierwszy dzień bez treści, który nam się przydarzył. Pogoda była tak nieposkładana, że trudno było zagospodarować mijające godziny. No bo niby słońce dzielnie walczyło z chmurami, ale nie było mowy o plażowaniu, co niejako strąca taki dzień do niższej kategorii zaszeregowania. Dopiero wieczór jakiś konkretny miał smak, bo Państwo Motyki zaprosili nas na pizzę do La Costy z okazji ich rocznicy ślubu. Potem impreza przeniosła się do kempingu i trwała do późnej nocy.
Środa. Miało nie być ok, a było. Pogoda, na przekór prognozom, okazała się mega fajna. Cały dzień na plaży, z obiadem, z kąpielą w morzu, zabawą w piasku i wszystkim co można sobie po plaży obiecywać. To piąty dzień z poziomu Master, jeśli chodzi i warunki plażowania. Było świetnie ...
Czwartek. Kolejny dziwny dzień. Bardzo ciepły (nie wiem ile termometr pokazywał), bardzo wietrzny, paradoksalnie bardzo parny, do czasu pierwszej ulewy. Takie oberwanie chmury zaliczyliśmy trzykrotnie. W międzyczasie słońce i piękna pogoda, ale i chmury ciężkie, jak ołów. Dopiero popołudniem wyszliśmy z domku na długi spacer nad Piaśnicę. Wieczorem ostatnia ulewa. A potem pożegnalny wieczorek do północy.
Jutro, a właściwie to już dzisiaj, ostatni dzień. Chcę go rozpocząć powitaniem słońca a plaży. Jeśli oczywiści pogoda mi pozwoli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz