FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

piątek, 31 marca 2017

Pół roku

To już pół roku, jak wpadłem w ramiona nowej kochanki. Zdarza się co prawda jeszcze, odbierając telefon, czy przedstawiając się "skąd ja", że muszę ugryźć się w język, ale raczej imion już nie mylę. Sześć miesięcy, a wydaje mi się, że to było wczoraj. Nowy związek okrzepł, motyle z brzucha pouciekały, teraz jest to już dojrzałe małżeństwo, mimo że to docieranie było w trybie przyspieszonym. Dogadujemy się.
Po starym prochy już rozwiał wiatr. Dystansu nabrałem nadspodziewanie szybko. Pozostały już jeno wspomnienia dobre, pozytywne. Czasami tylko wraca wywołujące torsję uczucie, które w mig otrzeźwia umysł i odgania ciepłe sentymenty, np kiedy słyszę jak koledzy "biurko w biurko" ucztują częstując się wzajemnie zupą pomyj, a na deser serwują sobie pikantne porcje szantażu. Aż nie chce się wierzyć! Dosłownie - nie chcę w to wierzyć, bo nie chcę stracić szacunku do tych tak nielicznych, a jednak mi bliskich z dawnych dni. Paradoksalnie te złe głosy i wieści jeszcze głębiej wpychają mnie w ramiona nowej kochanki.
Pół roku doświadczeń zupełnie nowych. Nie mnie siebie samego oceniać, jednak odsiewając zdarzenia i sytuacje z natury patologiczne lub przynajmniej nielogiczne, ułożyłem sobie katalog zupełnie nowych doświadczeń, które - i to choć może słowa zbyt donośne - ubogaciły mnie niesamowicie. Zupełnie szczerze mogę powiedzieć, że nie spodziewałem się tak szerokiej palety barw do okiełznania, a zestawu pędzli, do rozbełtania tych farb, tak bogatego.
Nie jest tak, że jestem już w tym miejscu, na tym etapie, gdzie chciałbym być. Niektóre zamierzenia odpuściłem, inne zrealizowałem, jeszcze inne okazały się błędne i trzeba było je na bieżąco korygować, jeszcze inne są na etapie realizacji, czy nawet planowania, jednak wciąż porządkuję materię. I ducha też. Moje dotychczasowe doświadczenia opierały się na pełnym zaufaniu i partnerskim traktowaniu ludzi, nowością jest dla mnie sytuacja, gdy nie mogę ufać - to chyba jedyne, co mnie frustruje. Ale hartuję ostrze miecza.
Nowa kochanka jest kapryśna. Jednego dnia jest do rany przyłóż, innego sypie sól w rany, Jednego dnia kocham, innym razem nienawidzę tej bestii. Jednak w końcu zawszę przytulę na koniec dnia. Ot normalny związek bez dorabiania romantycznej ideologii. I niczego więcej mi nie trzeba ... na  razie.

sobota, 25 marca 2017

Matrix

Czy jakakolwiek pasta do zębów tak zajebiście wybieliła Ci zęby, że były śnieżno białe, i to w dodatku z efektem 3D? Albo czy istnieje majonez, który potrafi sprawić, że święta będą niezwykłe? A może jest samochód, który po trzaśnięciu drzwiami teleportuje w krainę dzikich górskich jezior? Ja, jak wsiadam do mojego i zamykam drzwi, to rozrywką maks w drodze do pracy jest zliczanie gulików przypadających na km bieżący. Nie za bardzo też wierzę w żel do mycia, który doprowadza na skraj orgazmu. Przynajmniej nie słyszałem dotąd podejrzanych jęków i westchnień z łazienki, gdy zajmuje ją Najlepsza z Żon. Chciałbym aby pasta do zębów była tym, czym jest, czyli węglanem wapnia do ścierania płytki nazębnej, a nie cudownym środkiem, który odmieni moje życie. Uważam też, że łyżka TEJ musztardy nie doprowadza do większej radochy, niż flaszka dobrej whisky. 
O co, qwa, chodzi ?! To, że oszukiwanie i robienie z bliźniego wariata stało się czymś normalnym, a nawet cnotą, to jedno. Ale to, że sami kochamy być robieni w wała i czerpiemy z tego ekstatyczną przyjemność, to już przesada. Kolorowo-reklamowy świat jest jak przejaskrawiona fototapeta, która odciąga wzrok od grzyba w kącie. Jakaś wielogłowa konsumpcyjna hydra pluje na nas ze wszystkich swych paszczy, a my cieszymy się, że kropi deszczyk. Iluzja. Cywilizacja oparta na ułudzie, że szczęście można kupić wybierając odpowiedni produkt. Lepszy szampon, to lepsze życie. 
I co z tego? Nic. Matrix. Ale czy warto dać się odłączyć...?
A może by tak wszystko rzucić i wyprowadzić się w Bieszczady ...?

wtorek, 21 marca 2017

Mężczyźni są z Wenus, kobiety z Marsa

Niejaki John Gray wysnuł tezę, że Kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa. I tak pałęta się to kłamliwe twierdzenie po świecie, już ponad dwadzieścia lat. Skądinąd popularne dzieło imć Gray'a stało się popkulturalnym rozgrzeszeniem wszelakich problemów z porozumieniem między płciami. Zastanawia jednak fakt, że jak szybko się ta metafora przyjęła, tak nijak nie dostała kontry z racjonalnej armaty.
No bo przecież to nieprawda wręcz kosmiczna!
To niby my, faceci, wszczynamy wojny i obcinamy sobie łby. Ale kto nas do tego popycha, hę? Dla kogo upuszczamy sobie krwi? Nam prostym samcom nie potrzeba wojen do szczęścia. Wystarczy nam dobra muzyka, może footbolowa LM, może schłodzone piwo w najmniej wysublimowanej opcji. Kochamy kochać, nie lubimy nienawidzić. Nienawiść to domena naszych Ukochanych. Któż, jak nie One nienawidzą całym sercem, bez umiaru i nigdy nie wstrzymują pazurów zadających cios? A jednak to nam, samcom, przypisuje się agresję i mordobicie. 
Zastanówmy się nad tym trochę. Jaki mielibyśmy interes w wojowaniu, gdyby to nie nasze Najmilejsze nas do niej nie popychały? No żadnej! Jesteśmy łagodni jak puchate króliczki. My nie wojujemy o to, kto ma fajniejsze jeansy, ani nie zazdrościmy kumplowi nowej tapety w jadalni, czy lepiej zrobionych cycków żony. Wśród rywalizujących samców, nawet ku świętości bywa blisko, gdy podebranie Samicy kwitowane jest dwoma szlagami w ryj ... i pojednawczym wyjściem na piwo. Natomiast kobieta musi mieć wroga. Jeśli, z jakiejś to oto przyczyny, nie jesteśmy nim my, to na 100% będzie nim inna samica. Pewnie dlatego, że lepiej walczyć z wrogiem swojego pokroju, której gatunkową naturę i technologię walki, łatwiej ogarnąć. Poza tym utarczka z samcem naturalnie wybucha i gaśnie w ramionach silnie przytulających i zduszających kobiecą złość. I koniec. W przypadku samiczego starcia jest to wojna na wyniszczenie przeciwniczki, do ostatniej kropli krwi. Skąd taka zajadłość w kobiecych sercach??? Nie wiem ...
Stawia nas to, drodzy panowie (nie mylić z Panami z wiadomej opcji) w roli wręcz mistycznej. To w naszych sercach i ramionach leży zadanie zbawienia naszych Ukochanych. To tylko naszą samczą siłą łagodności jesteśmy w stanie powstrzymać wyżynające się na prawo i lewo Panie.

niedziela, 19 marca 2017

Just another f***ing sunday

Najsampierw gwoli wyjaśnienia sprawy kardynalnej. Dając odpór złowieszczej propagandzie, jaką "Pany" stoliczne, a i inne opozycyją im stawające Gardiasy i Skóry, sieją ku frasunkowi Narodu się przysparzając, południowe rubieże umiłowanego San Escobar dzisiaj pod baldachimem błękitu stoją, a złociste Słońce jeno jeszcze bardziej rozświetla optymistyczne białe, pierzaste obłoki nad głowami. A, że chłodno ... ? No cóż ...
Ale do rzeczy. 
Mamy nadzieję, tfu!, niedzielę - o to mi chodziło. Napadła, jak zwykle siódmego dnia tygodnia (odrzucam inne wyznaniowo jej pierwszeństwo w tygodniowej agendzie), powodując rozterki typowe dla tego czasu. Azaliż jest na świecie istota, która by nie chciała przesunąć ten zwiastun poniedziałku w inne miejsce? No właśnie. 
Gdybyśmy tak zamienili miejscami niedzielę i sobotę, hę? Co by to było? Niedziela w nowym miejscu byłaby całkiem sympatycznym dniem tygodnia. Do połowy niedzielna, ze wszystkimi jej przypadłościami, ale w drugiej części dnia już zupełnie inna, z optymistycznym horyzontem wieczora, nocy i dnia następnego. Natomiast sobota straciłaby wszystko to, czym była. Stałaby się beznamiętnym preludium tygodnia, jeno tylko pozbawioną dolegliwości oryginalnej niedzieli. Byłaby nudną, choć bardziej luzacką odmianą pradawnej niedzieli.
Jeszcze można by i inaczej pomajstrować w tygodniu. Bardziej radykalnie zamieszać takową zupę. Otóż na miejsce starego piątku przenieślibyśmy niedzielę, sobotę zostawilibyśmy w spokoju, a w miejsce dawnej niedzieli wstawilibyśmy były piąty dzień tygodnia. Ha! Byłoby ciekawie bardzo. Niedziela na początek weekendu, z przeświętym rosołem (oby nie jarskim), i kurczakiem (o zgrozo!), zaraz po powrocie z pracy. Może by i poleciały gromy ze strony hierarchii purpurowej na głowy maluczkich, ale taki konglomerat mimo swojej złożoności i napakowaniu treścią duchową i pokarmową, byłby nowatorskim rozwiązaniem. A koniec takiej niedzieli mógłby już iście w staropiatkowym stylu, eksplozją barw i radości. Co dalej? Ano sobota pozostaje niezmiennie sobotnia. A piątek, siódmy w kolejce, pozbawiony swej rozbuchanej piątkowości, atoli odarty również z krępującej świętobliwości.
Do przemyślenia Narodzie. Nie takie pomysły, nawet w zupełnie nam współczesnej rzeczywistości, różne mądre (lub chcące za takie uchodzić) głowy nam wrzucają na ruszt.
Miłej niedzieli Ludkowie! 😁

niedziela, 12 marca 2017

Słowo na niedzielę

Rewolucja!
Niech oziębłe Feministki palę staniki, a niedopieszczeni Prawicowi Chłopcy prasują brunatne koszule. Niech Czarne Zastępy polerują krzyże, a Czerwone Sztandary ostrzą nindżowskie gwiazdki shuriken. Niech nawet Rzygający Tęczą tkają swą pajęczą sieć. Ja w swym przewrocie będę radykalniejszy niż Castro, Stalin, Che Guevara, Kaligula i Tomas de Torquemada razem wzięci. Moja rewolucja będzie radykalnym tornadem. Ja ... odłączam sieć. Da-dam!
W imię obrony wartości narodowych i ratowania upadającego etosu rodziny, niniejszym ogłaszam czwartki dniem bez komputera, fejsboga, instagrama, i wszelakiego społecznościowego robactwa, zżerającego mój (nasz) bezcenny czas. 
Zarządzenie wchodzi w życie z czterodniowym vacatio legis, toteż w następny czwartek rodzina nasza będzie poza Matrixem, będziemy wolni i swobodni, oddychający tlenem z atmosfery, a nie z internetu. Na samą myśl czuję się podjarany, jak przed szlakiem na Przełęcz pod Chłopkiem. 
Rozporządzenie regulujące szczegółowo dekret o wprowadzeniu abstynencji czwartkowej, mówi o wyłączeniu wszelkich urządzeń medialnych zdolnych do aktywnej interakcji z szeroko rozumianym "netem", wraz z położeniem się spać ostatniego użytkownika w środy poprzedzające postne czwartki. Prohibicja trwa do pobudki pierwszego użytkownika w, następujący po rzeczonym czwartku, piątek. 
Amen.

niedziela, 5 marca 2017

Alarm!

Ta godzina, tego dnia, tej niedzieli, kiedy zawartość Karola w Karolu osiąga masę krytyczną. Rytmicznie wyją syreny w tak pulsujących świateł w kolorze hiszpańskiej pomarańczy. Temperatura rdzenia reaktora bloku 110 dawno przekroczyła temperaturę wskazującą na zbliżającą się katastrofę. Tej lawinowej reakcji już nic nie powstrzyma. 
W napięciu namacalne wręcz napięcie. Iskrzy z każdego kąta. Podniesione głosy próbując przebić się przez alarmowy zgiełk, na próżno starają się opanować sytuację. Pojawia się myśl o ewakuacji, jak najdalej, aż na Księżyc. Bliżej nie ma sensu. Zasięg rażenia "Karola" jest na tyle rozległy, że rejterada do łazienki okazuje się śmiesznie nieskuteczną próbą ukrycia przed zagrożeniem. Niemniej skorupa stalowej wanny stanowi jakąś tam ochronę. Azyl. Jednak za niedomkniętymi drzwiami - w myśl przyjętej zasady o niezamykaniu drzwi ze względów bezpieczeństwa - każdy kolejny tupot bosych stóp w rozmiarze 25 i pół, powoduje drżenie ręki zaciśniętej na trzyostrzowej maszynce do golenia. Będzie krew?
Za oknem zapadł mrok. Stopień alertu został obniżony z najwyższego do średniego. Emocje jeszcze nie opadły, jednak groźba wybuchu wydaje się zażegnana. Syreny już nie rozdzierają powietrza ostrym krzykiem, alarmowe sygnały przestały migać. Mała stabilizacja. Stan wyjątkowy jeszcze nie odwołany, wciąż wszystkie służby w gotowości na niespodziewany zwrot sytuacji. Trzeba trzymać rękę na pulsie.
Niedzielna kartka kalendarza już prawie do oderwania. Wieczór ma swoje prawa i niechybnie zakończy się skierowaniem nieokiełznanej energii na właściwe tory, do snu. Jeszcze trochę ...

sobota, 4 marca 2017

Star Wars!

Jest!. A właściwie: Są! Te prawdziwe "Gwiezdne Wojny". Po czterech tygodniach TVN dotarło do tzw IV części. Dla mnie jednak na zawsze "Nowa nadzieja" pozostanie tą pierwszą, tymi po prostu "Gwiezdnymi Wojnami" sprzed czterdziestu laty. Nie wiem, jak to jest, bo ani ze mnie dozgonny fan, ani przekorny "gwiezdny" romantyk, ale dzisiaj z przyjemnością po raz n-ty śledzę losy Luke Skywalkera, Hana Solo i księżniczki Lei. Natomiast wszystkie nowożytne prequele i sequele jakoś mnie nie pociągają. Ba, żadnej z nowych części nie obejrzałem ani razu od dechy do dechy. Natomiast trzy części sprzed lat niezmiennie hołubię i potrafię się za każdym kolejnym razem zapaść w tą opowieść o dobrze i złu. Dlaczego? Czy dlatego, że mam nieodparte wrażenie, że nowe części to jedynie odcinanie kuponów od legendy? 
Za oknem wiosna. Temperatury ostatnich dni podskoczyły przepięknie do góry. Naście stopi, to wynik wielce satysfakcjonujący, jak na początek marca. Co prawda na nowy tydzień zapowiadają ochłodzenie, ale już nic nie powstrzyma odrodzenia po zimie. Ja, z ta perspektywą, czuję się bosko. Aż przebieram nogami, aby ruszyć znowu na biegowe trasy. Jedyne co mnie powstrzymuje to rekonwalescencją po przebytej infekcji. Zresztą rodzinnie, wszyscy chorowaliśmy ostatnio nieprzyjemnie. Wychodzimy już z tego chorego czasu, ale każdy jeszcze co nieco chyrla dźwięcznie. Dlatego jeszcze dzisiaj nie pobiegłem, mimo że słońce rozgrzewające świat wołało za mną w niebo głosy.
W domu chorowanie, a w pracy marzec rozpoczął się kompilacją różnych mniejszych i większych problemów. Momentami mam wrażenie, że to taki "powenowy" stan nastał. Pewnie przesadzam, ale ostatnio muszę nieźle lawirować i naginać czasoprzestrzeń, żeby nie wypaść z torów. I na najbliższe tygodnie nie zapowiada się jakieś nagłe uspokojenie, ba, będzie gorąco, jak nigdy. W każdym bądź razie czeka mnie pracochłonny miesiąc.

Tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- ON w cenie 4,59-4,60 PLN/L.
- dzisiaj nasi skoczkowie zdobyli złoty medal w drużynie w Mistrzostwach Świata w Lahti