Błękit nieba w najlepszym paryskim gatunku, słońce grzeje na 110%, temperatura 26-27 st.C, niedziela. Żal nie skonsumować tego dnia nieco wykwintniej, niż powszedni. No to jedziemy do Świerklańca!
O parku w Świerklańcu wszyscy już wszystko wiedzą, więc ograniczę się do potwierdzenia, że tak, że rzeczywiście jest ślicznie, że zadbany, że zielony, że ... fajnie, i już. Chce się tam być, spacerować, a nawet rozłożyć na zielonej trawie na brzegu stawu.
Ale co to ja chciałem "w związku z" ? Acha, no tak. Ale żeby nie było, żeby nie było podejrzeń jakiś, ze sprzyjam "wiadomo komu" (brrr...!), to powiem, że lubię wegetarian, nie uważam ich za sektę, i co więcej - nawet lubię to ich żarełko. Jakby jeszcze do jedzenia czasem dorzucili nieco padliny, to byłbym skłonny przejść na wegetarianizm. Nie przeszkadza mi też, że ktoś chodzi w futrze, i to nawet nie na własnej skórze wyhodowanym. Natomiast jeśli nie je mięsa, chodzi w futrze i dodatkowo pendaluje na rowerze, to tutaj robi się już problematyczna sprawa.
Pal licho polityczną poprawność, kiedy w duszy wrze! Trudno, narażę się niejednemu i jestem w stanie znieść ten lament i bluzgi pod moim adresem. Po dzisiejszym - tak miłym w sumie dniu - moja niechęć do rowerzystów ...nieco bardziej wzrosła. Nie dość, że na drogach publicznych są świętymi krowami - z czego chętnie korzystają - stwarzającymi zagrożenie nie tylko dla siebie, to nawet poza drogami, gdzie teoretycznie pieszy powinien się czuć bezpiecznie, sieją postrach. Dużo by można o tym prawić. I nie mam zamiaru roztrząsać ile czarnych owiec jest w tym stadzie. Dla mnie jedna łyżka dziegciu psuje całą beczkę miodu, jakby nie był słodki.
Wyłapywanie spod kół rowerów dzieciaka podczas rodzinnego spaceru, stało się zadaniem przewodnim dzisiejszego popołudnia w Świerklańcu. Szarżujący bez wyobraźni cykliści uważający się za panów asfaltu, roztrącający niemalże łokciami tłum namolnych pieszych, hamujący z piskiem opon i wytartych hamulców, traktujący innych jak slalomowe pachołki, bardzo skutecznie podnoszą ciśnienie. Nie wiem ile razy musiałem dzisiaj łapać Młodego za fraki, aby jeden z drugim durniem nie rozjechali go na miazgę.
Poza tym to było fajnie. Naprawdę.
niedziela, 28 maja 2017
sobota, 20 maja 2017
Pobudka na asfalcie
"Pobiegnij rano ...", "będzie rześko...", "słońce tak nie grzeje..." Tiaaaaaa...
Po rewelacyjnym piątku można było się spodziewać tylko tego, że sobota będzie taka sama. Założenie więc o porannym bieganiu, było ze wszech miar słuszne. Toteż zwlokłem swe cielsko z wyra, wzułem buciory i dawaj! w trasę. Ale jak tu się obudzić w sobotni poranek, kiedy piątkowy wieczór był tak ... miły ? 😉Jedno jest pewne: słońce grzeje w dekiel tak samo solidnie, jak pod wieczór 😀
Poranne bieganie ma swoje wady i zalety. Biorąc pod uwagę czynnik lokalizacyjno-pogodowo-kalendarzowy, można te plusy i minusy opisać w paru słowach.
Minusy:
- trudno się obudzić i "do biegu" i "w biegu" mi zajęło to jakiś prawie 5 km.
- słońce grzeje chyba solidniej i ostrzej niż popołudniowo-wieczorną porą.
- reszta dnia na nieco ciężkich nogach, po takim treningu.
Plusy:
+ biegając rankiem masz już z głowy wieczór
+ zapach świeżo koszonej trawy jest bardziej orzeźwiający niż wieczorny, zniewalający zapach wypiekanych kołoczków z serem
+ z założenia jest chłodniej, bardziej rześko z rana, chociaż dzisiejszy dzień temu przeczy (pogoda się maksymalnie spieprzyła z upływem godzin)
+ nie ma cholernych muszek, które stały się już stałą pozycją menu biegowego dnia. Ale może to wiatr wbijający swą siła w asfalt, tak skutecznie rozgonił to paskudztwo.
Jak by nie było - pobiegałem. W tempie adekwatnym do leniwego usuwania produktów przemiany materii piątkowej whisky. To było bardzo miłe bieganie. Jak już się obudziłem oczywiście 😊
Chlebek upiekłem. Czwarty. Z kolejnego przepisu. Oczywiście na własnym zakwasie, który pieczołowicie hoduję. Jak się udał? Każdy poprzedni miał swoje wady i zalety. No dobra, głównie wady. Dzisiaj też nie do końca mam to, czego oczekiwałem. Ale tak na prawdę, to dopiero jutrzejszy dzień będzie weryfikacją dzisiejszego wypieku. No bo co tu oceniać, jak świeży, gorący, z chrupiącą skórką i pachnący, jak milion dolarów. Rano okaże się czy się udał, czy okaże się jednak gniotem.
piątek, 19 maja 2017
Wiosna, ach to Ty!
Nareszcie !!! Maj w końcu wybuchnął słońcem i gorącem. I jednocześnie, wybiegły z mroku kształtne, choć nieco blade jeszcze, uda oraz filuterne niuanse zalotnie zerkające spod przykrótkich szortów. Dekolty, jakby odetchnęły głębiej znacznie, a usta nabrały malinowej słodyczy. Piękne nam się zrobiło, na ulicach, w parkach i na ławkach. Serce rośnie, gdy maj majować zaczyna z takim animuszem, jakby chciał za wszelką cenę odpokutować swoje, i braci swoich starszych, ciężkie winy. Wiosna! Ach to Ty!
poniedziałek, 15 maja 2017
Dobroczynność za piątala
Parking przed dyskontem w Gliwicach.Zatrzymałem się, bo w promocji soki jabłkowe. Chociaż nawet nie soki, bo nektary, ale ...
- "Przepraszam, mogę o coś zapytać?" - starszy facet, na twarzy wyorane życie.
- "O co chodzi?" - ale przecież wiem, domyślam się dalszego ciągu konwersacji.
- "Nie chcę pieniędzy. Wyszedłem z więzienia, jestem bezdomny. Kupi mi pan coś do jedzenia?"
- "Tak. A co by pan chciał?" - skąd ta nagła decyzja??? Czym różni się ten oto jegomość, że właśnie jemu odpowiedziałem w ten sposób? Przecież z zasady tego nie robię, pomny złych doświadczeń, które pozostawiały jedynie niesmak. Ani to trzęsąca się kobiecina, ani zasmarkany dzieciak, tylko zdrowy na pierwszy rzut oka facet. Że trzeźwy, że nie śmierdzi, że z twarzy jakoś... budzący zaufanie? Nie błagał, nie kajał się, nie płakał - ot zapytał.
- "Nie, no przecież ja nie mogę panu powiedzieć co" - odparł.
- "Ok. Niech pan poczeka".
Nie wdając się w szczegóły, kupiłem dobry (tak myślę) posiłek. Zapytałem sam siebie, co bym zjadł, jakbym był bardzo głodny. Nie musiałem zbytnio wysilać wyobraźni, bo w drodze z pracy zazwyczaj jestem bardzo głodny.
Podziękował.
Tyle faktów. Pozostają pytania, wątpliwości, niuanse całej tej sytuacji. Dlaczego? Kto? Co będzie dalej? Czy dobrze? Może źle. Jaka historia się za tym kryje? Czy warto? Ani mi z tym dobrze, ani źle. Chciałbym, aby było mi to obojętne. A może nie?
- "Przepraszam, mogę o coś zapytać?" - starszy facet, na twarzy wyorane życie.
- "O co chodzi?" - ale przecież wiem, domyślam się dalszego ciągu konwersacji.
- "Nie chcę pieniędzy. Wyszedłem z więzienia, jestem bezdomny. Kupi mi pan coś do jedzenia?"
- "Tak. A co by pan chciał?" - skąd ta nagła decyzja??? Czym różni się ten oto jegomość, że właśnie jemu odpowiedziałem w ten sposób? Przecież z zasady tego nie robię, pomny złych doświadczeń, które pozostawiały jedynie niesmak. Ani to trzęsąca się kobiecina, ani zasmarkany dzieciak, tylko zdrowy na pierwszy rzut oka facet. Że trzeźwy, że nie śmierdzi, że z twarzy jakoś... budzący zaufanie? Nie błagał, nie kajał się, nie płakał - ot zapytał.
- "Nie, no przecież ja nie mogę panu powiedzieć co" - odparł.
- "Ok. Niech pan poczeka".
Nie wdając się w szczegóły, kupiłem dobry (tak myślę) posiłek. Zapytałem sam siebie, co bym zjadł, jakbym był bardzo głodny. Nie musiałem zbytnio wysilać wyobraźni, bo w drodze z pracy zazwyczaj jestem bardzo głodny.
Podziękował.
Tyle faktów. Pozostają pytania, wątpliwości, niuanse całej tej sytuacji. Dlaczego? Kto? Co będzie dalej? Czy dobrze? Może źle. Jaka historia się za tym kryje? Czy warto? Ani mi z tym dobrze, ani źle. Chciałbym, aby było mi to obojętne. A może nie?
poniedziałek, 8 maja 2017
Kozacka bieganina
Pobiegałem sobie w sobotę. Bardzo. Zupełnie normalnie wyszedłem przed dom, ba, nawet powiem że cholernie mi się nie chciało. Przeciągnięcie, dwa podskoki, trzy przysiady... i w drogę. Pogoda jakby idealna do biegania: jakieś 14 st. niebo zachmurzone, wiaterek minimalny, w powietrzu wisi ochota na deszcz.
Biegnę. Najpierw ciężko, nogi nie chcą się podnosić, a nawet lewa łydka jakby nieco drętwiała. I tak męczę się przez jakieś 5 km w tempie przyzwoitym, ale wyprutym z radości. No męczę się po prostu. Ale tak mniej więcej od 6 km coś się zmienia. Krok jakby dłuższy, lżejszy, bardziej sprężysty. Po kolejnym kilometrze oddech się uspokoił, a tempo wyrównało. Już zupełnie inaczej się biegnie. Robię te swoje pętelki i zaczyna mi świtać w głowie, żeby zamiast pobiec we wiadomym miejscu prosto do domu, skręcić na jeszcze jedną długą pętlę. No to sruuuu, raz jeszcze. Dalej biegnie się bezproblemowo, jeszcze bez żadnego zmęczenie materiału. No i rodzi się w końcu pokusa wielka, żeby wykorzystać ten dobry dzień, na wybieganie czegoś ... dobrego. To wymaga jednak inwentaryzacji pozostałej energii, przegrupowania sił i przeglądu bólu, który pojawia się już tu i tam. Ból to w sumie nic złego, ba, normalka dla biegacza. Trzeba go rozsądnie przezwyciężyć. Ale ja już znam swoje biegowe bóle i wiem, czy ten dzisiejszy jest groźny. Nie jest. Ten mi krzywdy nie zrobi.
Trasa dobrze znana. Pętle, ich przybliżone długości, mam w głowie. Ważne aby tak kręcić się po okolicy, aby meta była w miarę blisko domu. Szczególnie, że od 17 km robi się już ciężko i nie chciałbym, od mety do domu, czołgać się. Stawy, zwłaszcza kolana, są już poobijane dzisiejszym asfaltowym bieganiem. 19 km, a to już prosta do mety, robi się mało przyjemnie. 20 i 21 km są już ciężkie. Teraz już wypatruję wyimaginowanej "taśmy" na mecie. Zaczynam spoglądać na endomondo z nadzieją, że już pozwoli mi się zatrzymać.
Jest! Meta. Półmaraton zaliczony. Drugi raz w życiu. I to na tak wariackich papierach. Bez przygotowania fizycznego i mentalnego do tej próby, po długiej przerwie, z pięcio kilogramowym naddatkiem względem poprzedniego, zeszłorocznego biegu, bez łyka wody po drodze. Wszystko przemawiało przeciwko, a wynik okazał się o ponad minutę lepszy; dokładnie o 1'07" lepszy, niż rok temu. Czas 2 h 06 min 33 s. Dla mnie bomba! Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności i tak dziwne, że dobiegłem.
To był jeden z kolejnych treningów. Mam bowiem w głowie zamiar wielki, aby w tym sezonie - tym razem przygotowany - pobiec półmaraton poniżej 2 godzin. I jeśli Bozia pozwoli, to zrobię to. Ale przygotuję się do tego. A to co się wydarzyło, to pozostanie w mojej pamięci, jako fajna przygoda, a raczej szczeniackie kozaczenie dziestoletniego młodzieńca z brzuszkiem 😀. Ot takie marzenie amatora w trampkach.
Biegnę. Najpierw ciężko, nogi nie chcą się podnosić, a nawet lewa łydka jakby nieco drętwiała. I tak męczę się przez jakieś 5 km w tempie przyzwoitym, ale wyprutym z radości. No męczę się po prostu. Ale tak mniej więcej od 6 km coś się zmienia. Krok jakby dłuższy, lżejszy, bardziej sprężysty. Po kolejnym kilometrze oddech się uspokoił, a tempo wyrównało. Już zupełnie inaczej się biegnie. Robię te swoje pętelki i zaczyna mi świtać w głowie, żeby zamiast pobiec we wiadomym miejscu prosto do domu, skręcić na jeszcze jedną długą pętlę. No to sruuuu, raz jeszcze. Dalej biegnie się bezproblemowo, jeszcze bez żadnego zmęczenie materiału. No i rodzi się w końcu pokusa wielka, żeby wykorzystać ten dobry dzień, na wybieganie czegoś ... dobrego. To wymaga jednak inwentaryzacji pozostałej energii, przegrupowania sił i przeglądu bólu, który pojawia się już tu i tam. Ból to w sumie nic złego, ba, normalka dla biegacza. Trzeba go rozsądnie przezwyciężyć. Ale ja już znam swoje biegowe bóle i wiem, czy ten dzisiejszy jest groźny. Nie jest. Ten mi krzywdy nie zrobi.
Trasa dobrze znana. Pętle, ich przybliżone długości, mam w głowie. Ważne aby tak kręcić się po okolicy, aby meta była w miarę blisko domu. Szczególnie, że od 17 km robi się już ciężko i nie chciałbym, od mety do domu, czołgać się. Stawy, zwłaszcza kolana, są już poobijane dzisiejszym asfaltowym bieganiem. 19 km, a to już prosta do mety, robi się mało przyjemnie. 20 i 21 km są już ciężkie. Teraz już wypatruję wyimaginowanej "taśmy" na mecie. Zaczynam spoglądać na endomondo z nadzieją, że już pozwoli mi się zatrzymać.
Jest! Meta. Półmaraton zaliczony. Drugi raz w życiu. I to na tak wariackich papierach. Bez przygotowania fizycznego i mentalnego do tej próby, po długiej przerwie, z pięcio kilogramowym naddatkiem względem poprzedniego, zeszłorocznego biegu, bez łyka wody po drodze. Wszystko przemawiało przeciwko, a wynik okazał się o ponad minutę lepszy; dokładnie o 1'07" lepszy, niż rok temu. Czas 2 h 06 min 33 s. Dla mnie bomba! Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności i tak dziwne, że dobiegłem.
To był jeden z kolejnych treningów. Mam bowiem w głowie zamiar wielki, aby w tym sezonie - tym razem przygotowany - pobiec półmaraton poniżej 2 godzin. I jeśli Bozia pozwoli, to zrobię to. Ale przygotuję się do tego. A to co się wydarzyło, to pozostanie w mojej pamięci, jako fajna przygoda, a raczej szczeniackie kozaczenie dziestoletniego młodzieńca z brzuszkiem 😀. Ot takie marzenie amatora w trampkach.
środa, 3 maja 2017
Pomajówkowane
Taaaaaak. Długi weekend majowy A.D.2017 przeszedł do historii.
Tradycji stało się zadość, więc spędziliśmy cztery dni i noce w Kudowie Zdrój. To miejsce, które na stałe wpisało się w naszą mapę "miejsc swojskich". Jak w zeszłym roku, tak i teraz mieliśmy miłe towarzystwo w hedonistycznym przeżywaniu najpiękniejszych dni wiosny. Ale pierwszy raz zmieniliśmy miejsce zakotwiczenia. Jako, że poprzednia miejscówka okazała się niedostępna (niestety dogorywa w tym roku...), trzeba było poszukać coś innego. No i znaleźliśmy coś całkiem przyzwoitego, po przeciwnej stronie Kudowy, mniej więcej w takiej samej odległości od serca miejscowości, czyli Parku Zdrojowego.
Domek, a właściwie apartament w zabudowie szeregowej, która mieściła trzy podobne lokale. Na wyposażeniu dwie sypialnie, łazienka i aneks kuchenny - o szczegółach zaraz, bo ważne 😃 Osobne wejście z dworu, z brukowanego placyku. Na terenie mały plac zabaw dla dzieci, mały parking, miejsce na ognisko, trochę trawy. Do wspólnego korzystania sprzęt sportowy (jaki-taki), dwa całkiem porządne gazowe grille (na trzy ekipy). Okolica spokojna, z daleka od głównej drogi, pod lasem - dosłownie pod lasem, bo dwa metry za płotem regularny las, z którego mieliśmy towarzystwo w postaci mrówek.
Teraz wrócę do szczegółów o samym domku vel apartamencie. Może nie dość dokładnie przestudiowałem ofertę, albo była tak sprytnie zrobiona, że przeoczyłem fakt, iż aneks kuchenny nie jest wyposażony w żaden palnik, piecyk, czy płytę grzejną. Cała reszta ok, ale kuchenka mikrofalowa nie rekompensuje braku miejsca do gotowania 😉. Jakoś tez nie doczytałem, że dwie sypialnie i salon są na tym samym poziomie. A jak już o nich, to nie chciałbym w nich spać w środku lata - klitki tak male, że nawet podczas chłodnego majowego weekendu było duszno straszecznie. Miejsca tyle, że na łóżka jedynie plac (+szafa na docisk). Ktoś sprytnie fotografował te miejsca na stronkę z ogłoszeniem, bo wszystkie pomieszczenia wyglądały w ofercie na duuuuużo większe - szeroki kąt rządzi! 😀To tyle, jeśli chodzi o narzekanie. Sam lokalik czysty, świeży, widać, że w miarę nowy i dostatecznie wyposażony w to co potrzeba (pomijając ewentualne chęci gotowania przez gości). Cena dla jednej przeciętnej rodziny dosyć zaporowa, ale w dwie ekipy przyjazd robi się całkiem atrakcyjny. Do ceny trzeba doliczyć dodatkowe myto za prąd- w naszym przypadku 15 PLN/dzień extra. Właściciele nie ukrywają tego, ale trochę to nieuczciwe, że pozycjonują swoją ofertę wyciągając z ceny koszt energii; no nieelegancko jakoś to wygląda.
Pobyt. Ufff, cóż tu powiedzieć. Pojechaliśmy tam wypoczywać i zażywać lenistwa. Zupełnie z planu wykreślając jakiekolwiek atrakcje, a skupiając się jedynie na konsumowaniu weekendu, w pełnym tego słowa znaczeniu. Dla przyzwoitości przespacerowaliśmy się po Parku, wypiliśmy pivo w knajpie w czeskiej Małej Cermnej, a jedyny wyjazd był do czeskiego marketu na zakupy 😉. Powyższe założenia i ich konsekwentna realizacja sprawiły, że to był niesamowicie leniwy, konsumpcyjny, chilloutowy weekend, od pierwszych do ostatnich godzin. Brawo my! Do tego pogoda słoneczna, choć nieco chłodna, która zachęcała do wystawiania pysków do słońca.
Ostatni dzień to tradycyjne łowy na czeskie rarytasy. Ołomuckie twarożki, hermeliny, kofola, spekaczki, absynt (tradycyjnie), no i piwo, piwo, piwo ... duuuużo piwa, bo trudno się nasycić czeskim chmielowym napitkiem w takim wyborze. Acha, no i ketchup, taki jak pamiętam(y) z dzieciństwa😉. I Lentilky! -must have.
I po weekendzie. Jak zwykle o tej porze trochę smutno, bo emocje jeszcze grają. Ale już za rok....
Tradycji stało się zadość, więc spędziliśmy cztery dni i noce w Kudowie Zdrój. To miejsce, które na stałe wpisało się w naszą mapę "miejsc swojskich". Jak w zeszłym roku, tak i teraz mieliśmy miłe towarzystwo w hedonistycznym przeżywaniu najpiękniejszych dni wiosny. Ale pierwszy raz zmieniliśmy miejsce zakotwiczenia. Jako, że poprzednia miejscówka okazała się niedostępna (niestety dogorywa w tym roku...), trzeba było poszukać coś innego. No i znaleźliśmy coś całkiem przyzwoitego, po przeciwnej stronie Kudowy, mniej więcej w takiej samej odległości od serca miejscowości, czyli Parku Zdrojowego.
Domek, a właściwie apartament w zabudowie szeregowej, która mieściła trzy podobne lokale. Na wyposażeniu dwie sypialnie, łazienka i aneks kuchenny - o szczegółach zaraz, bo ważne 😃 Osobne wejście z dworu, z brukowanego placyku. Na terenie mały plac zabaw dla dzieci, mały parking, miejsce na ognisko, trochę trawy. Do wspólnego korzystania sprzęt sportowy (jaki-taki), dwa całkiem porządne gazowe grille (na trzy ekipy). Okolica spokojna, z daleka od głównej drogi, pod lasem - dosłownie pod lasem, bo dwa metry za płotem regularny las, z którego mieliśmy towarzystwo w postaci mrówek.
Teraz wrócę do szczegółów o samym domku vel apartamencie. Może nie dość dokładnie przestudiowałem ofertę, albo była tak sprytnie zrobiona, że przeoczyłem fakt, iż aneks kuchenny nie jest wyposażony w żaden palnik, piecyk, czy płytę grzejną. Cała reszta ok, ale kuchenka mikrofalowa nie rekompensuje braku miejsca do gotowania 😉. Jakoś tez nie doczytałem, że dwie sypialnie i salon są na tym samym poziomie. A jak już o nich, to nie chciałbym w nich spać w środku lata - klitki tak male, że nawet podczas chłodnego majowego weekendu było duszno straszecznie. Miejsca tyle, że na łóżka jedynie plac (+szafa na docisk). Ktoś sprytnie fotografował te miejsca na stronkę z ogłoszeniem, bo wszystkie pomieszczenia wyglądały w ofercie na duuuuużo większe - szeroki kąt rządzi! 😀To tyle, jeśli chodzi o narzekanie. Sam lokalik czysty, świeży, widać, że w miarę nowy i dostatecznie wyposażony w to co potrzeba (pomijając ewentualne chęci gotowania przez gości). Cena dla jednej przeciętnej rodziny dosyć zaporowa, ale w dwie ekipy przyjazd robi się całkiem atrakcyjny. Do ceny trzeba doliczyć dodatkowe myto za prąd- w naszym przypadku 15 PLN/dzień extra. Właściciele nie ukrywają tego, ale trochę to nieuczciwe, że pozycjonują swoją ofertę wyciągając z ceny koszt energii; no nieelegancko jakoś to wygląda.
Pobyt. Ufff, cóż tu powiedzieć. Pojechaliśmy tam wypoczywać i zażywać lenistwa. Zupełnie z planu wykreślając jakiekolwiek atrakcje, a skupiając się jedynie na konsumowaniu weekendu, w pełnym tego słowa znaczeniu. Dla przyzwoitości przespacerowaliśmy się po Parku, wypiliśmy pivo w knajpie w czeskiej Małej Cermnej, a jedyny wyjazd był do czeskiego marketu na zakupy 😉. Powyższe założenia i ich konsekwentna realizacja sprawiły, że to był niesamowicie leniwy, konsumpcyjny, chilloutowy weekend, od pierwszych do ostatnich godzin. Brawo my! Do tego pogoda słoneczna, choć nieco chłodna, która zachęcała do wystawiania pysków do słońca.
Ostatni dzień to tradycyjne łowy na czeskie rarytasy. Ołomuckie twarożki, hermeliny, kofola, spekaczki, absynt (tradycyjnie), no i piwo, piwo, piwo ... duuuużo piwa, bo trudno się nasycić czeskim chmielowym napitkiem w takim wyborze. Acha, no i ketchup, taki jak pamiętam(y) z dzieciństwa😉. I Lentilky! -must have.
I po weekendzie. Jak zwykle o tej porze trochę smutno, bo emocje jeszcze grają. Ale już za rok....
Subskrybuj:
Posty (Atom)