Po rewelacyjnym piątku można było się spodziewać tylko tego, że sobota będzie taka sama. Założenie więc o porannym bieganiu, było ze wszech miar słuszne. Toteż zwlokłem swe cielsko z wyra, wzułem buciory i dawaj! w trasę. Ale jak tu się obudzić w sobotni poranek, kiedy piątkowy wieczór był tak ... miły ? 😉Jedno jest pewne: słońce grzeje w dekiel tak samo solidnie, jak pod wieczór 😀
Poranne bieganie ma swoje wady i zalety. Biorąc pod uwagę czynnik lokalizacyjno-pogodowo-kalendarzowy, można te plusy i minusy opisać w paru słowach.
Minusy:
- trudno się obudzić i "do biegu" i "w biegu" mi zajęło to jakiś prawie 5 km.
- słońce grzeje chyba solidniej i ostrzej niż popołudniowo-wieczorną porą.
- reszta dnia na nieco ciężkich nogach, po takim treningu.
Plusy:
+ biegając rankiem masz już z głowy wieczór
+ zapach świeżo koszonej trawy jest bardziej orzeźwiający niż wieczorny, zniewalający zapach wypiekanych kołoczków z serem
+ z założenia jest chłodniej, bardziej rześko z rana, chociaż dzisiejszy dzień temu przeczy (pogoda się maksymalnie spieprzyła z upływem godzin)
+ nie ma cholernych muszek, które stały się już stałą pozycją menu biegowego dnia. Ale może to wiatr wbijający swą siła w asfalt, tak skutecznie rozgonił to paskudztwo.
Jak by nie było - pobiegałem. W tempie adekwatnym do leniwego usuwania produktów przemiany materii piątkowej whisky. To było bardzo miłe bieganie. Jak już się obudziłem oczywiście 😊
Chlebek upiekłem. Czwarty. Z kolejnego przepisu. Oczywiście na własnym zakwasie, który pieczołowicie hoduję. Jak się udał? Każdy poprzedni miał swoje wady i zalety. No dobra, głównie wady. Dzisiaj też nie do końca mam to, czego oczekiwałem. Ale tak na prawdę, to dopiero jutrzejszy dzień będzie weryfikacją dzisiejszego wypieku. No bo co tu oceniać, jak świeży, gorący, z chrupiącą skórką i pachnący, jak milion dolarów. Rano okaże się czy się udał, czy okaże się jednak gniotem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz