Pobiegałem sobie w sobotę. Bardzo. Zupełnie normalnie wyszedłem przed dom, ba, nawet powiem że cholernie mi się nie chciało. Przeciągnięcie, dwa podskoki, trzy przysiady... i w drogę. Pogoda jakby idealna do biegania: jakieś 14 st. niebo zachmurzone, wiaterek minimalny, w powietrzu wisi ochota na deszcz.
Biegnę. Najpierw ciężko, nogi nie chcą się podnosić, a nawet lewa łydka jakby nieco drętwiała. I tak męczę się przez jakieś 5 km w tempie przyzwoitym, ale wyprutym z radości. No męczę się po prostu. Ale tak mniej więcej od 6 km coś się zmienia. Krok jakby dłuższy, lżejszy, bardziej sprężysty. Po kolejnym kilometrze oddech się uspokoił, a tempo wyrównało. Już zupełnie inaczej się biegnie. Robię te swoje pętelki i zaczyna mi świtać w głowie, żeby zamiast pobiec we wiadomym miejscu prosto do domu, skręcić na jeszcze jedną długą pętlę. No to sruuuu, raz jeszcze. Dalej biegnie się bezproblemowo, jeszcze bez żadnego zmęczenie materiału. No i rodzi się w końcu pokusa wielka, żeby wykorzystać ten dobry dzień, na wybieganie czegoś ... dobrego. To wymaga jednak inwentaryzacji pozostałej energii, przegrupowania sił i przeglądu bólu, który pojawia się już tu i tam. Ból to w sumie nic złego, ba, normalka dla biegacza. Trzeba go rozsądnie przezwyciężyć. Ale ja już znam swoje biegowe bóle i wiem, czy ten dzisiejszy jest groźny. Nie jest. Ten mi krzywdy nie zrobi.
Trasa dobrze znana. Pętle, ich przybliżone długości, mam w głowie. Ważne aby tak kręcić się po okolicy, aby meta była w miarę blisko domu. Szczególnie, że od 17 km robi się już ciężko i nie chciałbym, od mety do domu, czołgać się. Stawy, zwłaszcza kolana, są już poobijane dzisiejszym asfaltowym bieganiem. 19 km, a to już prosta do mety, robi się mało przyjemnie. 20 i 21 km są już ciężkie. Teraz już wypatruję wyimaginowanej "taśmy" na mecie. Zaczynam spoglądać na endomondo z nadzieją, że już pozwoli mi się zatrzymać.
Jest! Meta. Półmaraton zaliczony. Drugi raz w życiu. I to na tak wariackich papierach. Bez przygotowania fizycznego i mentalnego do tej próby, po długiej przerwie, z pięcio kilogramowym naddatkiem względem poprzedniego, zeszłorocznego biegu, bez łyka wody po drodze. Wszystko przemawiało przeciwko, a wynik okazał się o ponad minutę lepszy; dokładnie o 1'07" lepszy, niż rok temu. Czas 2 h 06 min 33 s. Dla mnie bomba! Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności i tak dziwne, że dobiegłem.
To był jeden z kolejnych treningów. Mam bowiem w głowie zamiar wielki, aby w tym sezonie - tym razem przygotowany - pobiec półmaraton poniżej 2 godzin. I jeśli Bozia pozwoli, to zrobię to. Ale przygotuję się do tego. A to co się wydarzyło, to pozostanie w mojej pamięci, jako fajna przygoda, a raczej szczeniackie kozaczenie dziestoletniego młodzieńca z brzuszkiem 😀. Ot takie marzenie amatora w trampkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz