FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 31 grudnia 2017

Blogowe remanenty końca czasów ... i Szczęśliwego Nowego Roku

Tak sobie przeglądam mojego wysłużonego bloga i w zakładce "robocze" znalazłem poniższy tekst, Nie jest to jedyny nigdy nie opublikowany, ale ten akurat wydał mi się na tyle ciekawy, że pozwolę go sobie zamieścić, trochę dla zabawy, trochę ku przestrodze... Po przeszło dwóch latach od jego spłodzenia, teraz wywołuje u mnie jedynie uśmiech (bo taki emocjonalny! 😉).Dla mnie osobiście jest już zupełnie nieaktualny, co jednak nie oznacza, że stracił swoją merytoryczną wartość i sens. 
A ponieważ mamy dzisiaj Sylwestra i czas noworocznych postanowień, toteż dedykuję go tym, którzy tkwią w zaparte i zwlekają z decyzjami. Zwłaszcza tym, którzy wciąż mają zbyt bardzo w sercu kogoś, zamiast pomyśleć o sobie i najbliższych 😉 
Życzę wszystkim samym dobrych decyzji w Nowym Roku i wszelkiej pomyślności; dużo zdrowia i słonecznych dni nie mniej, niż deszczowych; miłości, radości, spokoju ducha i spełnienia marzeń, przynajmniej tych najmniejszych.

"Sprawdza się. Nigdy nie było inaczej. 
Praca w sobotę, jest dwu, trzykrotnie bardziej wydajna, niż w normalny dzień roboczy. W jedną godzinę upchniesz tyle, że na darmo próbować to od poniedziałku do piątku. Wiem, Ameryki nie odkryłem. Natury nie oszukasz. Na pytanie dlaczego tak jest, odpowiedź jest banalna. W sobotę możesz pracować. I kropka. Właściwie by wystarczyło, ale dobra, pociągnijmy dalej. Dlaczego więc "możesz pracować" ? Bo nikt ci dupy nie zawraca. Rozwijając temat, chodzi mniej więcej o to, że robisz co do ciebie należy, miast rozwiązywać domniemane lub gówniane problemy, najczęściej czyjeś, nie twoje. Wykonujesz swoją pracę, realizujesz zadania, a nie odpowiadasz na retoryczne pytania tego "kto nie wie" / "nie potrafi" / "nie chce wiedzieć" / "nie musi wiedzieć" (niewłaściwe skreślić), ogólnie rzecz biorąc, nie obsługujesz całej rzeszy "niezorientowanych w temacie", a jednak "chcących jakoś nie tracić kontaktu". Nie bawisz się w centralę telefoniczną, telefon zaufania, gorącą linię.
Idąc dalej. Nie marnujesz czasu na uczestnictwo w mitingach, które nic nie wnoszą, a tylko powielają ustalenia z poprzedniego spotkania. I tak dzień, po dniu, marnując kolejne godziny, które mógłbyś spożytkować na merytoryczne pochylenie się nad obowiązkami. Republika Mitingowa - potworek, który wyrasta na pożywnym podłożu ze zmielonych i wymieszanych: niewiedzy, niechęci i strachu.  
Jesteś też wolny od mejlowej patologii, która służy do "dowiadywania się" lub "odpychania" od siebie odpowiedzialności, podejmowania decyzji, rozwiązywania problemu, kreowania praktycznych recept i wytyczania ścieżek. Nie wspominając już o tradycyjnym "uprzejmym donoszeniu -UDW". Poczta elektroniczna dla niektórych to najlepsze narzędzie do bajpasowania "niedobrego" systemu zarządzania, który jest nie do ogarnięcia, i właściwie nikt nie wiem po jaką cholerę tyle kasy na niego "się wydało". Doprowadza mnie do ciężkiej cholery, jak słyszę, że system jest do dupy ... bo jest. Jestem daleki od bałwochwalczego uwielbienia ściśle systemowego stylu zarządzania biznesem, ale przeginanie w druga stronę, też mnie złości. Dobrze skrojony garnitur procedur jeszcze nikomu dupy nie przytarł. Choć co po niektórym by się przydało.
Cisza. Można skupić myśli. W ciszy i spokoju, jakże łatwiej, szybciej i skuteczniej znaleźć rozwiązanie. Banalne? No to co - ważne, że skuteczne. A po wszystkim : Łał! Ale zajebisty dzień! Ile spraw pchniętych do przodu! Ile zakończonych tematów! Jakże sympatyczny stosunek mejli przeczytanych, do zaległych! Bez krztyny ironii czy kpiny - człowiek jest zadowolony z siebie. 
I tylko jedna łyżka dziegciu w tej beczce miodu. No bo przecież weekend bez soboty weekendem nie jest, a to boli."

sobota, 30 grudnia 2017

... 2 0 1 7 ...

To co, zamykamy?
Taki czas, że trzeba. Albo  nie trzeba, tylko raczej warto. Warto domykać i archiwizować przeżyty czas. Pozwala to poza rejestrowaniem jego upływu, także resetować licznik i otwierać nową, czystą kartę do zapisania; szczególnie, jak miniony okres był nieszczególnie udany, albo wręcz przeciwnie - dobry. Chociaż akurat w przypadku pozytywnej oceny minionych dni, to domykanie okresu prosperity nie jest aż tak nęcące. Ale jak źle - to trzasnąć drzwiami i zapomnieć! 
Jaki był ten 2017... ? Nie zamierzam analizować mijającego roku w skali makro. Globalne zawieruchy niewiele mnie dotykały, a jestem już wystarczająco dojrzały, aby relatywizm bliskiej ciału koszuli, był zdrowym podejściem do otaczającego mnie świata. Tak chyba jest, że czym człowiek starszy, tym zdrowy rozsądek, a nawet pragmatyzm, coraz mocniej okopuje się na swoich pozycjach. Szkoda czasu na zbawianie innych kiedy wokół siebie, tak blisko, jest tyle zajmujących i najnormalniej w świecie, najważniejszych spraw i ludzi.
Cały ten rok był czasem o tyle trudnym, co stabilnym. Docierałem się w nowym otoczeniu zawodowym, a to w dużym stopniu definiowało całą resztę. Teraz, po roku, śmiało mogę powiedzieć, że jestem "u siebie". Przemodelowałem samego siebie tak, że poza obiektywnymi czynnikami, na które wpływu nie miałem, nie mam, i nie będę mieć, nic nie wytrąci mnie z równowagi. Okrzepłem, nabrałem pewności i niezbędnego dystansu. To szalenie ważne, aby nie spalić się.
Rodzina. To był czas niezliczonych tarć pokoleniowych. Wszyscy strasznie się zradykalizowaliśmy. Nie będę stawiał tez i szukał przyczyn, ot stwierdzam fakt. Zresztą na próżno byłoby szukać jednoznacznej odpowiedzi. To trudny czas. Wymagający kiełzania wielu namiętności i hamowania zbyt gwałtownych emocji. W wielu przypadkach międzyszczytowa wartość tej sinusoidy wrażeń była zaskakująca. Od piekła, do nieba... bez czyśćca po drodze. Koniec końców przeżywaliśmy uniesienia i upadki o pełnej palecie barw. Pozwalało nam to wymalować obraz niesamowicie bogaty, z szczegółami, które na zawsze zapiszą się w mojej pamięci. Życzyłbym sobie, aby w nadchodzącym roku tych wrażeń było nie mniej, równie mocnych, choć może tylko bez tych przyprawiających mi więcej siwych włosów na głowie.
Ja. Ja sam. Trzy czwarte roku modelowałem swoją steraną cielesność i duchowość przemierzając biegiem niezliczone ścieżki. Kto nigdy nie próbował, ten nie zrozumie, jak wielki wpływ na psyche ma fizyczne umęczenie ciała. Dochodzenie do stanu ukojenie głowy poprzez bieganie było najlepszym wypoczynkiem po dniu pracy. Szkoda tylko, że już u zarania jesieni musiałem porzucić bieganie ze względów zdrowotnych. Już na początku września dałem się pokonać niekończącemu się przeziębieniu, czy też innemu cholerstwu bez miana. Chcę jak najszybciej, najlepiej zaraz po Nowym Roku, wzuć na nowo buty do biegania. Szczególnie, że waga mego cielska na koniec roku, odbiega znacznie od zadowalającej wartości.
To tyle.

wtorek, 26 grudnia 2017

Jest mi dobrze

Jak w tytule. I to na przekór mojemu ostatniemu pisaniu, którym nieco podpaliłem most w tym temacie. Ponieważ ja jednak nigdy nie palę za sobą mostów, to i tym razem zalałem zarzewie pożaru ostatnim łykiem whisky, choć było mi szkoda.
Wilijo, jak to wilijo. Pośpiewało się, pojadło, powinszowało; w gronie rodzinnym, tradycyjnym, a to ważne, bo mam dziwne uczucie, że w tym roku niewiele brakowało, aby ta nasza tradycja się posypała. Ciekawe, jak będzie za rok...
Jestem pojedzony. Bardzo. Nie opity. W sumie, aż nieprzyzwoicie trzeźwy - dosłownie i w przenośni. Za to wybawiony po kokardki. Nadzieja na Przedłużenie Rodu dostał od Dzieciontka tyle giftów, że nogi mi trzy razy dzisiaj ścierpły od siedzenie po turecku na poziomie zero. Boże jedyny! Kiedy to ostatnio miąłem okazję (czyt: czas) pobawić się z dzieckami ?!  Fajnie, bardzo fajnie przerobiony ten drugi dzień świąt. Chociaż to w sumie już wczoraj zaczęliśmy zaawansowane zawłaszczanie powierzchni płaskich w naszej posiadłości. Gdybyśmy nie chowali na bieżąco kolejnych zestawów, to droga do kuchni byłaby możliwa jedynie drogą lotniczą, bądź szlakiem gibonów. 
Wolne, wolne, wolne... Ten stan pozwala mi także pooglądać co-nieco w TV. Mimo, że nie jestem fanem. Jako, że nie wstaję w środku nocy, to mogę sobie pozwolić na kładzenie się niewiele wcześniej. Ba, nawet nieco sił na to mam i w ten deseń, jakiś film jeden, czy drugi zaliczam. 
O kuchni już wspominałem, przynajmniej pośrednio. Tak, jestem obżarty. Nie powinienem, bo obiektywnie temat ujmując, dosyć trzeźwo  monitoruję chuć spożywczą. A jednak - opasłem się nad wymiar. Święta mają swoje prawa i konsekwencje tego, albo przyjmujesz na starcie, albo nie wchodzisz na ring. 
A co ja tam na początku pisałem? Że dobrze mi ... ? No tak. Tak jest. Wrzuciłem na luz i tak pomalutku toczę się od trzech dni, zwalniając coraz bardziej. Dlatego mi dobrze...

czwartek, 21 grudnia 2017

Czarna kolęda

Mając na uwadze uczucia parareligijne potencjalnych czytających poniższy tekst, już na wstępie narzucam sobie chomąto i obiecuję nie parać się deklinacją słowa "nienawiść", czy też daruję sobie koniugację czasownika "nienawidzić". Niech Święta będą Świętami.
Owszem, lubię piać na cały głos kolędy w ten czas. Po wigilijnej kolacji, ale także na pasterce, tej jedynej w roku mszy, na której nie brakuje Boga. Wzrusza mnie też Candice Night i jej "Winters Carol", zresztą generalnie lubię po prostu Candice. Na youtubie, jak co roku odnajdę kolędy Preisnera. I to by było na tyle. O, może jeszcze to, że lubię makówki. Na tym wyczerpuję zakres "like it" dla bożonarodzeniowego okresu.
Dlaczego??? 
Może Święta tak niefortunnie umieszczone są w kalendarzu? Jakby nie było to umowne, to jednak przypadają na oficjalną końcówkę każdego roku. Jest ciemno, zimno i do dupy. Jestem zmęczony, generalnie mam wszystkiego dość [lista wszystkiego: ...]. Na koniec roku ostatnim czego pragnę, to mieć coś nowego "na głowie". A święta takie są, że absorbują niezależnie od tego, jak się bym zapierał, że mam luz i zwisają mi i powiewają wszelkie aspekty przygotowań do celebracji tych dni. Trzech dni. A w właściwie jednego dnia... w sumie jednego wieczora...jednego posiłku. Acha, no i jeszcze pasterka! No bo kto jeszcze przejmowałby się na serio "pierwszym świętem", nie wspominając już od dniu drugim, który nawet już Jedynie Prawdziwy Kościół wrzucił do kotła dni "nie świętych".
Może to czterdzieści lat rozczarowań? Od pacholęctwa, kiedy to pod choinką nie było "tego", co "miało być", a święty wieczór nie był tak zajebiście niesamowity i inny od dnia powszedniego, po dorosłość, kiedy starania o wspaniałość tego czasu nie przynoszą spełnienia, a wszystko mija tak szybko, że ...ech. O ile dziecięce anse co do Świąt można zbyć parsknięciem politowania, to dojrzałe przeciekanie nastroju pomiędzy palcami kłuje dotkliwie duszę. 
Dlatego nie darzę zbytnim uwielbieniem Bożego Narodzenia. Atencja, jaką je obdarzam, jest dojrzała, lecz tak ulotna, tak krótkotrwała, jak długo potrafi trzymać mnie we wzruszeniu składanie życzeń najbliższym. Nienamierzalny duch Świąt żyje gdzieś głęboko we mnie, ale nie potrafi się przebić i zatriumfować nad ogólną degrengoladą tego czasu. 
Obudzę się 25 grudnia i jak co roku zadam sobie pytanie: "I co...?". Nic się nie zmieni. Tak, jak zawsze dotąd nic się nie zmieniało. To, że "... się narodził" nie sprawi, że świat będzie od teraz, już, lepszy. Jeszcze jakiś czas postoi choinka (kto lubi chować choinkę?!), zanim zakurzona trafi na rok do piwnicy. Dojem michę makówek, zagryzę pomarańczą. Trochę się wyśpię, choć przecież nie na zapas. I tyle. A może, aż tyle? Może moje oczekiwania względem ducha świąt są naiwną tęsknotą za nieosiągalnym? Może, zamiast się rozczarowywać, trzeba odpuścić i popłynąć z nurtem ...?
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!! ... mimo wszystko.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Gorę !!!

"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie"

"- Dawaj tą książkę! Przepytam Cię z tej historii ..."

I zaniemówiłem. Jeśli bowiem nauka historii wygląda teraz tak, to ... to ręce opadają. Nie, nie doszukałem się żadnych politycznych nacieków jedynie słusznego systemu nam miłościwie panującego; nie, to nie to. Chodzi mi o obiektywny, elementarny zasób wiedzy "na temat...". Ja wiem, to tylko historia, a historia to nie daty. Czy jednak ograniczenie się do podania samego roku 1914, jako początku I WŚ nie jest lekką przesadą, zbytnim uproszczeniem? Ale i pytanie o powody, przyczyny wybuchu I WŚ dla mnie nie należy do kategorii pytania za milion - przynajmniej dla takiego starego pryka, jak ja. Odpowiedź nie jest trudna, aczkolwiek podręcznik zamyka ją dosłownie w paru zdaniach. Ale już o zamachu na arcyksięcia Ferdynanda, podręcznik do 6 klasy szkoły podstawowej nie wspomina, i to dosłownie (sic!) ... ani słowem. .............................................................. No nie wiem, po prostu nie wiem. Natomiast oczywiście wiem, że to tylko historia, i w życiu taka wiedza jest potrzebna li tylko w "Milionerach", ale jednak jakoś tak ... jak w dupie po śliwkach.
Abstrahując od powyższego przykładu. Czego mamy oczekiwać po przyszłych pokoleniach, jak mamy wierzyć, że młodzi unikną nabicia głów propagandą na użytek tego czy innego, jeśli nie zadbamy o to, aby nauczyć ich ... myśleć? Wydaje mi się, a nawet jestem tego pewien, że wszystko to idzie w tak złym kierunku, że odwrotu nie ma. Co więcej, chyba absolutnie nikt nie jest zainteresowany tym, aby szkoła uczyła myślenia. Myślenie nie tylko nie jest modne, ale często po prostu niewygodne.

"- OK, przeczytaj tylko te dwie strony."

THE END

wtorek, 5 grudnia 2017

Stał się cud!

Wiara to czasami jedyne wyjście ...
Po pełnej dniówce w przybytkach nierządu, tfu!, chciałem napisać: służby zdrowia, wróciła mi wiara nie tyleż w zastępy boskie, co nadprzyrodzone zjawiska jako takie. Byłem świadkiem cudu, niezaprzeczalnego, namacalnego, na własnej skórze odczuwalnego. Nie mogę z nim dyskutować, nie mogę wątpić, musiałem uwierzyć i już.
Poczekalnia. Prowincjonalna, czwartoligowa przychodnia w Najbardziej Śląskim ze Śląskich Miast. Po rejestracji i samodzielnym załączeniu światła w korytarzu - to oznacza, ze jestem pierwszy! - dochtórki jeszcze nie ma, zasiadam najbliżej wejścia do gabinetu. Czekam. Pomału schodzą się inni chorzy, jak zombie wypełzają z różnych zakamarków. Godzina "0" zbliża się leniwie. Czekam jej jedynie od 50 minut - przybyłem wcześniej, żeby szybko "siebie załatwić". Nagle, na drewnianych schodach stuletniej kamienicy, szybki stukot trzewiczków na obcasie. O! to zapewne pani doktor nadciąga. Tak, to ona! Z przewieszonym karykaturalnie na ramieniu lekarski neseserem (a może torebką zwykłą?), w białych, zapewne sterylnych rajstopach (ponoć to jej znak rozpoznawalnym), w asyście pani z rejestracji niosącej, na wyciągniętych przed siebie rękach, jak cenny skarb, jak teczki z IPN-u, stos kartotek. Oj! będzie się działo. 
"O kolejności przyjęcia decyduje lekarz". Kartka na drzwiach nieco mnie zaniepokoiła. To może popsuć mój niecny plan sprawnego opuszczenie tego lokalu bez moralnego kaca. Zresztą, co tam kac! Ważniejsze, że muszę zdążyć na umówioną wizytę lekarską z Pierworodną. Wraz z pierwszym zawezwaniem z głębi gabinetu, robi się nieco bardziej nerwowo. Otóż najpierw pacjenci z dnia wczorajszego. Kuźwa, ale jak, zagięcie czasoprzestrzeni? Światy równoległe? Byty astralne kradnące energię i ... czas mój drogi? Dobra, czekam. Zerkam nieśmiało, a raczej nachalnie na zegarek. Średnia przyjęcia niezła - właściwie to dokładnie 7 minut na pacjenta. Jak ona to robi? Ma timer do gotowania jajek nastawiony??? Nieważne, czy chory, czy recepta jeno, czy "żalosłuchanie" - 7 minut i  do widzenia. Szacun. Do czasu jednak.
Po trzech pacjentach pierwsza przerwa. Hmm, nieźle, ani półgodziny roboty i "proszę państwa, muszę na chwilę wyjść". Czas powrotu - jakieś półtorej pacjenta później. Oby z podładowaną baterią i werwą do dalszej pracy. Czas, czas, czas ... Telefon z zegarkiem trzymam już więcej w dłoni, niż w kieszeni. Zdążę, czy nie? Dobra jest - reaktywacja! Next please!  Po pięćdziesięciu minutach przyjmowania (dla mnie to już 1h 40' pobytu), kolejne "proszę państwa ... itd". O fuck! Serio??? Adrenalinka skacze nieco powyżej poziomu max. Czuję przypływ energii i  ... właściwie czy mam po co tu czekać? Poza tym, że zaczynam wątpić w to, że załapię się na wizytę, czuję się ... całkiem dobrze. W sumie dociera do mnie, a przynajmniej dopuszczam taką możliwość, że wmówiłem sobie me złe samopoczucie, a somatyczne zaburzenia toć to tylko chyba moja chora psyche wywołuje. Czuję się już zdrowy. Przebieram stopami, aby się wyrwać z tej chorej poczekalni. Cud! Toż to cud!!! Ozdrowiałem! Nic mi już nie dolega. Bez łyknięcia tabletki, ba, bez jakiejkolwiek lekarskiej porady, wszystko zło co mnie gniotło, gdzieś minęło, ulotniło się, znikło. 
Nie mam po o tu już siedzieć. Ale daję systemowi ostatnią szansę: jeśli teraz nie zostanę wywołany, to idę w pizdu. I tu masz ci los! "Kosz Rafał - proszę". No to idę. Ostentacyjnie ściągam kurtkę i wieszam ją na krześle, rozpinam bluzę sugerując chęć bycia przebadanym przy pomocy stetoskopu, a nie jedynie "na oczy" zza biurka. "Proszę powiedzieć Aaaaaa...", osłuchanie z jednej "od dupy" strony, recepta się pisze. Wyciągam się żeby zerknąć u zanadrza pierwszych liter, co się rodzi: "amok...". Stop! "Pani doktor, a może ...". "Dobrze, jak pan sobie życzy". Jest nieźle. Klient nasz pan. Kocham lekarzy, którzy są mi potrzebni do wypisania recepty. No ale kto zna mnie lepiej, i to co mnie boli, niż ja sam? 
Tu wtrącę pewną anegdotę, prawdziwe zdarzenia, nie jakiś tam fejk, bardzo zabawne to to. Otóż znajoma kiedyś tez poszła do lekarza i już w drzwiach rzuca, że przyszła po antybiotyk. Co robi dochtór? Otóż bierze receptę i z miejsca wypisuje "antybiotyk", po czy wręcza ją zdziwionej kobiecie. No ale jak to??? "No przecież chciała pani antybiotyk" Doooobre 😀 Chciałbym wierzyć, że w tamtym przypadku lekarz był nie tylko rezolutny, co fachowy. Ale to tylko taki wkręt do dzisiejszej mej historii.
Na czym to ja skończyłem? Ach tak, mam receptę dokładnie na to co chciałem, zgodnie z ostawioną sam sobie diagnozą. Jeszcze tylko kwestia wypisania L-4. "Nie che pan ...??? 😲". "Nie, dziekuję, jakoś sobie poradzę pani doktor". "No, jak pan che" - i ta mina ni to zdezorientowana, ni wyrażająca pewien poziom niezrozumienia, politowania, czy wręcz braku szacunku.
Szalik, czapka, do samochodu. Teraz czas na wizytę Pierworodnej. Jestem na czas pod szkołą, gdzie zbieram ją tuż po trzeciej lekcji. Jesteśmy na kwadrans przed wyznaczoną godziną. Rejestracją, karta chipowa, krzesło w poczekalnie - pani dochtór jeszcze nie ma. Nie śpieszyła się, tylko pół godziny obsuwy. Ale spoko, tym razem jesteśmy pierwsi na liście. Zresztą, akurat do tego lekarza mam szacunek i zaufanie, więc spoko, nawet to spóźnienie bez słowa "sorry, za spóźnienie, że państwa olałam, że w dupie mam państwa czas i w ogóle walcie się roszczeniowe świnie". Wizyta na poziomie, bez historii, i co więcej bez kontynuacji w najbliższym czasie.
I to prawie koniec tej historii. Jest mniej więcej koniec pierwszej zmiany. Tak też się czuję. Wypruty, jak po robocie. Recepta niezrealizowana, bo apteki to teraz jeno chyba na zamówienie leki sprowadzają (sic!). Przeżyłem pięć dni bez leku, to do jutra jeszcze dotrwam. I teraz, to już na koniec definitywny.