Mając na uwadze uczucia parareligijne potencjalnych czytających poniższy tekst, już na wstępie narzucam sobie chomąto i obiecuję nie parać się deklinacją słowa "nienawiść", czy też daruję sobie koniugację czasownika "nienawidzić". Niech Święta będą Świętami.
Owszem, lubię piać na cały głos kolędy w ten czas. Po wigilijnej kolacji, ale także na pasterce, tej jedynej w roku mszy, na której nie brakuje Boga. Wzrusza mnie też Candice Night i jej "Winters Carol", zresztą generalnie lubię po prostu Candice. Na youtubie, jak co roku odnajdę kolędy Preisnera. I to by było na tyle. O, może jeszcze to, że lubię makówki. Na tym wyczerpuję zakres "like it" dla bożonarodzeniowego okresu.
Dlaczego???
Może Święta tak niefortunnie umieszczone są w kalendarzu? Jakby nie było to umowne, to jednak przypadają na oficjalną końcówkę każdego roku. Jest ciemno, zimno i do dupy. Jestem zmęczony, generalnie mam wszystkiego dość [lista wszystkiego: ...]. Na koniec roku ostatnim czego pragnę, to mieć coś nowego "na głowie". A święta takie są, że absorbują niezależnie od tego, jak się bym zapierał, że mam luz i zwisają mi i powiewają wszelkie aspekty przygotowań do celebracji tych dni. Trzech dni. A w właściwie jednego dnia... w sumie jednego wieczora...jednego posiłku. Acha, no i jeszcze pasterka! No bo kto jeszcze przejmowałby się na serio "pierwszym świętem", nie wspominając już od dniu drugim, który nawet już Jedynie Prawdziwy Kościół wrzucił do kotła dni "nie świętych".
Może to czterdzieści lat rozczarowań? Od pacholęctwa, kiedy to pod choinką nie było "tego", co "miało być", a święty wieczór nie był tak zajebiście niesamowity i inny od dnia powszedniego, po dorosłość, kiedy starania o wspaniałość tego czasu nie przynoszą spełnienia, a wszystko mija tak szybko, że ...ech. O ile dziecięce anse co do Świąt można zbyć parsknięciem politowania, to dojrzałe przeciekanie nastroju pomiędzy palcami kłuje dotkliwie duszę.
Dlatego nie darzę zbytnim uwielbieniem Bożego Narodzenia. Atencja, jaką je obdarzam, jest dojrzała, lecz tak ulotna, tak krótkotrwała, jak długo potrafi trzymać mnie we wzruszeniu składanie życzeń najbliższym. Nienamierzalny duch Świąt żyje gdzieś głęboko we mnie, ale nie potrafi się przebić i zatriumfować nad ogólną degrengoladą tego czasu.
Obudzę się 25 grudnia i jak co roku zadam sobie pytanie: "I co...?". Nic się nie zmieni. Tak, jak zawsze dotąd nic się nie zmieniało. To, że "... się narodził" nie sprawi, że świat będzie od teraz, już, lepszy. Jeszcze jakiś czas postoi choinka (kto lubi chować choinkę?!), zanim zakurzona trafi na rok do piwnicy. Dojem michę makówek, zagryzę pomarańczą. Trochę się wyśpię, choć przecież nie na zapas. I tyle. A może, aż tyle? Może moje oczekiwania względem ducha świąt są naiwną tęsknotą za nieosiągalnym? Może, zamiast się rozczarowywać, trzeba odpuścić i popłynąć z nurtem ...?
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!! ... mimo wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz