FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 28 marca 2021

Kozi róg

Daliśmy się zapędzić w kozi róg. My ludzie, my świat. Kawał roku 2021 za nami i  "świętowaliśmy" już hucznie rocznicę zamknięcia świata. Gorzką rocznicę. Jak to się stało, że aż tak głęboko wleźliśmy w te chaszcze, że teraz nie potrafimy się wycofać? Bo tak to wygląda. Abstrahując od realiów wszystkiego tego co tak przygięło nam karki, wokół realnego problemu narósł tak niesamowicie napompowany balon niejasności, wątpliwości, obaw, strachu, niepewności, sprzeciwu, żalu i czego tam jeszcze, którego nijak nie da się przekłuć. Nie da się…? A może jednak da się przeciąć ten wrzód, wycisnąć ropę i zacząć leczyć ranę celnie zadaną zanim sczeźniemy do reszty. Już teraz, mimo że na razie wszystko wygląda źle.

Społeczna izolacja. Jest sytuacją bez precedensu, jak drastycznie zerwane zostały więzi pomiędzy ludźmi. Nie tylko kontakty ze znajomymi, nie tylko masowe, wspólne przeżywanie wydarzeń kulturalnych czy sportowych, ale także więzi rodzinne czy przyjacielskie. Te które były z natury wątłe i niepielęgnowane zupełnie się pozrywały, te które były silne, lub takimi były postrzegane, rozluźniły się. Pewnie w wielu przypadkach nastąpiła mimowolna weryfikacja ich wag. Sam po sobie widzę – choć ze względu na moje aspołeczne zimne oblicze nie jestem reprezentatywnym przykładem – że tak właśnie jest. Z drugiej strony – i znowu nie pasuje to do mnie – ten chory rok sprawił, że poczułem realny brak tych kontaktów z najbliższymi, nawet w tak nikłym standardowym dla mnie wymiarze, który zaspokajał dotąd potrzeby bycia z innymi. Boże Narodzenie, Sylwester, Nowy Rok, a zaraz kolejna Wielkanoc. Tak inne niż zwykle. W gronie zawężonym do minimum. To trochę smutne. Mimo, że nigdy - przynajmniej od kiedy jestem dużym chłopcem - nie przepadałem za celebrowaniem świąt jakichkolwiek, to gdzieś tam w środku czuję żal, że i tym razem będzie inaczej. Oczywiście mógłbym powiedzieć „pierdolę!” i zrzucić nałożone (i wziętych na siebie samemu też) kajdany i udawać, że choć w części jest po staremu, ale uwzględniając uczucia innych i obiektywne ograniczenia, nie widzę w tym ani sensu, ani przyjemności jako takiej.

Jestem zmęczony. Mam nadwagę, dorobiłem się obfitego tatuśkowego brzuszyska. Nie mam ochoty. Mam obawy. Gorzej sypiam. Mimo to nie zarzuciłem myśli o odrodzeniu się w lepszych czasach. Bez nadziei na lepsze jutro to pozostałoby mi wpełznąć do butelki whisky albo wleźć pod koc i wcisnąć się w najdalszy kąt. Ale wezmę się ze siebie! Świat zaczyna pachnieć wiosną po niespotykanie, w ostatnich latach, długiej zimie. Co prawda z bieganiem na razie (z powodu kapryśnej pogody) dwukrotny falstart, ale już na dniach mam zamiar wytargać rower po zimowej przerwie. Tymczasem pozostaję ze swoimi mało kolorowymi myślami i gdzieś tam za horyzontem różowiejącą łuną wyczekiwania lepszych czasów. Byle do wiosny! – ten optymistyczny zaśpiew niesie w sobie cały optymizm, jaki gdzieś tam w sobie (mimo wszystko) mam.

Deprecjonacjonalizacja

Polsko-polska wojenka sprawia, że rozwarstwienie społeczne nabiera niespotykanych dotąd rozmiarów, a wykopane rowy i postawione zasieki wydają się nie do zasypania, nie do przejścia. Obydwa (ale czy tylko dwa?) obozy zawłaszczają przy tym pojęcia, miana i symbole, ustanawiając dla nich własne, jedynie słuszne i wywrócone do góry nogami znaczenia. Absurdalne, niesmaczne, nie do przyjęcia dla zdrowo myślącego człowieka. Jedni zabrali krzyż i białego orła, drudzy zapierdzielili tęczę z nieba. Ale o ile zawłaszczenie tak mocnych symboli budzi zdecydowany, słuszny i co najważniejsze, obiektywnie uzasadniony sprzeciw, to są też rzeczy, nazwy, imiona, które w swej istocie błahe, a również mogą budzić przynajmniej niesmak. 

Weźmy na przykład imiona. No bo daj teraz swemu synowi na imię Jarosław! No bądź takim kozakiem! Imię tak zdeprecjonowane, jak Adolf po II wojnie światowej. I nic to, że chciałbyś dać chłopakowi imię po pradziadku, bo niesmak jest zbyt wielki. I możesz się wkurzać, że pojawił się w twoich czasach kurdupel, który tak spaskudził w sumie całkiem przyzwoite imię. Jak by nie było nie doczyścisz ze znaczeniowego łajna, które przylepiło się na długie jeszcze lata zanim straci pejoratywne znaczenie. Żeby nie było, że dowalam po politycznej linii, to podobnie jest z imieniem Donald. Chociaż nie, akurat w przypadku Donalda nie potrzeba dorabiać ideologicznej historii, ha!

Brzoza. Kiedyś fajne takie drzewko. Nikomu nie przeszkadzało, że chwast. Może traktowane przez większość z przymrużeniem oka, ale w sumie sympatyczne na tyle, że ... do przytulenia. A teraz? Teraz jedni osądzają je o zdradę narodową, a drudzy drą łacha i wykorzystują w walce społeczno-politycznej. 

Miasta i ich nazwy oraz nadane im symbole, to też bardzo wdzięczny temat, jako przykład doklejenia łatki ściągającej na dno. Wiadomo, że Sosnowiec czy Radom od zarania dziejów mają pod górkę, choć już wyginęły ostatnie dinozaury, które pamiętają właściwie dlaczego i po co. Jednak współcześnie miasta i ich mieszkańcy sami sonie mogą zgotować podobny los. Jeśli ktoś nie tak dawno nie kojarzył Kraśnika, to teraz nie dość że wszyscy o nim słyszeli, to jeszcze nawet potrafią wskazać na mapie. A najnowszy przykład? No oczywiście Pcim. Choć ta miejscowość zawsze miała w sobie przeciwciała skutecznie zwalczające własną powagę, to dzięki Don Orleone, teraz mają poziom IgG na takim poziomie, jak po podwójnym zaszczepieniu. Pcim do doskonały przykład, jak jeden człowiek może zaorać całe bogu ducha winne społeczeństwo miasteczka.

Jak już jesteśmy przy Don Orleone. Macie ochotę na hot doga z Orlenu? Przyznać się! Jakby nieco... mniej, prawda? Orlen - świetna firma, duma w narodowej gospodarce (bez cienia kpiny!), a pod takim a nie innym dowodzeniem, traci połowę swej wartości. Wartości nie wyrażonej w PLN, a raczej dumy i poważania. I wcale nie chodzi o to, że parówki do hot dogów dostarcza firma w systemie korupcyjno-kolesiowskim. Co ciekawe, rządowi, który w naszym imieniu odpowiada za "naszego" narodowego giganta, wszystko pasuje i staje murem za skompromitowanym prezesem, przy którym Dyzma to filantrop i kandydat na świętego. Ech...

I na koniec Kościół. Nie sposób było pominąć. I nie chodzi tylko o przywołany na początku tego tekstu krzyż. Chodzi o całokształt tego samozaorania, jakie sobie kierownictwo tej instytucji zafundowało na własne życzenie. Szczerze mnie to smuci. Nie dlatego, że jestem religijny, tylko dlatego że patrzę i widzę, jak usycha część naszej kultury, naszego dziedzictwa. Najdziwniejsze jest to, że przewodzący Kościołowi ludzie, jak by nie było wykształceni, dali uwikłać się w polityczną i światopoglądową wojnę i nie mieli odwagi stanąć obok, pokazując i ośmieszając obydwa zwalczające się obozy. A mieli taką okazję aby wokół siebie zebrać wszystkich ... normalnych. A pozostali sami, z garstką fanatyków, lub pijawek które żywią się resztką dawnej świetności zbijając na tym swój kapitał polityczny lub liczony w PLN.

Pogodynka.

Za oknem słońce na przemian z chmurami. Temperatura ok 12 st.C. Od pary dni pachnie wiosną.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

Za EUR trzeba zapłacić 4,64 PLN. Tak słabej złotówki nie było od 12 lat. Paliwo na stacjach gruba powyżej "piątki" (5,21 - 5,24 za litr). Pandemia ma się dobrze i zachorowania notują coraz to nowe rekordy. Jest, kurwa, niewesoło. I końca trendu nie widać ...

sobota, 20 marca 2021

Spowiedź konserwatywnego liberała

Pandemia pandemią, a świat najnormalniej w świecie, we własnym standardowym tempie, stacza się uroczo.

W zeszłym tygodniu przemknął przez internety artykuł, ba, raczej newsowa wzmianka, że jeden z amerykańskich dziennikarzy, niejaki Charles M. Blow, postawił tezę, że postać sympatycznego skunksa w „Zwariowanych melodiach” w sposób niedopuszczalny „normalizuje” gwałt. Postać swawolnego lowelasa, który adoruje wszystkie biało-czarne zwierzątka, goni za nimi, przytula, stara się całować jawi się imć dziennikarzowi, jako ucieleśnienie gwałciciela (sic!). A ja się pytam: jak bardzo trzeba być popierd***m, jakim trzeba być zwyrolem, żeby doszukiwać się w kreskówce aprobaty czy wręcz pochwały dla takich zachowań? Co siedzi w głowie takiego gościa, że stawia takie tezy, że naraża swoją reputację na jakże zasłużone potępienie, ekhm, zdrowych? Czy to tylko desperacka clickbait’owa próba przyciągnięcia uwagi potencjalnego odbiorcy? Czy to jedynie pragnienie tego, aby „nieważne jak, ale żeby mówili”? Mam nadzieję. Nadzieję w tłustym cudzysłowie, bo tak małostkowa, miałka, słaba motywacja jest jeszcze do przełknięcia, natomiast gorzej, jeśli imć dziennikarz jest autentycznym zwyrolem, którego trzeba izolować i leczyć.

Temat z nieco innego zakątka gonienia za polityczną poprawnością level absurd. Też wiadomość z ostatnich dni. Koncern Unilever ogłosił - ta-dam! - że rezygnuje z używania na swoich produktach określenia „normalne, normalny… itp.”. Czyli, nie będzie już szamponu do włosów „normalnych”, kremu do cery „normlanej”, czy żelu do golenia dla skóry „normalnej”. Motywacja jest dosyć przewidywalna. Otóż, określenie że coś jest dla „normalnego” może wywoływać u niektórych klientów negatywne odczucia, czy wręcz poczucie wykluczenia (sic!). Czyli, jeśli ja, którego cera być może „nie jest całkiem normalna” stanę w Rossmannie przed regałem z żelami do golenia i sięgam po żel dla cery wrażliwej, to w poczuciu wstydu i zażenowania decyduję się na produkt pośledniej jakości, bo odbiegający od kanonu „normalności”. Czy tak? To tak, jakby kupując w aptece kondomy, czerwieniąc się prosić o te w rozmiarze extra small, zamiast na porządnego wielkiego kutasa? Chyba mniej więcej tak by to miało być – jeśli dobrze odczytuję tok myślenie Unilever. Dobrze, że w dobie pandemii musimy nosić skrywające nasze oblicza i wstyd maski, bo dopóki nie znikną ze sklepów produkty „dla normalnych” dopóty nie kupię szamponu do włosów przetłuszczających się z otwarta przyłbicą. Całe szczęście że znikną te wredne produkty dla „normalnych” i wszyscy będą czuć się … dobrze … i normalnie. Acha, zakładam że postulat Unilever nie jest fake newsem, bo brzmi całkiem prawdopodobnie w tych chorych czasach. A jest przecież prostsze rozwiązanie. Proponuję aby wszystkim produktom bez atrybutu normalności dodać dopisek „extra”, „inclusive”, „dla białych ludzi, którym dobrze się powodzi, a niekoniecznie są normalni”, albo po prostu „dla lepszych”. Ha!

I jeszcze jeden kolorowy newsik. Posiadaczka niebanalnej powierzchowności, będąca obiektem westchnień wszystkich facetów z listy wszelakich odmianach płci z zestawem chromosomów XY, ale zapewne i niejednej mniej lub bardzie dookreślonej niewiasty, powiła nie tak dawno maleństwo. Emily O’Hara Ratajkowski, bo o niej mowa, nie wiem czy przez sentyment do swojsko brzmiącego nazwiska, czy też sugerując się ładną buzią, w mojej percepcji jawiła się jako osoba, hmm, rozsądna, fajna, taka… no ok – żadnych ku temu podstaw nie miałem, ale tak ją postrzegałem. Do czasu. Albowiem pani Emily stwierdziła, że swe nowo narodzone dziecko będzie wychowywała w duchu neutralności płciowej. Znaczy to mniej więcej tyle, że do 18-go roku życia nie będzie „narzucała” swemu dziecku płci. Jak dorośnie i zdmuchnie osiemnaście świeczek na urodzinowym torcie, to owo latorośle (owa latorośl) oznajmi kim i czym jest i … i mama to przyjmie. Abstrahując już od faktu, że pewnie owo dziecko gdzieś jeszcze przed przedszkolem zorientuje się, że ma siusiaka (albo nie) i niezbyt mu blisko (albo odwrotnie) do różu, to zastanawia mnie fakt czysto praktycznego podejścia mamy do wychowywania dzieciaka w realnym świecie. W każdym bądź razie trochę dziwnie będzie wyglądał podrostek (podrostko…?), owo dziecko, uczące się golić pierwszego wąsika i wycierające krem do golenia we własną spódniczkę. Z drugiej strony, to są też plusy – będzie mogło korzystać z dowolnej toalety publicznej, a co więcej zgłaszać zażalenia, że w damskiej nie ma pisuaru. Albo jeszcze bardziej popuszczę wodze fantazji, ha! Niech ten, ta, to gdzieś tam w liceum zrobi swej zdecydowanej na płeć koleżance dzieciaka, ale będzie się bronił, że to nie on, że niby jak skoro on poczuwa się być, ekhm, samicą niezdolną do kreacji nowego życia tym … czymś. Tym, co to, mu się majda pomiędzy nogami, a co to tylko narzucony ideologicznie i z premedytacją przez zatwardziałe darwinowskie tradycjonalistyczne betony narząd, którego ono nie chciało, nie chce i nie będzie chciało! 

Mało? Proszę bardzo.

Któż nie pamięta animacji Disneya takich jak „Dumbo” czy „Piotruś Pan” ? Niezliczone rzesze dzieciaków wychowało się na tego typu produkcjach i nawet dzisiaj, w wieku doskonale już dojrzałym, wspomina je z sentymentem i żalem, że „teraz już takich bajek się nie kręci”. No tak. Tylko okazało się, że takimi oto produkcjami indoktrynowano całe pokolenia maluchów zaszczepiając im systemowy rasizm. Serio???!!! Katalog Disney’owskiej autocenzury pewnie nie domknie się tak szybko i niejeden tytuł z naszego dzieciństwa znajdzie się na liście wyklętych. A filmy dla doroślejszego widza? A „Przeminęło z wiatrem”? Ha! Klasyka! Majstersztyk! Uwielbiany przez miliony … a jednak niepoprawny politycznie na tyle, że w dzisiejszych czasach należy się go wstydzić. Serio??? No to idziemy dalej. Czy w wieku pacholęcym z wypiekami na twarzy przeżywaliście przygody razem ze Stasiem i Nell? Oj, to niedobrze, niedobrze … Otóż „W pustynie i w puszczy” – cytuję – „… uczy pogardy, braku szacunku i poczucia wyższości nad każdym, kto nie jest białym chrześcijaninem”. No to się teraz dowidzieliście, jak wcześniej się nie zetknęliście z tym twierdzeniem, które nie jest cytatem z jakiejś ekstremistycznej organizacji, a z wykształconej, światłej kobiety, bo nauczycielki, której nazwiska celowo nie przytoczę. Jak już wiecie, to zastanówcie się jeszcze czy przypadkiem nie czytacie swojemu dziecku wierszyka „Murzynek bambo”. Chyba sobie nie zdajecie sprawy jak szkodliwym jest to dzieło dla rozwoju waszego malucha! „Mein Kampf” to przy nim artykuł z „Bravo girl”. Toż to chyba najbardziej jaskrawy przykład rasistowskiego pamfletu o wyższości białej rasy!

Poprawność polityczna…

Zawsze się miałem za człowieka ogarniętego, o światopoglądzie zdrowym i roztropnym. Świat, który mnie otacza, przyjmuję z pokorą, a bliźnich ze zrozumieniem. Świadomy swych wad nie doszukuję się ich w innych. Co więcej, uważam, że ludzie są z natury dobrzy, co najwyżej głupi na co większego wpływu nie mają. Przy liberalne podejściu do człowieka i zajęciu miejsca pośrodku światopoglądowej zawieruchy, zawsze stroniłem od ekstremum w jakiejkolwiek postaci. Butnych Czarnych (… i nie Murzynów mam na myśli, if you know what I mean), groteskowych Brunatnych, czy Tęczowych zadymiarzy trzymam na dystans niezbędny do ochrony własnej sfery bezpieczeństwa (nie mylić ze strefą komfortu!). Ale nie walczę o ich nawrócenie. Wiem, że głupoty nie zwalczy się reakcją na tym samym poziome wrażliwości (lub jej braku), a nie czuję się na siłach, i nie czuję misji, zbawiania świata. Jestem przeciętny do bólu i centrowość mych poglądów uważam za wartość nie do przecenienia w dzisiejszych chorych na „bycie innym” czasach.

„Bycie innym”

W jakich czasach nam przyszło żyć, gdy wartością samą w sobie jest zajęcie najbardziej ekstremalnej światopoglądowej postawy? Daleki jestem od piętnowania, bo każdy wybiera swoją drogę przez życie, ale staram się zrozumieć. Co ma na celu, a tak samo, gdzie tkwi źródło ciągot do burzenia starego i kreowania najbardziej wydumanych, bądź budzących skrajne emocje postaw? Rewolucjonizm mentalny, społeczny, logiczny, który nierzadko staje w kontrze do nauki, dogmatów i zdrowemu rozsądkowi. Nic nie ma wartości, lub każda wartość jest godna dewaluacji, odrzucenia, przemodelowania. Siła odśrodkowa kręcącej się karuzeli kumuluje, prasuje i odsącza od treści te ekstremalne, młode i czasami może i wartościowe idee, pozostawiając z nich twarde, niestrawne mentalne gnioty. Po dwóch stronach barykady stają naprzeciwko siebie zapatrzone w samych siebie obozy, które za własne widzenie świata są gotowe zabić. I nieważne, czy będą pluć tęczowym jadem, czy strzelać brunatnymi pociskami z przystrzyżonym wąsikiem – jedni drugich warci. Pośrodku my.

Mam wrażenie, że cywilizacji zaszła tak daleko, że nie ma pomysłu na dalszy marsz. Tak trochę, jak chyba najbardziej rozwinięte społeczeństwo japońskie, które staje się areną chyba najbardziej wyuzdanych eksperymentów z własną tożsamością kulturową, społeczną i szukaniem drogi do następnego poziomu gry. Ale o ile azjatyckie ekstrema są dla nas li tylko ciekawostką, to podobne zmiany w zachodnim kręgu kulturowym budzą już większe – i słusznie – emocje. Tocząca się od dłuższego czasu dyskusja o płci i tożsamości płciowej, która w skrajnych przypadkach nie tylko mnoży w nieskończoność kolejne jej przejawy, ale i dopuszcza świadome i arbitralne określenie własnej płci na podstawie „widzi mi się”. Co więcej, wydawałoby się, że biologiczne określenie płci – poza przypadkami łamiącymi regułę, acz będącymi wyjątkami natury medycznej, biologicznej – jest ogólnie przyjęte. Natomiast coraz częściej biologiczną płeć zestawia się w jednej parze z tożsamością płciową, co daje pole do mieszania w garze mętnej zupy niedomówień, niejasności i nieobiektywnych decyzji przypięcia komuś jeśli nie płci jako takiej, to przynajmniej poczuwania się do niej. Albo i stwierdzenie, że „ja to ani on, ani ona”, ha! I gdyby jeszcze to wszystko działo się w sferze akademickim, naukowym, czy nawet w ramach kontrkulturowej rewolucji sankcjonującej rozwój cywilizacyjny, to można by powiedzieć „Ok. Nie zgadzam się, ... ale ok”. Natomiast rozmiar i intensywność kampanii dla przyzwolenia i akceptacji tego swoistego „new age” może budzić (i budzi) niesmak, strach i zrozumiały sprzeciw. Nie potrafię zrozumieć skąd ta agresja tzw. mniejszości w „walce o swoje prawa”? Czy aby na pewno jest racjonalny powód, jakikolwiek? Mam się za człowieka tolerancyjnego. Nienawidzę jednak jak ktoś cokolwiek mi narzuca nie dopuszczając sprzeciwu lub rzeczowej dyskusji. Czasami wydaje mi się, że najgorsze co może się w życiu przydarzyć to bycie heteroseksualnym białym mężczyzną ze sprawnym kutasem albo normatywną matką-Polką, która kocha swojego faceta, lubi gotować, prać, zajmować się domem i przytulać własno-narodzone dzieci.

Na drugim biegunie usadowili się łysi w brunatnych koszulach. Archetyp współczesnego wyznawcy prezesa. O ile irytują mnie w swej nachalności tęczowe zastępy, to traktuję ich rewolucyjną rejteradę z przymrużeniem oka. Natomiast prawicowych jedynie prawych się po prostu… brzydzę. I wstydzę. I jest to wstyd osobisty, a zarazem narodowy. Choć akurat „narodowość”, podobnie jak „prawo” i „sprawiedliwość to pojęcia, które w ostatnich latach zupełnie się zdewaluowały i w wielu przypadkach ich użycie – zwłaszcza w sferze polityki – wypełnia znamiona kpiny, jeśli nie zwykłej prowokacji. Rodzi się jednak pytanie, które ze zwalczających się stron wyrosło na plecach którego? Co było pierwsze, jajko czy kura? Nie znając odpowiedzi wydaje mi się jednak, że ksenofobiczne prawicowe nastroje, dodatkowo uzbrojone w krzyże i wspomagane czarnymi zastępami, są reakcją na obstrukcję społeczeństwa z rozluźnieniem wszelkich norm i prawideł, na których zbudowało się dwudziestowieczne społeczeństwo tzw. zachodu. To smutne. Ale chyba tak jest. Nie negując prawa jednostki do samostanowienia o swojej tożsamości (w jakimkolwiek zakresie), trzeba przewidywać reakcję strony, która – co może smutne – niestety nie jest tą bardziej, ekhm, lotną, otwartą na zmiany, inność, lub po prostu niestandardowość.

Niespokojne czasy nie są trafionym momentem, aby nawoływać do przemyślenia swoich postaw. To musi, niestety, wypalić się w ogniu, zetrzeć, dopasować. Powrotu do dominacji postaw liberalnych, ale takich zdrowych nie będących nihilistycznym odrzuceniem, możemy się spodziewać dopiero gdy świat znowu odbije się od dna po którym teraz szoruje. Tylko w momencie prosperity można oczekiwać wystudzenie złych emocji i przeciągania kołdry na własna stronę łóżka. Jak jest dobrze, to jest … dobrze. Wtedy brak powodów do walki. Aż do momentu, aż znowu znudzimy się własnym spokojem.

Normalności! Normalności za konia!

Można być postępowym. Można łamać bariery i rugować z codzienności zatwardziałe postawy nie przystające do współczesności. Można dużo. Ale…


Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

ON przekroczył magiczną granicę „piątala” – na BP, czy Shellu dzisiaj po 5,14 PLN za litr.


Pogodynka.

Wiosna nie chce się zadomowić w marcu. Ciągle jeszcze zimno, a i śniegiem sypnie.


środa, 10 lutego 2021

Futro z norek i szpilki

W poniedziałek miałem okazję spędzić jakiś czas w szpitalu. Ok, nie ja, nie sam ze sobą, ale jako asysta. I ok, nie w szpitalu, tylko na przyszpitalnym terenie, bo pandemia i do środka postronnych, nie-pacjentów, nie wpuszczają. Ta druga sytuacja od razu skojarzyła mi się z niedawno czytaną dyskusją na forum w temacie nie wpuszczania zziębniętych turystów do górskich schronisk, bo wypizgało mnie skutecznie. Miałem sporo czasu i liche (liche – nie znaczy, że z Lichenia. przp. autora) skarpetunie wzute na stopy w wydeptanych trzewikach, więc naspacerowałem się, że hej! Ale też robiąc ileś tam OS-ów pomiędzy szpitalnymi zabudowaniami miałem okazję poprzyglądać się co nieco temu i owemu.  

Ten tekst wziął się nie tylko z tego, że mózg odciągnąwszy ze stóp mych krew wtoczył ją w wątrobę i inne śródbrzuszne organy, ale i z zaobserwowania pewnej postaci, która stała się katalizatorem do spłodzenia owego wiekopomnego dzieła literackiego. Otóż postać ta, w osobie niechybnie pani doktor tutejszej placówki, wypadła z jednego z budynków, po czym wdrożyła w plan dostania się do swoje A-ósemki, która zaśnieżona stała nieopodal. Na lekarski kitel zarzuciwszy futro z norek (lub innego lisa), z rozwianą blond fryzurą w lokach, w ciemnych okularach (pewnie ją biel śniegu raził), w szpilkach filuternych poczęła się przedzierać przez dziewicza śnieżne pole. Cały koloryt tej postaci, tak nieadekwatny do zimowego, szpitalnego pejzażu, właśnie te próby pokonywania śnieżnych zasp "na gwoździach", został tak podbity, że oczu oderwać nie było można. Ale to nie koniec. Albowiem A-ósemkę zdobywszy odpaliła silnik i kompletnie bez odśnieżania (wycieraczki jedynie zaszurały po zmrożonej szybie) imć dama postanowiła ruszyć w drogę. Nie wiem, może postanowiła zaufać wszelakim sensorom zbliżeniowym i czujnikom cofania, w każdym bądź razie ruszyła… co dwa metry uchylając drzwi i sprawdzając czy dobry azymut obrała. W każdym bądź razie niezła komedyja. Natomiast nie do śmiechu może być panu Mietkowi, który dzielnie zasuwał szuflę nieopodal, a pani doktór zawczasu auta do trasy nie przygotował. Oj! Może zebrać niezły ochrzan nazajutrz, ha!

Powyższa opowiastka to tylko folklor, taka tęcza nad miastem albo barwna papuga, która przysiadła na szaro-białym ośnieżonym jesionowym konarze. Chociaż czy aby na pewno tylko folklor? Przecież takie irracjonalne zachowania i styl bycia, noszenia się, czy nawet obnoszenia, nie jest aż tak jednostkowym przypadkiem wśród lekarzy. Ba, powiedziałbym nawet, że to pewien standard, który jak w każdym środowisku – nie tylko lekarskim – pojawia się w którymś momencie, na jakimś określonym poziomie zasobności konta i utraty kontaktu z szarą rzeczywistością. Życiowe rozterki przeskakują na inny poziom i stają się problemami „białych ludzi”. Ja wiem, każdemu może odpierdolić, pewnie i mnie by odpierdoliło jakbym w którymś momencie swojego życia stwierdził, że oto mam dość … i nie wiem co dalej. Lekarska społeczność ma jednak chyba do tego specjalne predyspozycje.

Żeby była jasność, ja nikomu nie zazdroszczę, nie żałuję jeśli ktoś własną pracą, wykorzystując własne zdolności osiąga sukces – wręcz podziwiam. Gdybym to ja był zdolny i zdeterminowany pewnie też bym mógł osiągnąć więcej – nie byłem, to i nie jestem, nie mam; amen. Natomiast drażni mnie bardzo pewna ludzka przypadłość – nie trawię bufonady i braku taktu. Epatowanie dostatkiem jest po prostu… słabe. Tak mnie wychowano, tak uważam. Zwłaszcza obnoszenie się z majątkiem względem tych, którzy mając tak niewiele na co dzień pracują na rzecz tych w dostatku. A wystarczy tylko przejść się po parkingu dla lekarzy i porównać go z tym dla pacjentów. Nooo panie! Od razu widać różnicę! Ja wiem, ja rozumiem, ja wierzę, że te porsche, mercedesy, bmw i inne takie to w leasingu, pożyczone od taty, albo to zastępcze z serwisu bo akurat dacia w naprawie. Ale mimo wszystko musi to boleć tych maluczkich. A potem się dziwimy, że sfrustrowane pielęgniarki czy recepcjonistki nie są zbyt uprzejme, dla nas pacjentów.

Uogólnienia są często niezbyt trafioną metodą wnioskowania o naturze rzeczy. W każdym stadzie może się znaleźć czarna owca. Choć może akurat w tym przypadku powinniśmy powiedzieć, że w każdym stadzie znajdzie się i biała owca. Nie dziwi też więc ogólna niechęć do lekarzy jako grupy zawodowej. Owszem, potrzebujemy ich więc czujemy respekt i przyginamy dumne karki, ale czy aby aż tak bardzo szanujemy? No nie wiem. Mam wrażenie, że na początku drogi zawodowej każdego z przyszłych medyków była pasja. Drogi natomiast do wyboru dwie. Jedni pewnie po latach widzieli się ratujących na co dzień życie na misji lekarskiej w Ugandzie. Drudzy pewnie wybierali studia z jasno doprecyzowaną wizją kariery i osiągnięcia wysokiego statusu zawodowego i społecznego, który to plan z determinacją realizowali. Podziwiam jednych i drugich. Tych pierwszych jeszcze szanuję. Problem w tym, że w przypadku lekarskich „celebrytów”, trudno ich porównywać do gwiazd sportu czy kultury. Lekarz bowiem funkcjonuje na cierpieniu. Nie daje rozrywki tylko nawet ratując komuś życie wciąż operuje na wrażliwym i drażliwym polu czyjegoś braku komfortu, bólu, cierpienia. Ja nie mógłbym być lekarzem, ani z powołania, ani z wyrachowania. Nie potrafię patrzeć na czyiś ból, na cierpienie, mam wysoce nieuregulowaną empatię i zupełnie nie mam poczucia misji. Jeśli ktoś podnosi brak empatii u lekarzy, to ja osobiście potrafię to zrozumieć. Tego zawodu nie da się wykonywać na permanentnym współczuciu; trzeba być twardym, wyrugować empatię z życia zawodowego, nawet jeśli na zewnątrz wygląda to nieludzko. Natomiast brak empatii, brak okazywania uczuć względem pacjenta, nie może być zastąpione arogancją, brakiem taktu czy pospolitym chamstwem. Nie bez powodu najbardziej szanuje się lekarzy twardych, skromnych, opanowanych, którzy mają …hmm … klasę. To im powierza się swoje zaufanie, nie strojnym, kolorowym, skrzeczącym papugom w szpilkach. Ten zawód, jak żaden inny, opiera się – poza oczywiście fachowością – na zaufaniu. A o sukcesie relacji lekarz-pacjent często decyduje pierwsze wrażenie. A owo wrażenie ma robić osobowość, a nie złoty wisior czy porsche na parkingu przed gabinetem.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.

- ON 4,61 PLN/L. EUR po 4,51 PLN.

Skupiona Paulina Sykut w szlafroku depiluje nogę siedząc na wannie

Dzisiaj w drodze do pracy towarzyszyła mi dobra muzyka. Z płyty. Nie z radia. Normalnie to jedna z mainstreamowych stacji towarzyszy mi i karmi muzyką (a jakże! – mainstreamową), która ma utrzymać mnie przy trzeźwości umysłu, ale dzisiaj radia jakby brak. Jakby, to mało powiedziane. Otóż z eteru płyną jedynie komunikaty o proteście nadawców, które to związane są z planami nałożenia na media podatku od reklam, którym to nasz niemiłościwie panujący reżim postanowił podreperować budżet. Ja nie wiem czy to rozwiązanie słuszne, ja nie znam rozwiązań jakie stosuje wolny świat w tej materii, nie będę się więc mądrzył i komentował… skoro nie wiem. Jednak poczułem się trochę, jakby mnie ktoś wrócił do 13-go grudnia 1981 roku. Tyle, że tym razem radio zamilkło same.

Media cierpią dzisiaj w niemym proteście. Pomijając subiektywne poczucie niesprawiedliwości, cały ten protest jest zupełnie, ale to zupełnie bezproduktywny i z góry skazany na niepowodzenie. "Na złość mamie odmrożę sobie uszy". Sorry, ale tak to wygląda... Ja się tylko dziwię, że nasz reżim tak nieudolnie, bez pomysłu postanowił docisnąć media. W sumie, to czemu ja się dziwię - zrobili to jak zwykle. Jednakowoż można założyć, że podpalenie kolejnego stosu ma odwrócić uwagę od .... Ha! Przecież to sprawdzony sposób, na który nabieramy się już drugą kadencję. No to kto pobawi się w zgadywankę co to, jaką bombę teraz w kamerliku na zapleczu nam szykują, no kto?

Ale, że „uderz w stół, a nożyce…”, niejako przy okazji, to ja o mediach, zwłaszcza tych internetowych, trochę, bo się to temat od dłuższego czasu kołacze mi pod czaszką … albo i w duszy. Parę zdań jeno. Nie ukrywam, że lubię sobie przy śniadanku i porannej kawce poczytać jakieś wiadomości ze świata. A, że czasu niewiele, więc zdaję się na przegląd newsów, które to Bill serwuje mi na głównej stronie swojej przeglądarki. I nie będę dochodził, szukał, nawet nie będę się starał zrozumieć, jaki jest klucz doboru treści, które są podlinkowane do tej właśnie strony www. Skupię się jedynie na suchych faktach i poczynionych obserwacjach przez moi. A te nie są oczywiście odkrywcze, ale że lubię sobie popierdolić o wszystkim (prawie) i o niczym co mnie otacza, więc nie omieszkam pominąć i tego jakże kolorowego półświatka.

Żyjemy w czasach, jakich żyjemy – bez kałacha lub shotguna niczego nie zmienimy, jest jak jest. Media funkcjonują w nieustannej walce o zwrócenie na siebie uwagi potencjalnego klienta. Celowo mówię o kliencie, a nie o czytelniku czy słuchaczu, bo wszystko sprowadza się do jednego – do sprzedaży. O ile w radiowym świecie sprawa jest bardziej skomplikowane i format przekazywania informacji wymusza drogę na skróty, o tyle w mediach – nazwijmy je – wizualnych pole do popisu jest nieograniczone. Internet jest oczywistym hegemonem na tym polu. Natomiast clou wszystkiego jest … tadam! … dobry tytuł. To nagłówki stanowią o clickbaitach – czyt.: udanej sprzedaży. Chęć, ba, przymus ściągnięcia zainteresowanie w miejsce wyświetlania reklam jest istotą życia tego czy innego medium, portalu, wydawnictwa etc. – no taki jest świat, taki jest rynek i smutna medialna rzeczywistość. Nie treść, a jego dobra reklama ma przyciągnąć czytelnika, widza, klienta.

Wracając do porcji codziennych newsów serwujących mi przez przeglądarkę. Z listy linków do kliknięcia systemowo wyrzucam wszelkie patoportale typu „plotek”, „kozaczek”, czy inny „bambosz”. Chociaż tytuły jakie serwują są niesamowite! Aż poniektóre sobie, ku pamięci, zapisałem, bo to warte jest zachowania dla potomności. Ha! Na ten przykład takie, 100% autentyki: „Martyna Wojciechowska pozuje z grzywką, która jest zaczesana na bok”, albo rarytas typu „Skupiona Paulina Sykut w szlafroku depiluje nogę siedząc na wannie”. No jak tu nie kliknąć po więcej ?! A tak serio, to tytuły zachęcają tak samo, jak … hmm … „przegląd wieści z płaskiej Ziemi”. Chociaż, gdyby taki był, to chyba jednak byłbym stałym czytelnikiem, bo dobrze się jest dobrze, lepiej poczuć, a w takim towarzystwie byłoby łatwo i przyjemnie. Ostatnimi czasy odkryłem mocnego zawodnika, jeśli chodzi o tytuły i treść ,a właściwie jej brak – to planeta.pl. Wywodzący się rodziny radia Zet portal jest obecnie kwintesencją badziewia w sieci. Przerost formy tułów na pozbawioną kompletnej treści zamieszczanych notatek – bo nie można ich nazwać artykułami – jest porażający. Ja wiem, że wszyscy żerują na sensacji, podsycaniu emocji, przerysowywaniu i zwyczajnym przekłamywaniu, ale planeta.pl jest „miszczem”. Zupełnie mnie nie dziwi to, że w większości przypadków nikt z imienia i nazwiska nie przyznaje się do tego czy innego steku bzdur, które spłodził – ja też bym się nie podpisał. Smutne natomiast jest to, że i uważane za poważne i szanowane na rynku prasowym tytuły wpisują się w ten trend. Coraz częściej dobra marka nie gwarantuje dobrego produktu, jakim jest przecież dobrze napisany artykuł, który nie powoduje niestrawności u czytelnika. Rzygam już tym chłamem, który wylewa się z internetowych gardzieli. Tęsknię za dobrymi, wartościowymi publicystycznymi tekstami z hipotezą, tezą i rozumnym, argumentowanym wnioskiem wynikającym z analizy tematu lub budującym kolejnym pytaniem na końcu artykułu. Mam dość i tytułów i tekstów nastawionych na aferę, tanią sensację, przekolorowywanie problemów lub ich tworzenie na siłę. Sorry, nie dla wszystkich jest miejsce, nie każdemu warto dawać długopis do ręki. Rzewnie wspominam czasy, kiedy pachnące drukarskim tuszem gazety, czasopisma połykałem od pierwszej do ostatniej strony. Trywialne „kiedyś było lepiej”, akurat w tym przypadku chyba jest na miejscu.

Pogodynka.

Zima nie odpuszcza. Śnieg jest, a jakże!. Temperatura za oknem -6,7 st.C

środa, 20 stycznia 2021

Kotlet trzeciej kategorii

Dzień dobry w nowym, już 2021 roku! Późno się budzę na łamach tego aperiodyku. Ale jakoś się wcześniej nie składało. Tymczasem rozpoczęliśmy nowy rok pandemii. Ha!

Plucha taka, że nic tylko wszędzie kapanie, ciurkanie i chlupanie słychać. Szkoda. I mówię to ja, który własne dzieci sprzedałbym za trochę słońca i soczystą porcję gorąca. Ale jak tydzień temu zaczęła się prawdziwa, fajna, mroźna i przede wszystkim śnieżna zima, to wraz z bielą zrobiło się i jaśniej, i optymistyczniej, i jakoś tak … fajniej. Kiedy w miniony weekend świeżego śniegu było pod dostatkiem i świat skuł dwucyfrowy mróz, wręcz nie do uwierzenia było, że dwa dni później mają być roztopy. A są. Generalizując pogoda potrafi, jak - nie przyrównując - PiS wszystko spier****, nawet jak samo z nieba spada. Tyle, że dzisiaj zamiast śniegu, pada już deszcz. I jest mniej więcej … ch*jowo.

Ale co ja tam chciałem…? Acha. No tak. Załamanie zimowej aury włączyło mi tryb pesymizm level: „obawa przed niedostatecznym zaopatrzeniem barku”. Dla uczciwości - to nie tylko pogody zasługa, której ekscesy jedynie dopełniają całokształt. Otóż od paru dni my świat, a przynajmniej Najjaśniejsza RP, wiemy, że niejaka firma Pfizer ogłosiła iż zmniejsza drastycznie dostawy swoich szczepionek przeciwko SARS-CoV2 dla Polski i ogólnie dla EU – bo „modernizacja linii produkcyjnej”. Jak jestem ostatni do wiary w spiskowe teorie dziejów i zamaszystym ruchem strącam foliarzom aluminiowe czapki z głów i na kolanie zakrzywiam im Ziemię, to w tym przypadku uważam skromnie, że śmierdzi na kilometr takie tłumaczenie zmniejszenia dostaw. Pewnie ktoś dobrze podpłacił i produkcja najbliższych tygodni pójdzie do klienta premium. Zakładam, że jeśli nie do Niemiec – których negocjacje bilateralne z Pfizerem (poza EU) są powszechnie znanym faktem – to pewnie inny dysponujący grubym portfelem kraj zgarnie to, co wynegocjowała dawniej EU jako zamówienie „unijne”. Normalna sprawa. Solidarność na wojnie nie jest cechą, ekhm, pierwszej potrzeby. Jak to wpłynie na cały nasz Narodowy Program Szczepień, Najwyższy jeden wiedzieć raczy, ale z całą pewnością nie jest to dobry kierunek zmian. I muszę – choć niechętnie – przyznać naszym niemiłościwie panującym, że strategia trzymania w odwodzie drugiej dawki dla już rozpoczętych szczepień, była rozsądnym posunięciem. Aż dziwne, że coś udało się dobrze zaplanować – może przez przypadek (co przekreśla samą ideę planowania), ale jednak.

Jak już jesteśmy przy szczepieniach, które mają wyciągnąć nas z pandemicznego bagna, to pozwolę sobie na małe amatorskie dywagacje w tym temacie – takie pół żartem, pół serio.

Ja, jako kotlet trzeciej kategorii (ten mielony razem z budą), gdzieś razem z gorszym sortem, ukrytą opcją niemiecką, zdrowymi jak Rus końmi, zdradzieckimi mordami, młodzieńcami w średnim wieku, inteligentnymi alkoholikami vel lumpen inteligentami, totalną opozycją, niebędącymi asystentką ważnych ludzi, hydraulikami, stróżami nocnymi bez grupy inwalidzkiej i podobnymi indywiduami przewidzianymi do potencjalnego zaszczepienia na samym końcu mniej więcej nie wiadomo kiedy, tak sobie siedzę i myślę. Myślenie mi nawet nieźle wychodzi (choć pewnie liczni bliźni uznają to za nadinterpretację). Dodatkowo jeszcze liczę, co po ośmiu latach podstawówki i szkole technicznej zgrabnie mi nawet wychodzi (i mam kalkulator w telefonie!). No i wychodzą mi, ekhm, wieści dziwnej treści. Otóż, po pierwsze załóżmy że plan szczepień wraca do optymistycznej wersji szczepienia ok 1 mln obywateli w ciągu miesiąca. Drugie założenie, także optymistyczne, mianowicie przyjmujemy, że poziom wykrytych zakażeń oscyluje w kolejnych miesiącach na poziomie 5 tys. oficjalnie dziennie „trafionych” (ni ch*ja dla trzeciej i kolejnych fal! – „… nie ma fal, nie ma fal, nie ma fal… la, la, la…) Dla mojego wywodu pomijam oczywiście, to co wszyscy wiedzą, ale już o tym nie mówią, bo … bo nie warto. Trzecie założenie – śmiertelność: nadal ok 2,5% przedwczesnych oficjalnych zjazdów do bazy z powodu wiadomo jakiego; choć dla moich wyliczeń skala ta nie zmienia wyników. No to liczymy.

Do końca tego roku mamy ponad 300 dni. Po pół roku, po 6 miesiącach, będzie zaszczepionych ok 6 mln obywateli (pomijam ok miesięczną karencję, która przesuwa nam względne bezpieczeństwo). Po tym samym półroczu mamy – razem z dotychczasowymi – ok 2,3-2,4 mln zachorowań vel ozdrowień. Razem – ok 8,3 mln względnie zabezpieczonych. Pod koniec roku wychodzi mi, że … 12 mln zaszczepionych + 1,4 mln zachorować/ozdrowień „starych” + 1,8 mln zachorowań/ozdrowień nowych … czyli jakieś circa 15 mln ludzi względnie, czasowo niepodatnych na zakażenie pierwsze, lub wtórne. W 2019 roku było nas ok 38 mln obywateli Najjaśniejszej RP. Z tego ok 7 mln to dzieci. Uhm, czyli na koniec 2021 roku będzie 38 mln – 7 mln dzieci – 15 mln odpornych czyli … ok 16 mln potencjalnych dorosłych jeszcze do wyszczepienia… z czego w 2022 zachoruje kolejnych 1,8 mln … czyli pozostaje 14,2 mln Taaaak… Hmm, czyli jeszcze kolejny rok w kolejce... chyba, że program szczepień ruszy z kopyta, z warpową wręcz prędkością, wcześniejszą czy późniejszą porą. Ja wiem, że założyłem sztywne jak po braveranie dane wejściowe, a to tak nie działa i do dupy te całe moje bajania i wymądrzanie się na temat, którego systemowo w żaden sposób nie ogarniam. Niemniej mądrość ludowa mówi mi, że szanse na dożycie do zaszczepienie w tzw. 3 etapie we względnym zdrowiu, wyglądają mało imponująco. Oby nie było tak, że dotychczasowy krzyk chętnych – znowu zacytuję klasyka – „… czy mógłbym odcedzić kartofelki?”, nie skończy się tym, że w zaszczanych gaciach chude kotlety trzeciej kategorii odpowiedzą „… już mi się nie chce”.

Pogodynka.

Ciepły styczniowy wieczór - temperatura 4,4 st.C na plusie. A jeszcze w poniedziałek do południa było -12 st.C (!). Roztopy, roztopy, roztopy...