Październik napadł na świat. Już ostatni wrześniowy weekend pokazał, że z jesienią nie ma żartów. Noce poniżej kreski, dnie ledwo parę stopni na plusie ... Kurde, tak się nie godzi postępować z nami maluczkimi !
Opatulony w pluszowy, miękki, żonowy szlafrok, chrząkam i kręcę nosem - czekam aż się woda zagotuje na rozgrzewający roztwór na bazie paracetamolu. Przeziębiony jestem. Zawdzięczam ten stan ostatniej przebieżce po lesie. Już w niedzielny wieczór coś mnie zaczęło brać, a po dwóch kolejnych dniach postanowiłem z tym powalczyć. Baaaardzo nie lubię tego mierzącego stanu ciała ... i ducha. Tak, ducha też, bo wytrąca mnie to z psychicznej równowagi, tak mi drogiej.
Jak już wspomniałem - a przynajmniej między wierszami ukryłem ten fakt - jesienne wyziębienie otaczającego świata, nie cieszy mnie ani na jotę. Ba, jestem wręcz wrogo nastawiony do tego stanu rzeczy. Jak sobie pomyślę, że oto następne pół roku trzeba czekać na schludną porę roku, to ... eh ... szkoda gadać. Wsio pierdyknęło z rozmachem godnym kuźniczego młota. Całe letnie błogosławieństwo ulotniło się, jak mgła. Z drugiej strony to właśnie mgieł coraz więcej i widać i czuć, rankami i wieczorami.
Z ulic zniknęły krótkie spódniczki i nagie ramiona. To co rodzi się z pierwszymi ciepłymi wiosennymi dniami, a rozkwita i dojrzewa w letnich miesiącach, usycha i marnieje wraz z zimnem, które wtłacza jesienny czas. Serca już nie radują. Znowu szaro i w długich płaszczach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz