Chciałbym wierzyć, że kiedyś, gdy nadejdzie ten czas, to wypełnię swoje dni na moich warunkach. Taka harda myśl, gdzie głęboko zapisana towarzyszy mi od zawsze. Bo jakoś nie pasuje mi myśl taka, że zostanę wzięty przez zaskoczenie i wystąpię nie w takim finale tego przedstawienia, jaki sobie założyłem.
Dzisiaj, chyba po raz pierwszy, przez chwil parę poddałem w wątpliwość moje młodzieńcze przekonania. Zwątpiłem. Może nawet ciut się przestraszyłem. Zupełnie niepotrzebnie spanikowałem.
Czego bym nie chciał, to odejść niespodziewanie, w katastrofie mniej lub bardziej wyrafinowanej. Byłbym zły na siebie i na los - na siebie, że się dałem, na los, że się wtrącił. Byłbym autentycznie rozczarowany i niepocieszony tym, że ktoś się wpierdala w moje - jak by nie patrzeć - życie. Nie chciałbym też być pokonany toczony nieuleczalna chorobą, która z dnia na dzień wysysa ze mnie siły, wokół bezradność, ból, cierpienie i ... koniec. Gdzieś tam we mnie tli się przypuszczenie, że kiedyś po prostu wysiądzie mi - o ironio! ;) - pompa. Zakładam, że nie nastąpi to już teraz, ale w arsenale, który sprzątnie mnie z tego łez padołu, taka haubica dumnie pręży lufę, z dużą szansą na celne uderzenie.
Przetoczyło się przeze mnie dzisiaj parę czarnych myśli. Teraz, z tępym już tylko bólem głowy, wypada mi tylko bym sam z samego siebie się śmiał, ... choć z lekko krzywym grymasem na gębie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz