Taki piątek, nie-piątek, jakiś taki inny. No bo w pracy dzisiaj nie byłem. Dzień urlopu wziąłem. Ale nie po to, żeby naładować akumulatory po ciężkim tygodniu, tylko po to, żeby wykorzystać ten dzień do cna.
Tematem przewodnim było odstawienie Nocnej Furii na zabiegi rewitalizacyjne. Od zakupu jej półtorej roku temu, przejechałem już 50 tys. km, co odłożyło się boleśnie na stanie zawieszenia. Te cholerne, dziurawe jak szwajcarski ser, drogi me codzienne. Tak więc po zeszłotygodniowym przeglądzie, zapłakałem i ze ściśniętym sercem i z portfelem ściśniętym aż do zbielałych kłykci, oddałem "ślicznotkę" w łapy mechaników. Jutro odbiór. Już wiem, że wszystko co było umówione, zrobione. I wiem, ile to będzie kosztować. Kwota nie przejdzie mi jednak przez gardło, a klawiatura też się zaparła, że nie przyjmie tej kwoty nawet jakbym wpisywał ją ze wszystkich sił swoich. Ehh....
Jak już wróciłem od mechanika, po godzinnej podróży autobusem nr 617 z Gliwic, to zabrałem narybek na przegląd do dochtórki. Pierworodna do kontroli, a ONnPR, tak przy okazji, na przegląd. Skończyło się to wizytą w aptece, mimo że "wszystko w porządku". O co więc, qwa, chodzi?!
Jak już wróciliśmy do domu, to przecież nie będę leżał dupą do góry. No to gotując obiad, dla narybku i Najlepszej z Żon, która to dzisiaj w warsztacie swym produkcyjnym zawzięcie produkowała kolejne cudeńka spod znaku igły i nitki, wziąłem się przy okazji za sprzątanie naszego domowego ... ekhm .. rozgardiaszu. Przecież nie przyznam, tak wprost i bez ogródek, że o totalny rozpier*ol chodzi. 😀 Tak, że jedzonko się szykowało, a ja pomykałem ze ścierą, odkurzaczem i w międzyczasie pranie jeszcze uskuteczniałem. No taką po prostu pożyteczną lokomotywą byłem dzisiaj, prawie jak parowóz Tomek. 😆
Po powrocie Najlepszej z Żon, wyprawa do niemieckiego sklepu na 'L'. Z asystą ONnPR, który na hulajnodze pomykał, choć ta jego jazda wygląda, jak lot motyla - if you know, what i mean. A potem jeszcze z reklamówkami z 'L' - dobrze, że nie z 'B' - na plac zabaw. Huśtawka, zjeżdżalnia i co tam jeszcze. Niezbyt długo, ale to już wieczór i byłbym skłonny usnąć na drewnianej ławce przy wtórze śpiewających skrzydlaty w koronach wyniosłym topoli nieopodal. Do domu!
22:30 - ONnPR śpi. Ufffff..... Pierworodna tuż obok klepie w smartfona. Nie dziwne, że nie śpi, skoro ucięła sobie dzisiaj trzygodzinnego popołudnioka. Może w końcu się ewakuuje, chociaż jeśli czeka na pierożki gyoza, które Najlepsza z Żon ma jeszcze o tej porze (!) robić, to może to jeszcze nieco potrwać. No cóż ... Nie mam siły dzisiaj na starcie z tą nastolatką. Wolę wypić szklaneczkę whisky. Ta dla zdrowotności, ku pokrzepieniu i uspokojeniu rozkołatanej duszy. Na zdrowie więc!
Pogodynka.
Piękny, ciepły dzień. Temperatura ok 22-23 st.C.
piątek, 31 maja 2019
wtorek, 28 maja 2019
Taki katolik
Mój niespełna pięcioletni syn, w sposób oczywiście niezamierzony, nieświadomie, w ramach zabawy zdefiniował archetyp polskiego katolicyzmu. Zbudował kościół.
Konstrukcja zbudowana z kolorowych klocków, z której był dumny, jak cholera. Chodził i wszystkim się chwalił: "Popatrz! Jaki ładny kościół zbudowałem!". No tak, ładny, kolorowy, naprawdę solidnie wykonana robota. Należy się pochwała.
Co jest nie tak?
Budowniczy tego dzieła nie zwrócił uwagi, że nie ma bramy, drzwi do tego kościoła. Nie przyłożył też wagi do tego, że zabrakło na wieży krzyża. Jest piękna struktura, bez najistotniejszych elementów, które sprawiają, że ta budowla staje się tym, czym ma być. Jest skorupą, jedynie bryłą. Bez istoty i celu.
Skądś to znamy?
Młody budowniczy ubrał się w szaty polskiego, zapyziałego, odpustowego, dumnego z siebie wyznawcę tego, czego nie rozumie. Zatwardziałego buca, dla którego gra pozorów i złoty cielec są wystarczające, żeby czuć się lepszym, bardziej świętym, bardziej wartym łaski Najwyższego. Niedostrzegającego, że ten krzyż na wieży nie jest li tylko logo, a czymś więcej. To nie jest tak, że bez krzyża i wartości które niesie, można dalej chować się za jego tarczą. To nie mercedes, który po odłamaniu trzyramiennej gwiazdy, wciąż jeździ tak samo dobrze!
Brak otwartych drzwi do Kościoła, dzielenie ludzi na lepszych i gorszych, bo innych, tak odbiegające od chrześcijańskiej filozofii, a tak powszechnych w powszechnym Kościele. Ale po co komu otwarte drzwi...? Jest za to buta i arogancja i zamykanie się we własnym, jedynie słusznym i smacznym sosie. Może ciężkostrawnym, ale własnym.
Pozostaje gdzieś w zakamarkach marzeń obraz dobrego pasterza i dobrych ludzi żyjących według dobrych praw. Romantyczny widok sielskiego kościółka pachnącego starym drewnem i świeżo ściętymi polnymi kwiatami przy ołtarzu. Uśmiech na twarzach pooranych życiem i spokój w duszach nieskalanych bagażem wyrzutów sumienia. Ludzi pogodzonych ze światem i bliźnimi. Poczucie, że tworzona wspólnota jest warta tego, by w niej być i czerpać z tego radość. Życie w przekonaniu, że wszystko co się dzieje ma swój niewymuszony cel i nie czyni nikomu zła. Tęsknota za powrotem do źródła i niewinnej naiwności.
Pogodynka.
Kolejny ciepły dzień, choć popołudniową porą deszczowy. Burze wciąż straszą, ale nie atakują.
Konstrukcja zbudowana z kolorowych klocków, z której był dumny, jak cholera. Chodził i wszystkim się chwalił: "Popatrz! Jaki ładny kościół zbudowałem!". No tak, ładny, kolorowy, naprawdę solidnie wykonana robota. Należy się pochwała.
Co jest nie tak?
Budowniczy tego dzieła nie zwrócił uwagi, że nie ma bramy, drzwi do tego kościoła. Nie przyłożył też wagi do tego, że zabrakło na wieży krzyża. Jest piękna struktura, bez najistotniejszych elementów, które sprawiają, że ta budowla staje się tym, czym ma być. Jest skorupą, jedynie bryłą. Bez istoty i celu.
Skądś to znamy?
Młody budowniczy ubrał się w szaty polskiego, zapyziałego, odpustowego, dumnego z siebie wyznawcę tego, czego nie rozumie. Zatwardziałego buca, dla którego gra pozorów i złoty cielec są wystarczające, żeby czuć się lepszym, bardziej świętym, bardziej wartym łaski Najwyższego. Niedostrzegającego, że ten krzyż na wieży nie jest li tylko logo, a czymś więcej. To nie jest tak, że bez krzyża i wartości które niesie, można dalej chować się za jego tarczą. To nie mercedes, który po odłamaniu trzyramiennej gwiazdy, wciąż jeździ tak samo dobrze!
Brak otwartych drzwi do Kościoła, dzielenie ludzi na lepszych i gorszych, bo innych, tak odbiegające od chrześcijańskiej filozofii, a tak powszechnych w powszechnym Kościele. Ale po co komu otwarte drzwi...? Jest za to buta i arogancja i zamykanie się we własnym, jedynie słusznym i smacznym sosie. Może ciężkostrawnym, ale własnym.
Pozostaje gdzieś w zakamarkach marzeń obraz dobrego pasterza i dobrych ludzi żyjących według dobrych praw. Romantyczny widok sielskiego kościółka pachnącego starym drewnem i świeżo ściętymi polnymi kwiatami przy ołtarzu. Uśmiech na twarzach pooranych życiem i spokój w duszach nieskalanych bagażem wyrzutów sumienia. Ludzi pogodzonych ze światem i bliźnimi. Poczucie, że tworzona wspólnota jest warta tego, by w niej być i czerpać z tego radość. Życie w przekonaniu, że wszystko co się dzieje ma swój niewymuszony cel i nie czyni nikomu zła. Tęsknota za powrotem do źródła i niewinnej naiwności.
Pogodynka.
Kolejny ciepły dzień, choć popołudniową porą deszczowy. Burze wciąż straszą, ale nie atakują.
poniedziałek, 27 maja 2019
14 dni
Minęło 14 dni. Dwa tygodnie. Weekendowe ważenie. Rezultat: -3,6 kg; a w skali miesiąca, kiedy to zanotowałem wszechrekord mój osobisty, to już -4,9 kg. Zaczynam więc tydzień nr 3. Nie zmieniam na razie menu; pozostaje jak było przez pierwsze dwa tygodnie. Za wcześnie na luzowanie. Zbyt mało zadowalające wyniki, więc trzymam fason.
Równie niezadowalające wyniki mamy po wczorajszych wyborach do parlamentu europejskiego. Zapowiadało się, że przynajmniej poza granicami można będzie się mniej wstydzić. Ale nie. Jednak nie. Wygląda na to, że nie dorośliśmy do tego. Wciąż nie dorośliśmy. Miało być optymistycznie, a znowu, jak w dupie po śliwkach.
Wiosna chyba nie da się już przegonić postzimowej sromocie. Miniony weekend był ciepły i słoneczny. Temperatura ok 23-24 st.C. Dzisiaj nie było gorzej, choć bardziej... hmm...dynamicznie. Z jednej strony cieplej, ale z przelotnym majowym deszczem. Zapowiadanych burz nam niebiosa nie zesłały, choć straszyły ołowianą zasłoną chmur. A ten majowy deszczyk, to autentyczna przyjemność na kark i plecy rozgrzane pierwszymi sutymi dawkami ciepła. W przyrodzie to najpiękniejszy czas w roku. Taka zieleń na drzewach i tak soczysta trawa są tylko w maju. Aż szkoda, że nie mam możliwości (i chyba nawet ochoty?) na powłóczenie się po łąkach i lasach porą tuż po świcie.
W sobotę mieliśmy gości. Ale zanim to nastąpiło, w południe byliśmy z Carlito na "męskiej wyprawie" do Gliwic, na imprezie Pidżamersów. Za to niedzielę rozpocząłem od przebieżki. Mimo sił nadgryzionych brakiem węglowodanów w diecie, jakoś przebrnąłem kolejną dyszkę z okładem. Tempo wołało o pomstę do nieba, ale oprócz fizycznej słabości zapodałem sobie trasę z czterokilometrowym podbiegiem - to skutecznie mnie wymęczyło. A popołudniową porą objazd po babciach - wszak to Dzień Matki był.
Równie niezadowalające wyniki mamy po wczorajszych wyborach do parlamentu europejskiego. Zapowiadało się, że przynajmniej poza granicami można będzie się mniej wstydzić. Ale nie. Jednak nie. Wygląda na to, że nie dorośliśmy do tego. Wciąż nie dorośliśmy. Miało być optymistycznie, a znowu, jak w dupie po śliwkach.
Wiosna chyba nie da się już przegonić postzimowej sromocie. Miniony weekend był ciepły i słoneczny. Temperatura ok 23-24 st.C. Dzisiaj nie było gorzej, choć bardziej... hmm...dynamicznie. Z jednej strony cieplej, ale z przelotnym majowym deszczem. Zapowiadanych burz nam niebiosa nie zesłały, choć straszyły ołowianą zasłoną chmur. A ten majowy deszczyk, to autentyczna przyjemność na kark i plecy rozgrzane pierwszymi sutymi dawkami ciepła. W przyrodzie to najpiękniejszy czas w roku. Taka zieleń na drzewach i tak soczysta trawa są tylko w maju. Aż szkoda, że nie mam możliwości (i chyba nawet ochoty?) na powłóczenie się po łąkach i lasach porą tuż po świcie.
W sobotę mieliśmy gości. Ale zanim to nastąpiło, w południe byliśmy z Carlito na "męskiej wyprawie" do Gliwic, na imprezie Pidżamersów. Za to niedzielę rozpocząłem od przebieżki. Mimo sił nadgryzionych brakiem węglowodanów w diecie, jakoś przebrnąłem kolejną dyszkę z okładem. Tempo wołało o pomstę do nieba, ale oprócz fizycznej słabości zapodałem sobie trasę z czterokilometrowym podbiegiem - to skutecznie mnie wymęczyło. A popołudniową porą objazd po babciach - wszak to Dzień Matki był.
sobota, 18 maja 2019
Minęło 5 dni...
Tak oto minęło pięć dni. I po pięciu dniach jest o 1,5 kg mniej niż na początku. Dużo? Mało? Oszałamiającego efektu na wadze nie ma, ale samopoczucie wskazuje, że coś się jednak dzieje, że idzie ku dobremu. Co więcej - nie jestem głodny. Ba, nigdy tak dobrze, zdrowo i syto nie jadłem, jak dotąd. Najlepsza z Żon dba o to, aby moja dieta nie była dla mnie przykrym doznaniem. Trochę to podważa powagę sytuacji. Post, czy dieta, jak zwał, tak zwał, nie może być przecież przyjemnością. A ja, choć może nie ucztuję, to maszkiecę dzień po dniu. Najciekawsze jest to, że ominął mnie syndrom odstawienia cukru. Prawie, bo coś tam chwilkę poczułem się nijako. Dziwne to trochę. Ale oczywiście nie narzekam. 😀 Tylko do jednego nie potrafię się przyzwyczaić - do picia wody. Wygląda na to, że mój organizm w ogóle nie czuje potrzeby nawadniania się. Walczę więc o to, by pamiętać, że powinienem. I choć weekend dla utrzymania diety jest najtrudniejszym momentem, to przynajmniej dzisiaj wody popijam zdecydowanie więcej. Zamiast piwa, którego napiłbym się z wielką ochotą. Akurat dzisiaj! 😎
A weekend niespodziewanie okazał się mega pogodny. Nagle zrobiło się ciepło. Dzisiaj termometr zaszalał pokazując zdecydowanie ponad "dwudziestkę". Jeszcze grubo po zachodzie słońca, z mruczącą w niebie burzą w tle, było 18-19 st.C.
A weekend niespodziewanie okazał się mega pogodny. Nagle zrobiło się ciepło. Dzisiaj termometr zaszalał pokazując zdecydowanie ponad "dwudziestkę". Jeszcze grubo po zachodzie słońca, z mruczącą w niebie burzą w tle, było 18-19 st.C.
wtorek, 14 maja 2019
Za górami, za lasami...
Za górami, za lasami... Tak mógłbym zacząć tę opowieść i wcale nie byłaby to nadinterpretacja. Ponieważ to było i za górami, i za lasami.
Zebrałem się już na tyle, ostudziłem i wywietrzałem z emocji, aby czyniąc zadość kronikarskim powinnościom, spisać dla potomnych, a zwłaszcza dla mnie gdy już z tym złośliwym Niemcem się zakoleguję, aby kiedyś przypomnieć sobie, jak to było fajnie w te dni.
Środa.
Wyjechaliśmy z domu zgodnie z planem, bo niewiele po godzinie 8 rano. I żeby nie przedłużać opowieści o drodze, to po kilku postojach wiadomej natury, jakieś sześć godzin później byliśmy na miejscu. Na miejscu, to znaczy w przemiłym Frymburku nad brzegiem jeziora Lipno. Dla porządku przytoczę jedynie, że to rozległe jezioro wśród górek pokroju beskidzkich szczytów, które niezliczonymi odnogami rozlało się wstrzymane zaporą postawioną na Wełtawie.
Przyjechaliśmy o czasie pachnącym właśnie minionym deszczem, kiedy to zapach świeżości ogrzewanego pierwszymi słonecznymi promieniami powietrza, jest tak niepowtarzalny. Nic tylko płuca nadąć! Zaparkowaliśmy na małym, podłużnym rynku otoczonym kolorowymi kamieniczkami. Środek miejskiego palcu zajmował wąziutki, mały park z sztucznym potokiem "napędzany" wodą z wiekowej fontanny i plującej kamiennej żaby.
Pensjonat był tuż przy rynku. Czekała weń gospodyni, Czeszka o miłej powierzchowności i wieku trudnym do określenia. Z iście czeskim pragmatyzmem, nie tracąc czasu, pokazała nam nasz apartament, wręczyła klucze, pożegnała się i zniknęła. A jakbyśmy czegoś potrzebowali, to mamy dzwonić. Wręczając pęk kluczy wskazała na ten do drzwi wejściowych, co jak się okazało miało spore znaczenie. Otóż przez cały nasz pobyt byliśmy jedynymi gośćmi. Ha! Dodając do niesamowitej ciszy miasteczka niezmąconą ciszę niezamieszkałego pensjonatu,... no czegóż można chcieć więcej!
Po wstępnej instalacji w pokojach poszliśmy na obiadek. O ile sklepy wszystkie (całe trzy!) były zamknięte z okazji pierwszomajowego święta, to knajpki były otwarte. Tak że ten tego, skorzystaliśmy. Wybrany na chybił trafił lokal okazał się troszku nazbyt chyba wydumany, ale coś tam przegryźliśmy. A resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu bardzo ścisłej okolicy naszego zakwaterowania, ze wskazaniem na przemalowniczy brzeg jeziora. Jeziora, które swą urodą zachwyci każdego nawet w niewielki stopniu obarczonego zdolnością do zachwytu na pejzażami malowanymi pędzlem natury. I tak minął dzień pierwszy.


Czwartek.
Ze względu na prognozy pogody na długi majowy weekend, to właśnie ten dzień był kluczowy dla naszego wyjazdu. I rzeczywiście pogoda od samego rana była wyśmienita. Śniadanie, naładowanie baterii nikona i wszystkich telefonów i dalej w drogę! Do Czeskiego Krumlova. Z naszego (ha! piszę "naszego") Frymburka, do Krymlova prowadzi całkiem górska, kręta droga, malownicza niezmiernie. Jedzie się to do góry, to na dół, jak na rollercoasterze. Górki zalesione, ale najbardziej przykuwają wzrok malownicze, soczyście zielone, rozległe łąki. Nieśpieszna podróż trwała około pół godziny.
I dotarliśmy. Gdyby nie to, że w dniu poprzednim - w drodze do Frymburka - już widziałem kątem oka Krumlov, i wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać, to chyba wyleciałbym z drogi uderzony, jak obuchem, widokiem na to miasteczko. Powiem szczerze, może nie wiele w życiu widziałem, ale tak uroczego miasteczka jeszcze nie widziałem. No coś pięknego!
Nie potrafię przelać w słowa wrażeń. Miasteczko położone nad wijącą się Wełtawą, z wyniosłym wzgórzem, na którym stoi drugi co do wielkości (po praskim) zamkiem w Czechach. Krumlov jest jednym wielkim zabytkiem, którego namiastkę uroku mogą oddać jedynie obrazy, nie słowa. A tak na prawdę, to tylko odwiedziny i spacer średniowiecznymi uliczkami, pośród kolorowych kamieniczek emanujących minionymi wiekami, mogą oddać klimat tego miejsca. Ja byłem zauroczony, wręcz zachwycony tym miejscem. Polecam z całego serca.
Kiedy wróciliśmy do Frymburka grzechem by było zmarnować resztę tego pięknego dnia na odpoczynek po krumlovskiej wycieczce. Toteż pozostawiając Najlepszą z Żon w naszej weekendowej posiadłości, wziąłem narybek na "wyprawę" na malowniczą górkę widzianą z okna naszego apartamentu. Górka Marta, 831 m.n.p.m, to niewielkie wzniesienie , na którego szczycie stoi kapliczka. Droga do tego miejsca prowadzi łagodną ścieżką z wytyczonymi stacjami drogi krzyżowej. Ale my wybraliśmy bardziej hardcorową trasę wiodąca na przełaj łąki, wprost pod górę ku szczytowi. Pogoda była świetna, słonko grzało, szło się fajnie. W moim przypadku, przez ponad połowę drogi z Carlito na plecach. 😉 Co ni zmienia faktu, że to jego pierwszy zdobyty górski szczyt. I to szczyt, z którego roztacza się panorama zapierająca dech w piersiach: na cały półwysep, na którym usadowił się Frymburk, na jezioro, na góry wokoło. Ten spacer na Górę Marta ponowiliśmy tego dnia z Pierworodną raz jeszcze - podziwiać zachód słońca.
Piątek.
Obudziliśmy się w całkiem innej pogodowej rzeczywistości. Za oknem siąpił deszcz, a góra Marta utonęła w kłębach niskich chmur. Ale już koło południa słońce zwyciężyło! Zjedliśmy obiadek - tym razem made by Najlepsza z Żon - i pojechaliśmy zrealizować kolejny żelazny punkt naszej majówki. A tym celem by austriacki Freistadt. Miasteczko leżące około godziny drogi od Frymburka na trasie do Linzu. Malownicza trasa wiodąca najpierw brzegiem jeziora Lipno, potem przez nieliczne wioski po czeskiej i austriackiej stronie. Bez problemu dotarliśmy na miejsce.
Freistadt przywitał nas ciemnymi chmurami nad głową. Niewielkie miasto, z niewielką aczkolwiek malowniczą starówką ze sporym rynkiem i zamkiem tuż nieopodal. I byłoby świetnie, gdyby nie to, że zaczęło padać. Spacer kolorowymi uliczkami musieliśmy więc przyspieszyć, zamek odpuścić w ogóle, a czekoladowe lody zjeść dopiero w aucie. No cóż... Ale i tak było warto postawić kolejną pinezkę na mapie.
Gdy wróciliśmy do Frymburka znowu zaświeciło słońce. Właściwie to jeszcze nie zdążyliśmy przekroczyć granicy, a pogoda się obróciła o 180 stopni. Ale Freistadt zostawiliśmy już za sobą. Popołudnie spędziliśmy na świętowaniu naszego święta, Najlepszej z Żon i mojego, przy pienistym Kozelu i pizzy w miejscowej knajpce. A już na sam wieczór zrobiliśmy sobie z Pierworodną wieczorny spacer na pożegnane jeziora.
Sobota.
Faaaajnie było. Zjedliśmy sute śniadanie (ach te śmierdzące serki!), spakowaliśmy graty i w drogę. Zostawiliśmy klucze w sklepiku na dole - tak sobie życzyła nasza gospodyni. A sama podróż dłużyła się niesamowicie. Zupełnie inaczej niż trzy dni wcześniej, kiedy to jechaliśmy ku przygodzie. Powrót był nudny i nazbyt długi - tak na mój gust 😉
Ufff... Ukuałm te kilka zdań. Nie z satysfakcją, bo w głowie mam jeszcze milion innych wrażeń nie przekutych w słowa. Ale jest. Został ślad.
Zebrałem się już na tyle, ostudziłem i wywietrzałem z emocji, aby czyniąc zadość kronikarskim powinnościom, spisać dla potomnych, a zwłaszcza dla mnie gdy już z tym złośliwym Niemcem się zakoleguję, aby kiedyś przypomnieć sobie, jak to było fajnie w te dni.
Środa.
Wyjechaliśmy z domu zgodnie z planem, bo niewiele po godzinie 8 rano. I żeby nie przedłużać opowieści o drodze, to po kilku postojach wiadomej natury, jakieś sześć godzin później byliśmy na miejscu. Na miejscu, to znaczy w przemiłym Frymburku nad brzegiem jeziora Lipno. Dla porządku przytoczę jedynie, że to rozległe jezioro wśród górek pokroju beskidzkich szczytów, które niezliczonymi odnogami rozlało się wstrzymane zaporą postawioną na Wełtawie.
Przyjechaliśmy o czasie pachnącym właśnie minionym deszczem, kiedy to zapach świeżości ogrzewanego pierwszymi słonecznymi promieniami powietrza, jest tak niepowtarzalny. Nic tylko płuca nadąć! Zaparkowaliśmy na małym, podłużnym rynku otoczonym kolorowymi kamieniczkami. Środek miejskiego palcu zajmował wąziutki, mały park z sztucznym potokiem "napędzany" wodą z wiekowej fontanny i plującej kamiennej żaby.

Po wstępnej instalacji w pokojach poszliśmy na obiadek. O ile sklepy wszystkie (całe trzy!) były zamknięte z okazji pierwszomajowego święta, to knajpki były otwarte. Tak że ten tego, skorzystaliśmy. Wybrany na chybił trafił lokal okazał się troszku nazbyt chyba wydumany, ale coś tam przegryźliśmy. A resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu bardzo ścisłej okolicy naszego zakwaterowania, ze wskazaniem na przemalowniczy brzeg jeziora. Jeziora, które swą urodą zachwyci każdego nawet w niewielki stopniu obarczonego zdolnością do zachwytu na pejzażami malowanymi pędzlem natury. I tak minął dzień pierwszy.


Czwartek.
Ze względu na prognozy pogody na długi majowy weekend, to właśnie ten dzień był kluczowy dla naszego wyjazdu. I rzeczywiście pogoda od samego rana była wyśmienita. Śniadanie, naładowanie baterii nikona i wszystkich telefonów i dalej w drogę! Do Czeskiego Krumlova. Z naszego (ha! piszę "naszego") Frymburka, do Krymlova prowadzi całkiem górska, kręta droga, malownicza niezmiernie. Jedzie się to do góry, to na dół, jak na rollercoasterze. Górki zalesione, ale najbardziej przykuwają wzrok malownicze, soczyście zielone, rozległe łąki. Nieśpieszna podróż trwała około pół godziny.
I dotarliśmy. Gdyby nie to, że w dniu poprzednim - w drodze do Frymburka - już widziałem kątem oka Krumlov, i wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać, to chyba wyleciałbym z drogi uderzony, jak obuchem, widokiem na to miasteczko. Powiem szczerze, może nie wiele w życiu widziałem, ale tak uroczego miasteczka jeszcze nie widziałem. No coś pięknego!
Nie potrafię przelać w słowa wrażeń. Miasteczko położone nad wijącą się Wełtawą, z wyniosłym wzgórzem, na którym stoi drugi co do wielkości (po praskim) zamkiem w Czechach. Krumlov jest jednym wielkim zabytkiem, którego namiastkę uroku mogą oddać jedynie obrazy, nie słowa. A tak na prawdę, to tylko odwiedziny i spacer średniowiecznymi uliczkami, pośród kolorowych kamieniczek emanujących minionymi wiekami, mogą oddać klimat tego miejsca. Ja byłem zauroczony, wręcz zachwycony tym miejscem. Polecam z całego serca.
Kiedy wróciliśmy do Frymburka grzechem by było zmarnować resztę tego pięknego dnia na odpoczynek po krumlovskiej wycieczce. Toteż pozostawiając Najlepszą z Żon w naszej weekendowej posiadłości, wziąłem narybek na "wyprawę" na malowniczą górkę widzianą z okna naszego apartamentu. Górka Marta, 831 m.n.p.m, to niewielkie wzniesienie , na którego szczycie stoi kapliczka. Droga do tego miejsca prowadzi łagodną ścieżką z wytyczonymi stacjami drogi krzyżowej. Ale my wybraliśmy bardziej hardcorową trasę wiodąca na przełaj łąki, wprost pod górę ku szczytowi. Pogoda była świetna, słonko grzało, szło się fajnie. W moim przypadku, przez ponad połowę drogi z Carlito na plecach. 😉 Co ni zmienia faktu, że to jego pierwszy zdobyty górski szczyt. I to szczyt, z którego roztacza się panorama zapierająca dech w piersiach: na cały półwysep, na którym usadowił się Frymburk, na jezioro, na góry wokoło. Ten spacer na Górę Marta ponowiliśmy tego dnia z Pierworodną raz jeszcze - podziwiać zachód słońca.
Piątek.
Obudziliśmy się w całkiem innej pogodowej rzeczywistości. Za oknem siąpił deszcz, a góra Marta utonęła w kłębach niskich chmur. Ale już koło południa słońce zwyciężyło! Zjedliśmy obiadek - tym razem made by Najlepsza z Żon - i pojechaliśmy zrealizować kolejny żelazny punkt naszej majówki. A tym celem by austriacki Freistadt. Miasteczko leżące około godziny drogi od Frymburka na trasie do Linzu. Malownicza trasa wiodąca najpierw brzegiem jeziora Lipno, potem przez nieliczne wioski po czeskiej i austriackiej stronie. Bez problemu dotarliśmy na miejsce.
Freistadt przywitał nas ciemnymi chmurami nad głową. Niewielkie miasto, z niewielką aczkolwiek malowniczą starówką ze sporym rynkiem i zamkiem tuż nieopodal. I byłoby świetnie, gdyby nie to, że zaczęło padać. Spacer kolorowymi uliczkami musieliśmy więc przyspieszyć, zamek odpuścić w ogóle, a czekoladowe lody zjeść dopiero w aucie. No cóż... Ale i tak było warto postawić kolejną pinezkę na mapie.
Gdy wróciliśmy do Frymburka znowu zaświeciło słońce. Właściwie to jeszcze nie zdążyliśmy przekroczyć granicy, a pogoda się obróciła o 180 stopni. Ale Freistadt zostawiliśmy już za sobą. Popołudnie spędziliśmy na świętowaniu naszego święta, Najlepszej z Żon i mojego, przy pienistym Kozelu i pizzy w miejscowej knajpce. A już na sam wieczór zrobiliśmy sobie z Pierworodną wieczorny spacer na pożegnane jeziora.
Sobota.
Faaaajnie było. Zjedliśmy sute śniadanie (ach te śmierdzące serki!), spakowaliśmy graty i w drogę. Zostawiliśmy klucze w sklepiku na dole - tak sobie życzyła nasza gospodyni. A sama podróż dłużyła się niesamowicie. Zupełnie inaczej niż trzy dni wcześniej, kiedy to jechaliśmy ku przygodzie. Powrót był nudny i nazbyt długi - tak na mój gust 😉
Ufff... Ukuałm te kilka zdań. Nie z satysfakcją, bo w głowie mam jeszcze milion innych wrażeń nie przekutych w słowa. Ale jest. Został ślad.
48 godzin
Ja się, Q2!, uprzejmie zapytuję: co się dzieje? Gdzie jest ta majowa pogoda?! Gdzie jest ta Polska?! Dyć momy poła maja, a durś świergotomy ze zimna. Gdzie to słońce, gdzie ciepełko? Miast tego ino deszcz, wiatr, pogodowa sromota. Do rangi nieprzyzwoitego samozadowolenia urosło grzanie zgrabiałych rąk pod strumieniem gorącej wody sączącej się do umywalki. Ale ileż razy można ręce myć, hę? Zresztą systemowo to słabe rozwiązanie. Zimno!!!
Mija prawie 48 godzin od mojego osobistego i niewymuszonego, aczkolwiek bez przyjemności sobie narzuconego, umartwiania ciała i duszy. No tak, jestem na diecie. Na diecie zdrowotno-wylaszczającej, a ukierunkowanej na umodelowanie sylwetki pod ciuchy z natury rzeczy uchodzących za przystojne. Bo to com sobie wyhodował przez ostatni rok, to woła o pomstę do nieba. No wstyd i hańba i tyle! I nie ma żadnego tłumaczenia. Koniec tego niedobrego. Trzymam za siebie kciuki, jak nigdy dotąd. Bo jak nigdy dotąd, teraz potrzebuję sukcesu, a porażki nie dopuszczam. Tak całkiem serio, to trochę się zbytnio zapuściłem i patrząc w pesel zaczynam patrzeć na mój stan fizyczny z nieco większym zoomem. Ostatni moment, żeby się wziąć za siebie.
Najlepsza z Żon zaangażowała się w mój plan. Przez ostatnie dwie doby zajadam, jak w najlepszej knajpie. To takie, to inksze dania, które na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądają na skrojone pod dietę. Lecz ufam, że takie są. Choć trudno o zaufanie, gdy brzuch cały czas pełny. Wiem, wiem, tak trzeba. Ale jakoś zbyt smacznie jest 😀
Ale i pierwsze objawy odstawienia węglowodanów mnie już dopadły. Pogoda nie pomaga. Do obiektywnego chłodu dodałem własne "wyziębienie" z powodu braku paliwa w piecu. Nie ma węgla, nie ma ognia pod kotłem. I chociaż nie głoduję, to jednak cukrowy głód mnie dopada pomalutku. Właśnie pod wieczór zacząłem się niespecjalnie czuć. Martwiłbym się, gdybym nie wiedział o co chodzi. Ale, jako weteran rokrocznego zbijania wagi, dokładnie rozpoznaję ten objaw odstawienia. Trzeba to przetrwać i już. Jutro będzie już lepiej. Czekam na powrót energii.
Pogodynka.
Od niedzieli pogoda na równi pochyłej. Zimno, mokro, paskudnie. Teraz za oknem ok 7 st.C.
Mija prawie 48 godzin od mojego osobistego i niewymuszonego, aczkolwiek bez przyjemności sobie narzuconego, umartwiania ciała i duszy. No tak, jestem na diecie. Na diecie zdrowotno-wylaszczającej, a ukierunkowanej na umodelowanie sylwetki pod ciuchy z natury rzeczy uchodzących za przystojne. Bo to com sobie wyhodował przez ostatni rok, to woła o pomstę do nieba. No wstyd i hańba i tyle! I nie ma żadnego tłumaczenia. Koniec tego niedobrego. Trzymam za siebie kciuki, jak nigdy dotąd. Bo jak nigdy dotąd, teraz potrzebuję sukcesu, a porażki nie dopuszczam. Tak całkiem serio, to trochę się zbytnio zapuściłem i patrząc w pesel zaczynam patrzeć na mój stan fizyczny z nieco większym zoomem. Ostatni moment, żeby się wziąć za siebie.
Najlepsza z Żon zaangażowała się w mój plan. Przez ostatnie dwie doby zajadam, jak w najlepszej knajpie. To takie, to inksze dania, które na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądają na skrojone pod dietę. Lecz ufam, że takie są. Choć trudno o zaufanie, gdy brzuch cały czas pełny. Wiem, wiem, tak trzeba. Ale jakoś zbyt smacznie jest 😀
Ale i pierwsze objawy odstawienia węglowodanów mnie już dopadły. Pogoda nie pomaga. Do obiektywnego chłodu dodałem własne "wyziębienie" z powodu braku paliwa w piecu. Nie ma węgla, nie ma ognia pod kotłem. I chociaż nie głoduję, to jednak cukrowy głód mnie dopada pomalutku. Właśnie pod wieczór zacząłem się niespecjalnie czuć. Martwiłbym się, gdybym nie wiedział o co chodzi. Ale, jako weteran rokrocznego zbijania wagi, dokładnie rozpoznaję ten objaw odstawienia. Trzeba to przetrwać i już. Jutro będzie już lepiej. Czekam na powrót energii.
Pogodynka.
Od niedzieli pogoda na równi pochyłej. Zimno, mokro, paskudnie. Teraz za oknem ok 7 st.C.
poniedziałek, 6 maja 2019
Kolekcjoner wrażeń
Tiaaaaaa, no to majówka AD 2019 przeniesiona do katalogu "archiwum". Jeszcze w głowie buzuje gorący koktajl wspomnień, ale miast gapić się w malownicze krajobrazy, wpatruję się w ekran monitora. I próbuje zebrać myśli w słowa. Właściwie nie myśli, co jeszcze bardziej ulotne od nich wrażenia.
No nie potrafię zebrać myśli ... ! Może wrócę tu za jakiś czas, bardziej na chłodno, z bardziej trzeźwym umysłem. Powiem tylko jedno: to były fantastyczne chwile. Na długo pozostaną w pamięci.
cdn...............
No nie potrafię zebrać myśli ... ! Może wrócę tu za jakiś czas, bardziej na chłodno, z bardziej trzeźwym umysłem. Powiem tylko jedno: to były fantastyczne chwile. Na długo pozostaną w pamięci.
cdn...............
Subskrybuj:
Posty (Atom)