Minęło 14 dni. Dwa tygodnie. Weekendowe ważenie. Rezultat: -3,6 kg; a w skali miesiąca, kiedy to zanotowałem wszechrekord mój osobisty, to już -4,9 kg. Zaczynam więc tydzień nr 3. Nie zmieniam na razie menu; pozostaje jak było przez pierwsze dwa tygodnie. Za wcześnie na luzowanie. Zbyt mało zadowalające wyniki, więc trzymam fason.
Równie niezadowalające wyniki mamy po wczorajszych wyborach do parlamentu europejskiego. Zapowiadało się, że przynajmniej poza granicami można będzie się mniej wstydzić. Ale nie. Jednak nie. Wygląda na to, że nie dorośliśmy do tego. Wciąż nie dorośliśmy. Miało być optymistycznie, a znowu, jak w dupie po śliwkach.
Wiosna chyba nie da się już przegonić postzimowej sromocie. Miniony weekend był ciepły i słoneczny. Temperatura ok 23-24 st.C. Dzisiaj nie było gorzej, choć bardziej... hmm...dynamicznie. Z jednej strony cieplej, ale z przelotnym majowym deszczem. Zapowiadanych burz nam niebiosa nie zesłały, choć straszyły ołowianą zasłoną chmur. A ten majowy deszczyk, to autentyczna przyjemność na kark i plecy rozgrzane pierwszymi sutymi dawkami ciepła. W przyrodzie to najpiękniejszy czas w roku. Taka zieleń na drzewach i tak soczysta trawa są tylko w maju. Aż szkoda, że nie mam możliwości (i chyba nawet ochoty?) na powłóczenie się po łąkach i lasach porą tuż po świcie.
W sobotę mieliśmy gości. Ale zanim to nastąpiło, w południe byliśmy z Carlito na "męskiej wyprawie" do Gliwic, na imprezie Pidżamersów. Za to niedzielę rozpocząłem od przebieżki. Mimo sił nadgryzionych brakiem węglowodanów w diecie, jakoś przebrnąłem kolejną dyszkę z okładem. Tempo wołało o pomstę do nieba, ale oprócz fizycznej słabości zapodałem sobie trasę z czterokilometrowym podbiegiem - to skutecznie mnie wymęczyło. A popołudniową porą objazd po babciach - wszak to Dzień Matki był.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz