FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

wtorek, 14 maja 2019

Za górami, za lasami...

Za górami, za lasami... Tak mógłbym zacząć tę opowieść i wcale nie byłaby to nadinterpretacja. Ponieważ to było i za górami, i za lasami.
Zebrałem się już na tyle, ostudziłem i wywietrzałem z emocji, aby czyniąc zadość kronikarskim powinnościom, spisać dla potomnych, a zwłaszcza dla mnie gdy już z tym złośliwym Niemcem się zakoleguję, aby kiedyś przypomnieć sobie, jak to było fajnie w te dni.

Środa. 
Wyjechaliśmy z domu zgodnie z planem, bo niewiele po godzinie 8 rano. I żeby nie przedłużać opowieści o drodze, to po kilku postojach wiadomej natury, jakieś sześć godzin później byliśmy na miejscu. Na miejscu, to znaczy w przemiłym Frymburku nad brzegiem jeziora Lipno. Dla porządku przytoczę jedynie, że to rozległe jezioro wśród górek pokroju beskidzkich szczytów, które niezliczonymi odnogami rozlało się wstrzymane zaporą postawioną na Wełtawie.
Przyjechaliśmy o czasie pachnącym właśnie minionym deszczem, kiedy to zapach świeżości ogrzewanego pierwszymi słonecznymi promieniami powietrza, jest tak niepowtarzalny. Nic tylko płuca nadąć! Zaparkowaliśmy na małym, podłużnym rynku otoczonym kolorowymi kamieniczkami. Środek miejskiego palcu zajmował wąziutki, mały park z sztucznym potokiem "napędzany" wodą z wiekowej fontanny i plującej kamiennej żaby.

Pensjonat był tuż przy rynku. Czekała weń gospodyni, Czeszka o miłej powierzchowności i wieku trudnym do określenia. Z iście czeskim pragmatyzmem, nie tracąc czasu, pokazała nam nasz apartament, wręczyła klucze, pożegnała się i zniknęła. A jakbyśmy czegoś potrzebowali, to mamy dzwonić. Wręczając pęk kluczy wskazała na ten do drzwi wejściowych, co jak się okazało miało spore znaczenie. Otóż przez cały nasz pobyt byliśmy jedynymi gośćmi. Ha! Dodając do niesamowitej ciszy miasteczka niezmąconą ciszę niezamieszkałego  pensjonatu,... no czegóż można chcieć więcej!
Po wstępnej instalacji w pokojach poszliśmy na obiadek. O ile sklepy wszystkie (całe trzy!) były zamknięte z okazji pierwszomajowego święta, to knajpki były otwarte. Tak że ten tego, skorzystaliśmy. Wybrany na chybił trafił lokal okazał się troszku nazbyt chyba wydumany, ale coś tam przegryźliśmy. A resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu bardzo ścisłej okolicy naszego zakwaterowania, ze wskazaniem na przemalowniczy brzeg jeziora. Jeziora, które swą urodą zachwyci każdego nawet w niewielki stopniu obarczonego zdolnością do zachwytu na pejzażami malowanymi pędzlem natury. I tak minął dzień pierwszy.


Czwartek
Ze względu na prognozy pogody na długi majowy weekend, to właśnie ten dzień był kluczowy dla naszego wyjazdu. I rzeczywiście pogoda od samego rana była wyśmienita. Śniadanie, naładowanie baterii nikona i wszystkich telefonów i dalej w drogę! Do Czeskiego Krumlova. Z naszego (ha! piszę "naszego") Frymburka, do Krymlova prowadzi całkiem górska, kręta droga, malownicza niezmiernie. Jedzie się to do góry, to na dół, jak na rollercoasterze. Górki zalesione, ale najbardziej przykuwają wzrok malownicze, soczyście zielone, rozległe łąki. Nieśpieszna podróż trwała około pół godziny. 



I dotarliśmy. Gdyby nie to, że w dniu poprzednim - w drodze do Frymburka - już widziałem kątem oka Krumlov, i wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać, to chyba wyleciałbym z drogi uderzony, jak obuchem, widokiem na to miasteczko. Powiem szczerze, może nie wiele w życiu widziałem, ale tak uroczego miasteczka jeszcze nie widziałem. No coś pięknego!
Nie potrafię przelać w słowa wrażeń. Miasteczko położone nad wijącą się Wełtawą, z wyniosłym wzgórzem, na którym stoi drugi co do wielkości (po praskim) zamkiem w Czechach. Krumlov jest jednym wielkim zabytkiem, którego namiastkę uroku mogą oddać jedynie obrazy, nie słowa. A tak na prawdę, to tylko odwiedziny i spacer średniowiecznymi uliczkami, pośród kolorowych kamieniczek emanujących minionymi wiekami, mogą oddać klimat tego miejsca. Ja byłem zauroczony, wręcz zachwycony tym miejscem. Polecam z całego serca.



Kiedy wróciliśmy do Frymburka grzechem by było zmarnować resztę tego pięknego dnia na odpoczynek po krumlovskiej wycieczce. Toteż pozostawiając Najlepszą z Żon w naszej weekendowej posiadłości, wziąłem narybek na "wyprawę" na malowniczą górkę widzianą z okna naszego apartamentu. Górka Marta, 831 m.n.p.m, to niewielkie wzniesienie , na którego szczycie stoi kapliczka. Droga do tego miejsca prowadzi łagodną ścieżką z wytyczonymi stacjami drogi krzyżowej. Ale my wybraliśmy bardziej hardcorową trasę wiodąca na przełaj łąki, wprost pod górę ku szczytowi. Pogoda była świetna, słonko grzało, szło się fajnie. W moim przypadku, przez ponad połowę drogi z Carlito na plecach. 😉 Co ni zmienia faktu, że to jego pierwszy zdobyty górski szczyt. I to szczyt, z którego roztacza się panorama zapierająca dech w piersiach: na cały półwysep, na którym usadowił się Frymburk, na jezioro, na góry wokoło. Ten spacer na Górę Marta ponowiliśmy tego dnia z Pierworodną raz jeszcze - podziwiać zachód słońca.


Piątek.
Obudziliśmy się w całkiem innej pogodowej rzeczywistości. Za oknem siąpił deszcz, a góra Marta utonęła w kłębach niskich chmur. Ale już koło południa słońce zwyciężyło! Zjedliśmy obiadek - tym razem made by Najlepsza z Żon - i pojechaliśmy zrealizować kolejny żelazny punkt naszej majówki. A tym celem by austriacki Freistadt. Miasteczko leżące około godziny drogi od Frymburka na trasie do Linzu. Malownicza trasa wiodąca najpierw brzegiem jeziora Lipno, potem przez nieliczne wioski po czeskiej i austriackiej stronie. Bez problemu dotarliśmy na miejsce.
Freistadt przywitał nas ciemnymi chmurami nad głową. Niewielkie miasto, z niewielką aczkolwiek malowniczą starówką ze sporym rynkiem i zamkiem tuż nieopodal. I byłoby świetnie, gdyby nie to, że zaczęło padać. Spacer kolorowymi uliczkami musieliśmy więc przyspieszyć, zamek odpuścić w ogóle, a czekoladowe lody zjeść dopiero w aucie. No cóż... Ale i tak było warto postawić kolejną pinezkę na mapie.








Gdy wróciliśmy do Frymburka znowu zaświeciło słońce. Właściwie to jeszcze nie zdążyliśmy przekroczyć granicy, a pogoda się obróciła o 180 stopni. Ale Freistadt zostawiliśmy już za sobą. Popołudnie spędziliśmy na świętowaniu naszego święta, Najlepszej z Żon i mojego, przy pienistym Kozelu i pizzy w miejscowej knajpce. A już na sam wieczór zrobiliśmy sobie z Pierworodną wieczorny spacer na pożegnane jeziora.

Sobota.
Faaaajnie było. Zjedliśmy sute śniadanie (ach te śmierdzące serki!), spakowaliśmy graty i w drogę. Zostawiliśmy klucze w sklepiku na dole - tak sobie życzyła nasza gospodyni. A sama podróż dłużyła się niesamowicie. Zupełnie inaczej niż trzy dni wcześniej, kiedy to jechaliśmy ku przygodzie. Powrót był nudny i nazbyt długi - tak na mój gust 😉

Ufff... Ukuałm te kilka zdań. Nie z satysfakcją, bo w głowie mam jeszcze milion innych wrażeń nie przekutych w słowa. Ale jest. Został ślad.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz