FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Amazing Trip 2014

AMAZING TRIP 2014


Tak. Najwyższa pora na spisanie tego, co tak soczyście i solidnie wstrząsnęło mną i wyryło złotymi zgłoskami piękne wspomnienia, a w kalendarzu A.D. 2014 zaznaczyło te trzy, jako świąteczne. I mimo, że tak głęboko mam w pamięci te przeżycia, to nie ufając zbytnio samemu sobie, muszę czym prędzej przelać na papier, to co jednak ulotne i ... trudne do opisania słowami. Z każdym dniem stygnie bowiem temperatura wrażeń.



DZIEŃ PIERWSZY




Zaczęło się o świcie w Międzybrodziu. Trudno było Tuśkę zwlec z łóżka na antresoli, gdzie pod ciężką kołdrą było cieplutko i milutko, a za oknem jednak rześki górski poranek w okowach mgieł podnoszących się znad jeziora. Ale obietnica dnia przepełnionego wrażeniami zwyciężyła. Spakowaliśmy wszystkie nasze graty do bagażnika i ruszyliśmy w drogę. 
Kierowaliśmy się ku wschodowi i południu, ku Pieninom. Droga o poranku, pośród mgieł i rozpraszających je promieni słońca, była bardzo urokliwa. Budził się piękny letni dzionek. Tuśka nie wiedziała gdzie jedziemy - to miała być niespodzianka. Jednak z czasem uchyliłem jej rąbka tajemnicy, szczególnie że Tuśka przejęła się rolą pilota i z mapą na kolanach dzielnie prowadziła nas do celu. Ale nawet jak już wiedziała co ją czeka, to tak naprawdę nie umiała sobie tego wyobrazić.
Pierwsze wrażenia, to widok Tatr w oddali. Tuśka otwierała usta w niemym Wow!, a ja gdybym tylko nie musiał zwracać uwagi na drogę, to oczu bym nie oderwał od coraz wyraźniejszego majestatu gór. Ominęliśmy jednak Tatry i Zakopane szerokim łukiem. Naszym celem na pierwszy dzień wycieczki był spływ przełomem Dunajca, który zaczyna się w Sromowcach Wyżnych w tamtejszej przystani flisackiej. Z czasem Tatry, które wciąż towarzyszyły nam po prawej, nieco się oddaliły, a przed nami zaczęły wyrastać charakterystyczne, jakże malownicze wzniesienia Pienin. Niewysokie, ale o pięknych kształtach górki porośnięte lasami i ozdobione tu i tam skalnymi rodzynkami. Zanim dojechaliśmy na miejsce droga poprowadziła nas wzdłuż brzegów Jeziora Czorsztyńskiego, poprzez Niedzicę-Zamek. Miejsce to o niesamowitej urodzie, jak się później okazało, było ważnym etapem naszej ekspedycji.
Sromowce Wyżne okazały się miejscowością ... nijaką. Gdyby nie okoliczności przyrody, oraz flisacka przystań, właściwie to tylko punkt na mapie. Lecz nam niczego więcej do szczęścia nie było trzeba. Do tego ta piękna, słoneczna pogoda. Zakupiliśmy bilety na spływ z dodatkową opcją podwózki powrotnej busem ze Szczawnicy na parking przy przystani w Sromowcach. Koszt dla nas obojga, tzn bilet cały + ulgowy (wliczając wstęp do PPN oraz bilety na busa), to 82,50 PLN. Czy to dużo? Oczywiście, że tak, ale pieniądze warte wydania. Do tego jeszcze 10 złociszy za parking. Jako, że byliśmy w przystani wcześnie przed południem, więc tłoku nie było i bez czekania dostaliśmy się na naszą tratwę nr 457. Zajęliśmy strategiczne miejsca na pierwszej od przodu ławeczce, ja na samej burcie, Tuśka tuż obok mnie. Jak się później okazało, to że nie pozwoliłem Młodej siedzieć przy brzegu, było bardzo rozsądnym posunięciem. Odbiliśmy od brzegu z dwoma flisakami na pokładzie. Stan wody na Dunajcu był dosyć wysoki, więc tratwa spokojnie, wręcz leniwie płynęła z nurtem. 
Flisak, który był na przedzie, ten co pełnił rolę szefa i zabawiacza pasażerów, przyznał że przy takim stanie wody, to on się może obijać i powierzyć spokojnie tratwę rzece - czego potwierdzeniem było to, że opowiadając to i owo najspokojniej w świecie siadał na burcie. Niewiele było takich miejsc, gdzie musieli i on, i jego pomocnik, ostro zaprzeć się na kijach żeby przeprowadzić tratwę po bardziej wzburzonych częściach rzeki, czy nielicznych kipielach wzbudzających aplauz podróżników. Na jednym z takich miejsc tratwa została nieco zalana falami, oczywiście od tej strony po której siedziałem, co przypłaciłem mokrymi spodniami i dupą, nie wspominając już o plecaku, który na szczęście okazał się wodoodporny i jego zawartość przetrwała bez szwanku. Ale to ochrzczenie zimnymi wodami Dunajca, to tak na prawdę atrakcja, której gdzieś w skrytości ducha oczekiwałem. Bo czymże by był spływ bez takiego wydarzenia :) Trudno było oczekiwać, że ktoś wypadnie za burtę, albo że flisaka pociągnie zaklinowana w dnie tyczka, albo, że utkniemy na jakiejś katarakcie. Miast tego przynajmniej był chlust zimnej wody dla ochłody. A słonko na wodzie bardzo miło przypiekało, więc było bardzo przyjemnie zaliczyć ten prysznic. Jeszcze zanim wpłynęliśmy we właściwy przełom Dunajca, między góry, mogliśmy sporo podziwiać. Dunajec z początku wija się szeroko pomiędzy podtopionymi łąkami i niedostępnymi zaroślami wierzbowymi, czy sitowiem jakimś. To też pewnie różnie wygląda przy różnym stanie wody. Niemniej tak było wtedy. Natomiast wśród tej roślinności nabrzeżnej, czy na kamienistych łachach mogliśmy obserwować przeróżne ptactwo, spośród którego największe wrażenie robiły czaple siwe i białe, mewy, jakieś pliszkowate drobiazgi, a przede wszystkim czarny bocian (!), który bez krępacji przechadzał się w słońcu za nic sobie mając przepływającą w odległości może 15 metrów tratwę z ludźmi. Zupełnie natomiast inną atrakcją były kaczki, które przez całą podróż nam towarzyszyły. Zza każdego zakola rzeki nadlatywały całe stada, po czym lotem koszącym, jak myśliwce bojowe, zbliżały się do tratwy i nieporadnie wodowały w pobliżu. Podpływały do nas, a potem towarzyszyła nam ta armada żebrząca o chleb czy inne okruchy. Pierwsze skojarzenie - jak gołębie na rynku w Krakowie. Płynęły za nami, aż następny zastęp nie napadał z góry, wtedy następowała wymiana ekipy. Z innych zwierząt, które udał się zobaczyć, najciekawsza była pluskająca się wydra. Niestety ani bobrów, o których zatrzęsieniu zapewniał flisak, ani ryb z powodu mętnej wody, nie widzieliśmy. Ale ten czarny bocian to był wypas!


Wraz z wpłynięciem między góry, kiedy rozległe brzegi zostały zastąpione przez niebosiężne skały wyrastające wprost z wody, nieco zmieniła się temperatura. Na tyle, że Tuśka wciągnęła kurtkę na grzbiet. Po prostu zrobiło się chłodno, kiedy rzeka skryła się w cieniu gór. Słońce widoczne było jedynie na szczytach mijanych skalistych wzniesień. Nie pomnę nazw górek, które mijaliśmy, ale oczywiście wśród nich były i Trzy Korony, i słynna królowa Pienin, czyli Sokolica. Każdy zakręt rzeki był niespodzianką co skrzętnie wykorzystywał flisak zadając zagadki typu: "A po której stronie zostanie ta góra, którą widzicie przed nami?". Oczywiście w większości przypadków myliliśmy się :)) W którymś momencie mimo chłodu gór poczuliśmy na twarzach ciepły wiatr. To mogło zwiastować tylko jedno - zbliżaliśmy się do końca ponad dwugodzinnego rejsu. Minęliśmy ostatni zakręt i oczom ukazała się Szczawnica. Dobiliśmy do kamienno-betonowego nabrzeża. Tutaj już nie było tak urokliwie, jak w Sromowcach. Ot chyba nie warto inwestować w metę, lepiej widocznie na starcie zrobić dobre wrażenie ;) Kiedy wysiedliśmy pogoda nad głowami była nijaka-taka, to też odpuściliśmy sobie zwiedzanie Szczawnicy, choć może teraz, po czasie, trochę tego żałuję. Patrząc w niebo udaliśmy się na miejsce gdzie mieliśmy się zapakować do busa i wyruszyć w drogę powrotną do Sromowców. Gdy tylko bus ruszył na niebo znowu wypełzło słońce. Droga powrotna nie trwała długo i szybko znaleźliśmy na powrót przy naszym aucie. 





Mała przekąska, coś się napić, no i oczywiście po pamiątki do przystani! Oj z tymi pamiątkami, to ciężka sprawa w przypadku Tuśki. I tu, i później nie mało się namęczyłem, aby ją zastopować w zakupowym szale :))
Wracaliśmy ze Sromowców ze zgodnym postanowieniem, że zostajemy na ten dzień i noc z Niedzicy. Gdzieś blisko zamku postanowiliśmy wyszukać sobie jakiś miły pokoik na nocleg. Tak też uczyniliśmy. Myślałem, jak się okazało nieco naiwnie, że zapukam do pierwszych drzwi i bez problemu dostaniemy pokój. Otóż nie. Przeszliśmy ładnych parę domów z ogłoszeniami o noclegach, zanim znaleźliśmy pokój - i to taki, który Tuśka zaakceptowała, bo "nie śmierdzi" :)) 
Domek ten stał na górce, nad samym jeziorem - dodatkowa atrakcja: mycie zębów z widokiem na jezioro :) - , co też dawało nam nie małą radochę, bo i przystań jachtowa pod nosem, a i na plażę (!) bliziutko. Tak, tak, na plażę w pełnym tego słowa znaczeniu. Może nie piaszczystą, bo usłaną kamieniami, ale z łagodnym brzegiem, miejscem do kąpieli i ratownikiem nawet. Oczywiście bar z żarełkiem i piwem też był, gdzie być powinien. Gdy zainstalowaliśmy się w naszym pokoiku (całe 70 PLN za nas dwójkę) ruszyliśmy na spacer po Niedzicy. Jezioro Czorsztyńskie to urokliwy kawałek wody pośród niewysokich wzniesień. Ale o jego niesamowitym uroku stanowią dwa średniowieczne zamki na przeciwległych brzegach: Czorsztyn, będący trwała ruiną, i zamek Dunajec w Niedzicy, który w dużym stopniu odrestaurowany, kryje w swych  murach muzeum i oddany jest do zwiedzania turystom. Poza tym po jeziorze kursują statki wycieczkowe, rowerki wodne oraz gondole na trasie "od zamku, do zamku". Nasz spacer zaczęliśmy od plaży, gdzie Tuśka umoczyła w jeziorowej wodzie ugrzane stopy (gorąco się zrobiło bowiem bardzo). Niestety nie miała nic na nogi w czym mogła by się zagłębić nieco bardziej, bo dno jednak usiane ostrymi kamykami "bolało" w stopy. 


I tak pewnie długi czas spędzilibyśmy w tym miejscu, gdyby nie to, że od wschodu, niebo nad niedzickim zamkiem zrobiło się atramentowe, a z oddali dochodziły groźne pomrukiwania burzy. Dlatego, mimo Tuśki protestów, strategicznie wycofaliśmy się znad jeziora do najbliższej gospody (Zamkowa? Rycerska? ... nie pamiętam), aby zarezerwować tyłkami miejsce na obiad i przeczekanie potencjalnej ulewy. To był strzał w dziesiątkę, bo już za chwilę tłumy uciekające
przed deszczem zaczęły napływać do gospody w poszukiwaniu miejsca. Oczywiście miejsc już nie było, a my siedzieliśmy sobie spokojnie nad obiadem - Tuśka ruskie pierogi + Nestea brzoskwiniowe, a tata sznycel mielony z ziemniaczkami, surówka (tzw danie dnia) i piwko zimne; płatne 39 PLN "kartą, jeśli się uda" ... udało się :) Nieśpiesznie przeżuwaliśmy obiadek, aż przestanie lać; bo lało, nie padało. W końcu się rozpogodziło i skierowaliśmy się do pobliskiego zamku. Zamczysko urokliwe. Jeszcze zanim się do niego wejdzie, wysokie mury, wieże, blanki, no i samo usadowienie na wysokiej skale tuż nad jeziorem, robi z niego iście bajkowe miejsce. Wstęp kosztował nas 21 PLN. W środku gotowe ekspozycje wnętrz, wystawa malarstwa, a co najciekawsze lochy i podziemne kazamaty, które nie wiedzieć czemu tak zaintrygowały Tuśkę: "tato, ale jak oni im TO robili ... ?" :)). Głęboka studnia na małym dziedzińcu, krużganki i miejsce widokowe tuż pod wieżą (na samą wieże wejść nie można), skąd roztacza się piękny widok. Co mnie najbardziej zdziwiło, i ucieszyło, Tuśka z entuzjazmem przeszła przez wszystkie sale, zajrzała do każdej dziury, z zainteresowaniem oglądała i fotografowała eksponaty, makiety etc. To raczej do niej niepodobne :)





Gdy opuściliśmy zamek (zakupując pamiątkową monetę za jedyne 8 PLN) udaliśmy się do Parku Miniatur Spiskich, który zauważyliśmy jadąc rano do Sromowców. A że był niedaleko od zamku, to postanowiliśmy go zobaczyć. Po drodze jeszcze krótka wizyta na zaporze - duuuuuuża, wysoka, robi wrażenie. Natomiast sam Park Miniatur i wydane 24 PLN okazało się najgorzej w tym dniu wydanymi złotówkami. Park dopiero w fazie tworzenia; może będzie KIEDYŚ, ale teraz jeszcze nie jest wart odwiedzin ... szczególnie za takie pieniądze. Ale to była jedyna porażka tego dnia ;) 
Wróciliśmy pod zamek, a właściwie na "alejkę pamiątkowej rozpusty", gdzie Tuśka meandrowała wśród straganów ze wszelkimi pierdołami przypisanymi temu podobnym miejscom. Jakiś tam pamiątkowy pierścionek, jakiś magnesik - i tyle. Wracamy do naszego pokoiku na górce. Chwila relaksu, tzn TV
 dla Tuśki,  tata oko przymyka. Ale potem jeść się chce jednak. Co dziwne, mimo usilnych starań nie znaleźliśmy żadnego sklepu w tej mieścinie, żeby zakupić przynajmniej kawałek chleba. Toteż miast kanapki na kolację były frytki z plażowego baru. Ostatni spacerek po plaży, konkurs puszczania kaczek na wodzie, zachód słońca nad jeziorem i ... spać. Jutro trzeba wcześnie wstać.










DZIEŃ DRUGI

Wstaliśmy może nie tak, jak zaplanowałem, bo spało się znamienicie, ale jednak wcześnie. Na tyle, że po porannej toalecie, tuż przed 7:00 spakowaliśmy graty i ruszyliśmy w drogę. Pieniny żegnały nas lichym deszczowym płaczem, który bardzo szybko zwalczyło słońce przedzierające się przez kobierzec chmur. Wkrótce na niebie zagościł świeży poranny błękit, a zza porannych mgieł wychyliły się Tatry, ku którym zmierzaliśmy. Myślałem, że Tuśka będzie jeszcze dosypiać w trasie, ale nie, wręcz przeciwnie, była pełna wigoru. Po drodze jeszcze wyhaczyliśmy jakieś świeże bułeczki i malowniczą drogą na Zakopane, poprzez Białkę Tatrzańską, Bukowinę, serpentynami pomykaliśmy przez ciemne jeszcze o tej porze lasy. 

Zakopane przywitało nas piękną pogodą. Przy samej Kuźnicy na BP poranna kawa i toaleta na zapas (wiadomo, jak to potem na szlaku różnie być może). Zamiast kierować się bezpośrednio ku celowi naszej podróży, przejechałem jeszcze pod Krokwiami, żeby pokazać Tuśce, jak to rzeczywiście wielkie te skocznie są. I dobrze zrobiłem, bo mimo planów, już pod nie więcej nie wróciliśmy.
Mimo wczesnej pory Zakopane było już komunikacyjnie rozbudzone. Do tego jakieś przebudowy wiaduktu w centrum. Ale jednak dosyć sprawnie udało nam się przejechać i kierowaliśmy się już w stronę Kościeliska. Parkingi przy samej Dolinie Kościeliskiej ziały jeszcze pustką. Zachłanni naganiacze prawie rzucali się pod koła każdego nadjeżdżającego pojazdu, aby to waśnie na ich plac, łąkę zajechać i właśnie u nich zostawić dutki ukochane, sercu tak miłe. No to daliśmy się zagonić i zostawić 20 PLN za postój "bez ograniczeń", choć kiedy powiedziałem, że wrócę po auto dopiero jutro, to zastanowienie mdłe i rozczarowanie jakiejś, na twarzy młodego parkingowego jednak się pojawiło. Jak się chwilę później okazało przepłaciłem, bo wystarczyło sto metrów dalej odjechać i zapłacić o parę złotków mniej za pozostawienie naszego bolida. Tym większe "uznanie" dla skutecznych naganiaczy z "naszego" placu. 

Przepakowanie plecaków, mojego i Tuśki; na nogi trekkingowe buty i idziemy. Pierwsze wrażenie, zanim jeszcze dochodzi się do bramy TPN, do kasy biletowej, właściwie to już to widać gdy się podjeżdża pod dolinę, to niesamowite zniszczenia jakich dokonały wiatry w drzewostanie zachodniej pierzei doliny. Drzewa leżą położone, połamane, lasy praktycznie przestały istnieć. Jak się później okazuje, także głębiej już w samej dolinie te wiatrołomy ciągną się i ciągną. Fatalnie to wygląda. Trwają prace nad usuwanie drewna, ale potrwa to pewnie latami.
Ceny biletów do Parku Narodowego są umiarkowane: 5 PLN i 2,50 PLN ulgowy. Kolejki jeszcze nie o tak wczesnej porze, mimo że było już około 9:00 jak zaczynaliśmy wędrówkę. No ale wiadomo, Dolina Kościeliska, to nie Tatry Wysokie gdzie trzeba startować skoro świt. Trakt szeroki, gdzieniegdzie rozjeżdżony przez ciężkie samochody zwożące drewno, błotnisty. Ale ten pejzaż mało ciekawy szybko ustępuje prawdziwemu górskiemu zachwytowi. W końcu i wiatrołomy na Kościeliskich Kopkach się kończą, dolina się zwęża, skały po bokach rosną ku niebu i ... jesteśmy w raju. 
Szybkie śniadanie, krótki piknik na stołach z bali, i dalej w drogę z wysoko uniesionymi głowami. I szybciej niż się spodziewałem, niż pamiętałem, dochodzimy do czarnego szlaku, który odbija w lewo, pod górę, kierując do Jaskini Mroźnej. No to idziemy. Podejście ostro pod górę. Tutaj też pierwsze rumieńce na buzi Tuśki, i jej pierwsze marudzenie. A u taty zadyszka. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze jeden i jeszcze jeden, jeszcze trochę po kamieniach śliskich pod górę. Tata przybleka drugi plecak odciążając zziajaną córę. Jest z jednej strony gorąco, ale i rześko w ciemnym lesie. W końcu z oddali słychać terkot agregatu zapewniającego prąd dla oświetlenia jaskini. No to jeszcze jeden zakręt, i drugi, i trzeci i ... jesteśmy na miejscu. Tuśka pada dupskiem na ławy ustawione przy wejściu do jaskini. Obok nas niewielka grupka tak samo chętnych na wejście w podziemia. Bilet wstępu 4 PLN od łebka. Ciekawe czy pani w kasie codziennie przechodzi tą trasę, czy jednak ma tutaj zakątek do spania i siedzi tu, jak królewna na wieży ? :))


Wchodzimy do jaskini. Ubrani w bluzy i kurtki zapięte po szyję. Tyle pamiętam, że w środku jest zimno. Natomiast wydaje mi się, że ostatnim razem zbierano grupę i prowadził ją przewodnik opowiadający o jaskini i jej skarbach. Teraz nie, każdy samopas zwiedza skaliste podziemia. Ot znaki czasów - po co płacić przewodnikom, hę? Dutki, kochane dutki. Cepry i tak zapłacą i sami też dadzą radę przeleźć przez jaskinię, a o tym co widzieli niech se w necie poczytają, hej!
Zimno, mokro, błotniście, miejscami mrocznie. To się Tuśce nie spodobało. Nieważne, że pięknie skały podświetlone, co tam nacieki, stalagmity, rumowiska, komory ... To się Tuście coraz mniej podoba :) Bo jest mokro i kamienie, i ślisko i  w ogóle, to ona już "nigdy do żadnej jaskini nie wlezie". Nawet urokliwy stawek podświetlony halogenami, nawet schody gdzieniegdzie wręcz komfortowe, stalowe, z poręczami nie wywołały entuzjazmu na twarzy. A jak już na głowę się leje, jak trzeba kucając przeciskać się w wąskich miejscach, jak trzeba dotykać tego wszystkiego zimnego i śliskiego, to po prostu ... no słów brak :)) Były takie momenty, że myślałem, że stanie i nie pójdzie dalej. Ale przetrwała. Dotarła do światełka w tunelu i wypadła przez kończące jaskinię wrota na świat. No mi się podobało, choć powiem szczerze bardzie zważałem na Młodą, niż na to co było do podziwiania. A Tuśka długo tajała z zimna na gorącym już świecie. Różnica temperatur była taka, że obiektyw w aparacie zupełnie mi zaparował. 
Łyk wody, trochę czekolady i ruszamy w drogę. Ty razem ostro w dół, głównie po drewnianych schodach, choć miejscami po kamieniach. Bęc! Tuśka dupskiem siedzi na kamieniu. Tego było ponad miarę! Nie dość że taka jaskinia, te "odmrożone" ręce, to teraz jeszcze dupa boli! Dość tego!!! Dobrze, że z każdym kolejnym krokiem zbliżaliśmy się do widocznego w dole szerokiego Kościeliskiego Potoku i ludzi odpoczywających na jego brzegach, grzejących twarze w słońcu i moczących obolałe stopy w wodzie. W końcu Tuśce powrócił uśmiech na buzię. Odetchnąłem.
Po dotarciu do potoku zrzuciliśmy plecaki, ciężkie buty i jużci do wody moczyć stopy. Ale zimna, lodowata! Ale to nic, to jest fajne, a na dnie krystalicznego potoku kolorowe kamyki, a jeszcze ptaki śpiewają, ludzie się cieszą, a konie przy bryczkach radośnie parskają. Wszelkie niedomagania humoru u Tuśki minęły, jak ręką odjął. W dalszą drogę ruszała już niemal w podskokach i z pieśnią na ustach. Co prawdę chciała jeszcze ojca przekręcić na podwózkę bryczką, ale uwierzyła, że one już zaraz, za momencik zawracają bo dalej już szlak za wąski i za trudny dla koni. 



Widoki zapierając dech w piersiach. Będę się powtarzał, ale tak już mam. Jestem zupełnie nieobiektywny w tym temacie. Po prostu góry, a Tatry w szczególności, rozmiękczają mi serce, i tyle. Zachwyt na poziomie szeroko otwartej gęby.

Na Halę Ornak, do schroniska docieramy niespodziewanie. Nagle oczom ukazują się drewniane zabudowania i ... tłumy przed głównym budynkiem schroniska. Nie ma gdzie nawet usiąść, ani na zewnątrz, ani tym bardziej wewnątrz. wszędzie gwar, ścisk, kolejki do bufetu, po jedzenie, po napoje, po piwo ... Masakra. Próbuję więc obejść ten stan rzeczy i szybko odebrać klucz do pokoju. To powinna być formalność. Mamy rezerwację - tak, tak wcześniej rezerwowałem pokoik dla nas dwojga :) - jest prawie 13:00, więc co to wydać klucz. Ale nie, recepcja od 14:00. No trudno, w sumie nic to takiego. Rozłożymy się przed schroniskiem, gdzieś na kamieniach, zjemy bułki pieczołowicie targane ze sobą, napijemy się, poczekamy. Pogoda piękna, okoliczności przyrody ujmujące, nic tylko pyski do słońca i ku górom okalającym wystawiać. Tata tylko wystoi w kolejce po napoje - nie chciało się nosić, to trza się teraz prosić :). Cena w bufecie iście zbójecka: czy to mała cola, czy napój inny, czy woda mineralna ... równo po 6 PLN za sztukę. No to tata ukrzyżował aż 30 PLN, bo pić się chciało baaaaardzo :D 
I tak byśmy sobie spokojnie doczekali zameldowania, ale jak to w górach bywa, ze słońca zrobił się deszcz. I cała ta rzesza ludzka na hura! do środka przed tym deszczem się chować. Było tam już pełno wcześniej, teraz zrobiło się ... bardziej pełno. O miejscu przy stole - zapomnij. Albo walcz. No i wywalczyliśmy dwa urocze siedziska pod oknem na ławie chyboczącej się niemiłosiernie. Siedzieliśmy. No to tata wyciągnął z plecaka "zupki zalewajki" i z kuchni darmowy,schroniskowy, legendarny wrzątek przyniósł. Zjadłem, a jak, nawet może i ze smakiem. Tuśka - nie. I głodna. No to o robimy? Pierogi. Jaaaaasne. Teraz, jak kolejka nie ma końca i tak gruba, że trudno kolejność ustalić. Ale co tata dla córki nie zrobi - postoi. Zaledwie 45 minut  minęło, jak postawiłem przed Tuśka pełen talerz parujących ruskich (jedyne 15 PLN) ozdobionych rumianą cebulką [ślinka mi przy opisywaniu podeszłą teraz na to wspomnienie]. Córka zjadła i pojadła - na całe szczęście; mi został jeden jedyny pierożek na spróbowanie.
Jeszcze, jak córka wsuwała pierogi zdobyłem klucz do naszego pokoju i zataszczyłem tam graty. Na oficjalne zameldowanie umówiłem się z miłą panią z baru-recepcji na wieczór, jak się "rozluźni" nieco. 

Pokój na piętrze. Dwuosobowy, za starymi drzwiami z wymalowanym nr 14, pachnący starym drewnem i ... schroniskiem po prostu. Proste łóżka ze skrzypiącymi siennikami, ale z pościelą (śpiwory niepotrzebnie niosłem). Meble z prostych desek, mały stolik, dwa taborety i ... kącik z umywalką (!), taka odrobina luksusu. Całość za 100 PLN za pokój. Drogo? Drogo! Przecież to w końcu schronisko. No ale miast wieloosobowego pokoju, mamy namiastkę luksusu w postaci własnej umywalki, do której wieczorem z kranu poleci ciepła woda :)
Reszta dnia na Hali Ornak pod wezwaniem relaksu na maxa. Tuśka trochę tablet (ale oszczędzać baterię trzeba!), ja trochę ... zupełnie nic. A
już grubym popołudniem, właściwie pod wieczór, już po wczesnej kolacji, gdy schronisko opustoszało i ucichło, wybraliśmy się z Tuśką na mały spacer, na łąkę, do lasu, nad potok, na mostek, z aparatem w ręce. To zdjęcie muchomora, to na kładce, to nad strumykiem, to przy schronisku. Ot tak, dla zabawy. Zaczęło się ściemniać, szybko, jak to w górach.

Wieczór w schronisku. Na piętrze moszczą się do snu na karimatach, ławach, lub bezpośrednio na drewnianej podłodze ci, którzy nie znaleźli, lub nie chcieli znaleźć miejsca w pokojach. Na dole, gwarna i zatłoczona za dnia sala jadalna, teraz rozświetlona jedynie przygaszonym światłem, posprzątana, gdzieniegdzie po kątach małe grupki grają w karty. Ciszę rozbija jedynie czasami okrzyk triumfu wygrywającego rozdanie. Kuchnia jeszcze pracuje, choć już nie słychać brzęku talerzy.
Teraz to raczej tylko goście po wrzątek na herbatę podejdą. Jest ...klimatycznie. Ale co tu zrobić z resztą tak fantastycznego wieczora? Położyć się już spać szkoda, tabletowa bateria dogorywa, książki ani gazety nie mamy, a mapę przeczytałem już od deski do deski. Leżę rozciągnięty na ławie i obserwuję rozświetloną tabletowym światłem twarz Tuśki. Na ścianie, na dużym telewizorze, powtarzające się sekwencje reklam i informacji o przyrodzie Tatr, o Parku Narodowym, o historii i kulturze tych ziem. Ja mógłbym tak leżeć i leżeć, i gapić się w powałę sali, lub za okno w coraz bardziej czarne, niż granatowe niebo. Ale miast tego zagraliśmy z Tuśką w Państwa-Miasta, hardcorowo, na papierowych serwetkach. Ale co to była za rozgrywka! Ha! Zabawy co niemiara, i to na skrawku papieru, bez komputera, laptopa, telefonu, zabawek etc. I tak byśmy grali pewnie jeszcze długo, gdyby dziewczyny z kuchni nie pogoniły towarzystwa całego, bo salę muszą zamykać. To dziwne ... jakoś. 

Noc w schronisku jest śmiertelnie cicha i czarno-czarna. Dopiero po zgaszeniu ostatniego światła Tuśka zrozumiała dlaczego bierzemy latarkę pod poduszkę. Ta ciemność, która zapadła była wręcz namacalna, gęsta i puszysta. Szybko zasnęliśmy. Kiedy więc jeszcze przed północą rozdzwonił się telefon do Najlepszej z Żon, miałem wrażenie, że jego dźwięk obudzi całe schronisko - skoczyłem na równe nogi. Tak było.




DZIEŃ TRZECI



Nastawiłem budzik, który obudził nas o 7:30 Spałem doskonale, a Tuśki wręcz dobudzić się nie dało. Trzeb było jednak wstawać, bo kolejny dzień wycieczki nawoływał zza węgła. Klucze mieliśmy oddać do 10:00. Umyliśmy się, spakowaliśmy i zeszliśmy ok 8:30 na śniadanie. Wiktoria grzane parówki (2 szt za jedyne 10 PLN), ja konserwę turystyczną (przecież nie będę ją taszczył z powrotem do cywilizacji). Za oknem doskonale obudzony dzień. Słońce, ciepło, a góry wokoło w soczystych barwach z pióropuszami białych obłoków. Śniadanie zjedliśmy więc na dworze, przy drewnianych ławach. Fantastyczna sprawa. To taki moment, kiedy chce się zawołać "chwilo trwaj!". Jednak życie gna dalej. Spakowaliśmy do końca nasze graty, oddaliśmy klucz i dalej w drogę!


Kiedy wychodziliśmy ze schroniska na przeciwko nam wędrowali już pierwsi dzisiejsi zdobywcy Kościeliskiej. W dół doliny, mimo że to "w dół" jest mało odczuwalne, szło się łatwo i przyjemnie. Tuśka w nastroju prawie euforycznym, tak rozbrykana, że trzeba ją było hamować, aby gdzieś nogi nie skręciła skacząc po kamieniach. Po drodze znowu sesja fotograficzna. O ile w drugą stronę musiałem Tuśkę ostro namawiać do zdjęć, to tym razem sama się napraszała o fotki. No i tak nieubłaganie zbliżaliśmy się do końca tej wędrówki.
Na parkingu przebieranka w "cywilne" ciuchy i buty. Do auta i .... kierunek Zakopane!



Zakopane .... Hmm, no Zakopane. A właściwie to Krupówki ... a dokładniej: stragany. Dla mnie tak to wygląda, a Tuśka tego pragnęła. Na pierwszy rzut oscypki i warkocze serowe. Jakby człowiek chciał to naje się do syta samym próbowaniem. A ja przepadam za tym smakiem. Potem cała reszta. Stragan, za straganem, na każdym to samo, ale trochę inne. Kolorowo, krzykliwie, z mieszaniną zapachu skór, sera, wełny, drewna i lakieru. Nieprzebrane masy towaru wszelakiego, i tego iście cepeliowego, i tego made in China. Do tego odgłosy: dzwonki, gwizdki, piszczałki, muzyki góralskiej, ale i ichniego disco-góralsko-polo. Gwar rozmów we wszelakich językach, uliczni grajkowie ze wszelakim repertuarem. Biały Miś oferujący swe towarzystwo do pamiątkowego zdjęcia, ale i Król Julian to samo mający w ofercie. Uliczni artyści wykonujący portrety i karykatury. Sznur bryczek i zaprzęgniętych do nich koni z łbami w workach z owsem. Mydlane bańki, baloniki, wiatraczki. Naganiacze zachwalający knajpki, bary i karczmy, zapraszający na najlepsze ich zdaniem w Zakopanem jedzenie. A jeśli chodzi o jedzenie, to trzeba przyznać, że niesamowita konkurencja pozwala na naprawdę dobre i tanie stołowanie się w stolicy Tatr.
Kiedy już wyrwałem Tuśkę z okowów Krupówek, ona właściwie nie chciała już nigdzie iść. Ani na Gubałówkę ją nie ciągnęło, ani Wielkiej Krokwi nie chciała już oglądać. Ona już miała swój ser, swoje magnesy, ametysty i kryształy na pamiątkę. Miała też rzecz najważniejszą: pistolet na baterie do robienia baniek :) Przedostatnim przystankiem była więc namiastka obiadu w postaci frytek, a ostatnim wystawa budowli z klocków lego, na który tak ją ciągnęło już od momentu przyjazdu do Zakopanego, kiedy to jeszcze szukaliśmy parkingu (2,50 PLN/h). Wystawa była parę minut od Krupówek, więc poszliśmy. Wejście 12 PLN za osobę. Darowałem sobie tym razem tą atrakcję i Tuśka z aparatem poszła sama: "tato, ja Ci to wszystko sfotografuję". No i poszła, i dłuuuuugo jej nie było. A przyniosła prawie 200 zdjęć :)) I to by było na tyle, jeśli chodzi o Zakopane.
Wyjechaliśmy z Zakopanego ok 15:00. Korek nas przydusił nieco, ale nie na długo. Oczywiście nie wracaliśmy "Zakopianką", tylko jedyną logiczną alternatywą przez Kościelisko, Chochołów, Czarny Dunajec, Zawoję. Droga malownicza i ... pusta. Kiedy już minęliśmy Czarny Dunajec i w oddali dumnie rosła przed nami Babia Góra, dopiero od strony Moraw można zobaczyć, jak potężna i majestatyczna to góra. Od północy jest piękna, ale od południa, gdzie wyrasta bezpośrednio z płaskiego terenu, widać jak jest wielka. Tuśka: "... i ja tam byłam???" No właśnie.

Po drodze miał być ostatni punkt programu, przystanek w skansenie w Zubrzycy Górnej. Ale go nie było. Mimo, ze dzień był jeszcze młody, Tuśka zrezygnowała z tej atrakcji. Pognaliśmy więc w stronę Babiej Góry i już niedługo potem zdobyliśmy Przełęcz Krowiarki. Potem ślizgiem po serpentynach do Zawoi. A stamtąd już tylko rzut beretem do Przełęczy Przysłop, i byliśmy już prawie w domu, po "naszej stronie gór". Wieczór był jeszcze młody, jak zajechaliśmy do Międzybrodzia.



EPILOG



I tak to było. Trzy dni. Zaledwie trzy dni. Nie wiem na ile Tuśka je przeżyła, ale ja ... ja przeżyłem je bardzo. Jeszcze żywo we mnie płoną wspomnienia, mimo że  minęło już parę dni. Niby niewiele, niby było to przed chwilą, a w mojej głowie już to wszystko układa się w legendarne "A pamiętasz jak ...". Czy kiedyś to powtórzę? Może nie tak samo, na pewno inaczej, ale czy aby na pewno zrobimy sequel tej wycieczki? Wielce bym sobie tego życzył. Pozwolę sobie nawet żyć takim marzeniem do następnego, czy kolejnego, kolejnego, kolejnego jeszcze lata. Warto było się tak ucieszyć tą chwilą, która zbudowała kolejne wielkie marzenie ... do zrealizowania.



... DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ - SUPLEMENT

Mimo, że nie ma spójności pomiędzy tą wycieczką, a dniami opisanymi wcześniej, niewątpliwie można, i trzeba, również ten dzień zaliczyć do wydarzenia, które tak pieszczotliwie nazwałem Amazing Trip 2014. Ostatni akord wakacji i lata, mimo, że kalendarz tego nie potwierdza, był zwieńczeniem, wisienką na torcie tegorocznego, jak by na to nie patrzeć, letniego wypoczynku. No bo w końcu był jakiś szczyt !!!

Międzybrodzie obudziło się ze słońcem i błękitem upstrzonym białymi obłokami. Szybko robiło się ciepło. Zrobiłem na drogę kanapki, sam zjadłem śniadanie. Kiedy Tuśkę dobudziłem wyglądała tak jakby dzisiejsza wycieczka była ostatnią rzeczą o jakiej marzy - ale nie dziwne to, bo minionej nocy wszyscy położyliśmy się dopiero ok 2:00 nad ranem. Śniadania nie chciała, jakoś się doprowadziła do ładu i z małym plecakiem wpakowaliśmy się do samochodu.


Zaledwie kwadrans później zakładaliśmy na nogi nasze trekkingowe buciory na parkingu na Przełęczy Przegibek 663 m.n.p.m. Było na tyle wcześnie, że miejsca do parkowania auta było pod dostatkiem, co z kolei zapowiadało brak tłoku na szlaku.
No to ruszamy! Niebieskim szlakiem. Pod górkę ... oczywiście. I tu Tuśki pierwsze rozczarowanie - jak to tak ?! Heh, no cóż, trudno mi się z tym pogodzić, ale z niej górskiej turystki to nie będzie. Ale co tam, jak trzeba to i tata w lokomotywę się zmieni i pociągnie córę po kamieniach, pod górę, z mozołem, ale skutecznie. A szlak jest na prawdę bardzo spacerowy, łatwy, nie wymagający, co chwilę wypłaszczający się do parkowej alei niemalże. Ale jednak żeby zdobyć szczyt, to trzeba się wspinać. Tak też czyniliśmy - Tuśka z wahaniem nastroju w zależności od pochyłości stoku :)) 
Nie trzeba długo iść, aby dotrzeć do punktu widokowego, z którego roztacza się doskonały widok na całe Bielsko-Białą i hen, hen daleko dalej na północ. Mała sesja zdjęciowa oczywiście być musiała, szczególnie że Tuśka miała na wyposażeniu aparat fotograficzny. Takich sesji w powiązaniu z postojami mieliśmy po drodze sporo, to też do celu dotarliśmy sporo po czasie. Ale nie żałowałem tej obsuwy. Dzięki temu wydłużyliśmy pobyt na szlaku, a jaki by Beskid Mały małym był, to jednak pachnie górami, lasem, rześkim powietrzem, rozgrzaną żywicą, aromatycznym igliwiem i bukietami łąk. Wystarczy wyłączyć świadomość i zdać się na zmysły i można chłonąć to wszystko wokoło, zachwycać się przyrodą gór. 

Magurka Wilkowicka 909 m.n.p.m. to górka nie powalająca wzrostem, ale w Beskidzie Małym zajmuje miejsce tuż za "pudłem" jeśli chodzi o wysokość. Także jej umiejscowienie sprawia, że jest świetnym punktem widokowym. Ze szczytu roztacza się malowniczy widok z jednej strony na Beskid Mały, z drugiej na Beskid Śląski z pięknym ujęciem Skrzycznego. 
Schronisko górskie na Magurce jest wielce urokliwe. Mimo tego, że na wyciągnięcie ręki dla każdego, nawet najmniej wprawionego turysty, nie zatraciło klimatu. Spędziliśmy tu trochę czasu, zarówno w miłym wnętrzu, jak i na zewnątrz wygrzewając się na słońcu. Zjedliśmy co nieco, napiliśmy się, kupiliśmy pamiątkową schroniskową odznakę (to już piąta do kolekcji!), dyplom i pamiątkę dla Tuśki. Trochę jeszcze połaziliśmy po okolicy, ale trzeba było pomału wracać.

Droga w dół jest zarówno prosta, jak i oczywiście szybka. Gdyby nie jagody po drodze, to pewnie w pół godziny bylibyśmy z powrotem na parkingu gdzie czekał na nas samochód. Szczerze mówiąc z każdym krokiem coraz bardziej żałowałem, że zaraz zakończy się nasza mini-wyprawa. Było extra. 





I teraz to już na prawdę koniec tej opowieści.

1 komentarz:

  1. Obserwowałem Twoje relacje na FB, ale tu zaprezentowałeś całość znacznie, znacznie lepiej. Ciekawie się i czyta i ogląda.

    OdpowiedzUsuń