FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 25 października 2015

Wyborczy handicap

Opuściwszy flagę do połowy masztu na znak żałoby ...
Już wiemy, że jest źle. Zresztą od dawna wiadomo, czym to się miało skończyć. To tak jakby w naszą stronę mknął wielki meteoryt, z którym nic nie można zrobić - pierdyknie w nas i koniec. Tak też stało się tym razem. Zamiast cieszyć się demokracją i w poszanowaniu rodaków wyboru radośnie odkorkować szampana, przyjdzie wychylić wytrawną szklankę ciepłej gorzały ... ku pokrzepieniu serc. No ale ...
Tak mnie dzisiaj naszło kiedy wkroczyłem do obwodowej komisji wyborczej. Wokół tłumek osobistości, które całym sobą krzyczą, którą opcje wesprą swym głosem. Wobec nich żadnej siły, która wyglądałaby na przeciwwagę.Ciarki po plecach przelatują, jakby za kołnierz, ktoś wrzucił kostkę lodu. Oddałem głos i czmychnąłem rozgoryczony. Ale co tu się dziwić, to pora kiedy ONI wracają z niedzielnej mszy.
No właśnie. Czy aby przypadkiem komuś nie jest łatwiej o głosy we wszelakich polskich wyborach? Czy nie jest wielkim instytucjonalnym, proceduralnym przeoczeniem, że wybieramy zawsze w niedzielę ? No bo taka pora wyborów faworyzuje populistyczne ugrupowania, które indoktrynują i skupiają elektorat jednoznacznie identyfikowalny z kościołem katolickim, idąc dalej - w niedzielę gromadzący się w kościołach, idąc dalej - w prosty sposób "do wyciągnięcia", zmobilizowania, i zagnania do urn. Natomiast druga, trzecia, czwarta i  każda następna strona sceny politycznej, wprost przeciwnie. Ich wyborcy często niezwiązani z kościołem niedzielę spędzają w domu, na łonie rodziny, wypoczywając, zmywając trudy tygodnia pracy. Ich zmotywować do wyjścia do urn o wiele trudniej, niż tych spod znaku przykazań bożych. Mam wrażenie, obawiam się, że nastały takie czasy, że walka o wyborców będzie równoznaczna z walką o ich dusze. Takie czasy.
Co by było gdyby wybory były dwudniowe? Niedziela-poniedziałek. To nie jest domniemanie, to pewność, że w poniedziałek byłoby przy urnach wielu tych, którzy w niedzielę zostali w domowych pieleszach. Ja sam wolałbym zajechać do komisji wyborczej w drodze z pracy do domu, niż wychodzić nierzadko w deszcz i słotę, w niedzielny poranek. Jakby nie było niedziela rządzi się swoimi prawami, które predysponują te ugrupowania, które korzystają z jej takiego a nie innego oblicza.
Można by głosować także przez internet. Można by. Też by to poprawiło popularność wyborów i zdecydowanie podbiło frekwencję, której to nikły rozmiar zdecydowanie przesuwa szanse znowu w stronę radykalnych, twardogłowych ugrupowań ... i wyborców. Wyborców, którzy nie czują potrzeby refleksji, a raczej pragną zadymy i wodza, który zrobi jazdę ... a przynajmniej ją obieca. Tyle, że trochę strach po sieci prowadzić głosowanie. Już widzę ten handel głosami i inne szwindle mniej lub bardziej pod egidą prawa.
I tak na koniec jeszcze tych na gorąco po wynikach wyrzuconych z siebie myśli, bo o głębszą refleksję trudno, gdy człowiekowi wódka w kieliszku stygnie, a zapić smutki trzeba. Nigdy nie będzie politycznego ugrupowania bardziej skutecznego niż te, które zawładnie wyborcami tymi najmłodszymi i najstarszymi. Tak, jak to zrobił Ten Co Ukradł Księżyc. Ci młodzi jeszcze nieskłonni do głębszego myślenia, ci starzy już  niechętni chłodnej refleksji. Taka jest natura młodości i wieku podeszłego - i nie chodzi aby to negować. Niektórzy potrafią to wykorzystać, inni nie. I stąd wynik taki, a nie inny.

Tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- PiS wygrał wybory parlamentarne 2015. W dodatku z wynikiem pozwalającym na samodzielne sprawowanie władzy. Panie miej nas w opiece ...  

czwartek, 22 października 2015

Przegląd okresowy

Byłem na przeglądzie. Po dwóch latach beztroskiego hasania po zielonych łąkach, znowu przyszło mi zmierzyć się z bezduszną maszyną, którą dosyć przewrotnie (taki czarny dżołk) powszechnie zwie się "służbą zdrowia". Brrr, zestawienie tych dwóch słów brzmi, jak zgrzytanie zębami, jak chrzęst styropianu, jak drapanie pazurami po tablicy. Już sama myśl o tym dniu, a właściwie dwu-dniu, przyprawiał mnie o niestrawność duszy. Ale przywdziawszy zbroję cierpliwości i hełm na łeb, udałem się gdzie potrzeba. 
Poniedziałek. 
Na pierwsze starcie godzinna kolejka do gabinetu USG. Badanie. Wynik: stwierdzono narządy wewnętrzne, mniej więcej we właściwym miejscu i w stanie wskazującym na przeciętne zużycie. 
Na drugi strzał upuszczenie posoki i oddanie mniej przyzwoitych wydzielin przemiany materii do badania laboratoryjnego. I na tym miał być koniec na pierwszy dzień. Ale, jak już i tak dzień napoczęty stratą czasu, więc ciągniemy dalej, próbujemy załatwić jak najwięcej przed drugim dniem przeglądu. No więc kartorteki w zęby i jadziem z tym koksem.
Badanie EKG - serce, owszem jest, i bije. Badanie słuchu w tym samym gabinecie. Z tym to śmieszna anegdota. Kiedy milion lat temu pierwszy raz miałem okazję takiego badania dostąpić, to w końcu siedząc w kabinie ze słuchawkami na uszach usłyszałem: "czy pan w ogóle coś słyszy ???". Heh! A ja głupi na muzykę czekałem :)) Teraz już oczywiście wiem w czym rzecz, więc problemu nie ma.
Ciąg dalszy. Okulista. Też ciekawe miejsce. Jakby ktoś przyjmował zakłady, jaki zestaw badań okulistycznych jest w tym sezonie obowiązujący, to zrobiłby pewnie niemałą kasę. Nie zgadniesz, nie ma szans wytypować co cię czeka. I tym razem odbyło się to na zasadzie "co by tu jeszcze ...?". No ale zdałem wszystkie testy.
Dalej laryngolog. Ha! To się nazywa wydajność. Średni czas poświęcony pacjentowi, to jakieś 97 sekund chyba :)). Niesamowite! Facet nawet nie przysiadł, żeby podpisać zdolność do słyszenia i stawania stopa za stopą z wyciągniętymi przed siebie rękami.
Czwartek. Dzień drugi.
Jako że byłem taki dzielny i pracowity w poniedziałek, to zmarnowane wtedy godziny pozwoliły mi założyć, że teraz to szybciutko, rachu-ciachu i po strachu, i sprawa będzie załatwiona. No to się zawiodłem. Jedyne dwie godziny do jednych jedynych drzwi, które mi do kompletu brakowały. W końcu w środku. Wku****ny czekaniem tak, że mierzenie ciśnienia trzeba było powtórzyć, bo zbyt wolno stygła we mnie wzburzona krew. Osłuchanie, opukanie, pogniecenie, spuszczenie spodni co by brakiem żylaków się pochwalić (pod kolanami! Bez wrednych skojarzeń proszę ...), głośne "Aaaaa" z patykiem w gardle. Na koniec sprawdzenie czy psychotesty jeszcze aktualne i analiza kartki z wynikami z laboratorium. Wyniki pani doktor bardzo się podobają - nie wiem co w nich takiego fajnego. Może nie idealne, ale jak na przebieg na liczniku, to całkiem niezłe.
Dup! Pieczątka. Przegląd podbity. Można przez następne dwa lata czuć się zdolnym. Amen.

wtorek, 13 października 2015

Tata Kazika


Zbyt wiele lat minęło bez spożywania "Taty Kazika" na co dzień, żebym dobrze pamiętał teksty. Swoje lata mam. Ale coś tam jednak, raz zacniejsze kawałki, raz mniejsze, pozostały w głowie. Najważniejsze, że reczital złożony z tych fragmentów jest wystarczający, aby stać się kołysanką dla mojego syna. I to kołysanką skuteczną. Carlito łyka ten repertuar i odpada. Nie trzeba wiele czasu, aby przy szeptanych tato-kazikowych piosnkach, przeniósł się do kumpla Morfeusza na nocne imprezowe marzenia. 
Cieszy mnie to. 
Z kołysankami w moim wydaniu jest tak, że nie za bardzo jestem świadom ich istnienia w klasycznym wydaniu. Dlatego korzystam z dostępnych dzieł melodyjnych innych niż "Uśnij oczka swe zmruż..." itp. chcąc przekonać Carlita do snu. Na ten przykład korzystałem już z zestawu kolęd, niezależnie od pory roku, co mogło się wydawać nieco dziwne postronnemu słuchaczowi. Dziwne jak dziwne, ważne że skuteczne.
Ciekawe o czym śni Carlito po tym, jak urywa mu się film z tato-kazikowymi bardowskimi nutami w uszach? Wiem, trochę fantazja mnie ponosi, ale tak sobie wyobrażam, że mogłyby mu się  stawiać za zamkniętymi powiekami wyobrażenia takie, jak moje dla zobrazowania tej czy innej pieśni. No bo przecież tak jest, że słuchając muzyki gdzieś tam w głowie malujemy tło dla dźwięków. Szczególnie gdy tekst jest silnie przemawiający do wyobraźni, świdrujący duszę, przeszywający zakamarki w głowie. 

poniedziałek, 12 października 2015

Chlewik pogodowy

No to się zaczęło ... 
Od samego świtu, aż po noc, pizgało dzisiaj pierwszym śniegiem, deszczem ze śniegiem, a na osłodę ... samym deszczem. Temperatura max do 2 st.C, szaro, buro, i wiało. Jeszcze dzień wcześniej Złota Polska, a dzisiaj jakby zza węgła jakiś Listopad odlał się w sam środek Października. No fatalnie po prostu. Brrr ...
Za mną bardzo intensywne zakończenie poprzedniego tygodnia. Jeszcze w piątek pomykałem expresem IC do Warszawy, żeby spędzić tam dosłownie chwilę i wracać, a już w sobotę szykowałem się do wielkiej celebry. W blisko dwudziestoosobowym składzie czterdziestolatków świętowaliśmy bowiem nasze wspólne święto. Niesamowite, że aż tyle osób z 5B zebrało się w ten sobotni wieczór, aby się spotkać, pogadać, zjeść, wypić co nieco i po prostu spędzić ze sobą czas. Całość odbyła się w prywatnym klubie motocyklowym Fire Birds. Było extra. Co tu dużo mówić, nic dodać, nic ująć - impreza stuprocentowa. Chwała i  cześć za organizację i ogarnięcie tematu - takie zasłużone peany ze wszystkich stron spłynęły na Stefana.
Niedziela. W innym stylu, ale jednak kontynuacja świętowania, którego tak się nie domagałem przecież. Chciałem jakoś przemknąć nad tym dniem, a tu z każdej strony wyłazi PESEL. Niedziela rodzinnie, w stałym składzie, nawet z tortem, choć bez czterdziestu świeczek. 

P.S.:
Wciąż jestem w szoku, że coś co wydawało się tak oczywiste, wieczne, niezmienne, może się rozpaść ... tak po prostu. Nie dociera ... Choć wiedziałem, sobotnie potwierdzenie spadło jak grom z jasnego nieba. Jakoś nie mogę się z tym pogodzić. Zresztą nie tylko ja.

A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- awansowaliśmy do EURO 2016 !!! Wczoraj pokonaliśmy Irlandię 2:1

sobota, 10 października 2015

Pizło

Trzy dni się zbierałem, żeby dokonać mojego osobistego coming out'u. W końcu to z siebie wyrzucę, wydalę, wykrzyczę. Zrzucę ten ciężar nieludzki. Otóż trzy dni temu ... pizło mi 40. Uff... ulżyło. Teraz już świat niech o mnie wie.
I co ? I ... i ... i chyba nic. Jest gorzej ? Jest inaczej ? ... Chyba nie. A przynajmniej nie jest gorzej niż w ostatnim dniu 39-ego roku. Pierwszy dzień 40-ego jest zupełnie taki sam. Podobnie drugi i trzeci ... Inna sprawa, że do tego momentu byłem w sumie przygotowany, a przynajmniej tak mi się wydaje (wydawało ?). A jeśli nie przygotowany, to świadomy tego faktu, że oto zbliża się ten dzień. Trochę nawet się tym przejmowałem (nadal przejmuję ?). Dobra, powiem wprost, nie cieszy mnie to. Ani trochę. Cóż, jest jak jest. I chyba zrezygnuję z rozpisywania się na ten temat, choć miałem w zamiarze nieco egzystencjalnie "pojechać" po temacie. Chyba nie czas na to, jeszcze nie mam tego w głowie poukładanego. Może kiedyś ...

A tymczasem we wszechświecie i okolicach.
- wczoraj Polska zremisowała ze Szkotami 2:2 ... I nadal mamy szansę na awans do przyszłorocznych Mistrzostw Europy w piłkę kopaną
- pogoda rześka, ale przyjemna. Słonecznie, temperatura ok 12-13 st.C. Wciąż sucho. Kiedy to ostatnio padało ...?
- zdechła kolejna rybka w akwarium - pozostało żywych 8.
- podczas dzisiejszej kąpieli moja mądrość została skrócona o jakieś 10 cm (bo końcówki jakieś takie... )


niedziela, 4 października 2015

Wedle północy rozważania o muzyce

Przy dźwiękach muzyki na uszach ...


... to ważne, bo bardzo rzadko dochodzi do tego, że zasysam muzykę bezpośrednio do siebie za pośrednictwem słuchawek. Sam na sam z muzyką. 
Dzisiaj to trochę wywołane radiowym impulsem, który jak sztyletem wbił się we mnie utworem "Still loving you". A to był tylko krok do całej płyty i nieplanowanego zachwytu. Dobrze jest czasem coś na nowo odkryć. Smakuje nie gorzej niż za pierwszym razem. A może lepiej ?
No to się rozpływam w zachwycie. Porzuciłem nawet w TV "Grindhouse: Death Proof". Obraz zamieniłem na dźwięki. I to jakie dźwięki! Czy ktoś tak w dzisiejszych czasach jeszcze gra? Aż tak bardzo...? Bo płyta brzmi cudownie niedzisiejszą nutą; wręcz śmierdzi starocią. Zarodniki wzbijane wibrującymi strunami prosto ze spróchniałego drewna gitar. Ależ aromat! Uwielbiam takie brzmienie, które ma się nijak do dzisiejszej muzyki ery syntetycznego makijażu. No ale ta płyta kręci się od trzydziestu lat, więc czego więcej chcieć, prócz tego aby nie kończyła się i karmiła ostrymi, jak żyletki dźwiękami ułożonymi w wysmakowane melodyjne kompozycje. No i wokal. Tak niepowtarzalny. Scorpions mają to szczęście i przekleństwo, że Klaus Meine jest tak cholernie charakterystyczny i doskonały. Grupa należy do tych wielkich, które istnieją z piętnem niezastępowalności swojego wokalisty. Jak dalej nie mogło być Queen bez Mercury'ego, tak i Scorpions nie istnieje bez Meine'go. 

Mógłbym teraz sięgnąć po inną płytę, kogoś innego, i znowu rozpłynąć się w zachwycie. To wcale nie jest takie trudne. Nieprzebrane są skarby muzyki. Może następny krążek byłby sto razy bardziej doskonały, pochodził z zupełnie innej krainy dźwięków, ale pewnie wywołałby nie mniejsze emocje. Bo jeśli już sięgać po muzykę, to świadomie po oszlifowane diamenty - te są nieśmiertelne, nigdy nie zawodzą i zawsze są cenne i piękne. Już tak mam, że to co poznałem przed laty, to jest, to trwa, to gra na najlepiej dostrojonej strunie. Już nie jestem w stanie, ale też szczerze mówiąc wcale się o to nie staram, popaść w zachwyt nad tym co nowe, współczesne, świeże w muzyce.Tak jest od lat. Gdzieś tam utknąłem w swym poznaniu w latach '90, które ostatecznie dopełniły moją muzykę. Może i stetryczałym, zramolałym starcem jestem, skoro tak tkwię w tych latach '90 i '80 i '70, ale dobrze mi z tym, że nie muszę dostrajać się do aktualnej fali w eterze. 

No to jeszcze się pozachwycam ... Już nie Scorpions, bo odpłynęli w międzyczasie. Kolejne dźwięki stoją u bram i czekają na godne przyjęcie. Tłumy ich.
Zamknę tylko oczy.

czwartek, 1 października 2015

Chorszy

Fajnie sobie urządziłem "finisz mej młodości" ... Miast przejść, jak burza z hukiem i trzaskiem nad "tą" datą, na razie zdycham pogrążony w paskudnym przeziębieniu ("Aleś się pan urządził ..." - słowa lekarki) I wygląda na to, że doczłapię do mety w takim właśnie rozpierniczonym stanie. Dawno już nie czułem się aż tak fizycznie rozbity. Już tam pal licho całe spektrum objawów, które mnie nawiedziły; ja po prostu czuję się ... źle. Optymistycznie jednak podchodząc do sprawy kategorycznie odmówiłem L4 i wziąłem dwa dni urlopu, które w komitywie ze zbliżającym się weekendem, mają mnie postawić na nogi. Pakuję w siebie chemię. Zresztą łyknąłbym wszystko co gwarantowałoby postawienie na nogi.
Trochę już czuję się, jakby to był nie czwartek, a weekend. I wcale mi z tym nie jest dobrze. Byłoby może nieco mniej narzekania, mniej smucenia, ale Carlito też zachorzał. A gdy dzieci chorują, wtedy ja popadam w autentyczna deprechę. Takie sytuacje, nad którymi nie mam kontroli, rozwalają mnie totalnie.