FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

sobota, 28 marca 2020

Coś optymistycznego

Dobre wieści! 
W tym tygodniu nie przybrałem na wadze! Ha! Mimo, że wpierd***, jakbym robił masę do wyższej kategorii wagowej, zapychając kaloriami stres istnienia, to robiłem to na tyle nieskutecznie, że waga ani drgnęła. Wygląda na to, że równie skutecznie zajadam stres, co stres zżera mnie. 😁 Jakoś się to dziwnie kompensuje. 😉
Poza tym wiosna za oknem. Ależ jest pięknie! Słońce, temperatura w okolicy 19 st.C, zieleni się wszystko z godziny na godzinę. Gdybym teraz wybudził się nie wiedząc co się dzieje na świecie, to byłbym wniebowzięty tymi okolicznościami przyrody. Zza domowych okien, zza samochodowej szyby, świat wygląda standardowo pięknie, tak normalnie, tak optymistycznie. Te słoneczne promienie i haust pachnącego wiosną powietrza z otwartych na oścież okien, zrobiły tę sobotę. 
Siedzimy w domu. Ja "dostaję do głowy". Ale to co się dzieje z Młodym, to zupełnie inna liga. Jeszcze trochę, a eksploduje. Z poziomu ojcostwa niższej klasy średniej próbuję, jakoś ogarnąć temat. Gry planszowe, jakiś pierdylion kolejnych planszy Rayman'a, masa solna, plastelina, rysowanie, klocki, a na koniec przymusowe - i to wcale nie zdalne - nauczanie "Plants vs zombie", zaaplikowane mi prawie dożylnie, bez wenflonu, na siłę. A w międzyczasie, jak zabraknie sił, pieprz*** smartfon w łapy przeciwnika, żeby odetchnąć choć trochę. I wyproszone u Pierworodnej "przejęcie świadka" choć na pół godziny, na kwadrans. Nie kłamią te wszystkie memy krążące po sieci o trudach zagospodarowania dzieci podczas kwarantanny. Ba, realizowanie się w roli towarzysza gier i zabaw dla przedszkolaka, to dla starego, zrzędliwego pryka jak ja, zadanie z kategorii misji specjalnej w Afganistanie - 50% szans na przeżycie. Nocna regeneracja po takiej akcji jest zdecydowanie zbyt krótka. Gdy nadejdzie ranek siedzimy cichutko, jak myszy pod miotłą, żeby nie zbudzić Potwora. A i tak sam z siebie Młody tak szybko, zbyt szybko, rano wstaje. Szkoda też, że tak szybko zjada obiad; szkoda, że tak szybko kończy się, zaplanowana na dłuuuuuuugą, wieczorna kąpiel w pianie. I tak trzeci dzień z rzędu, bo minione dwa dni spędziłem w domu będąc na dyżurze, czy jak kto woli, pracy zdalnej ogarniając co się da przez telefon i mejla.
Zdecydowanie dużo oglądam ostatnimi czasy filmów, a konkretnie seriali na Netflix'ie. I to, jak nie wstaję następnego dnia do pracy, do naprawdę późnej pory. Wczoraj skończyliśmy katować trzeci sezon "Domu z papieru". Ten serial do końca życia będzie mi się kojarzył z tym cholerstwem, które tak przygięło nam karki do ziemi w te dni.
Nie wiadomo, jak to się wszystko skończy. Bo, że się kiedyś skończy, w to nie wątpię. Otwarte pozostaje pytanie, jak bardzo przeora wszystkich nas razem i każdego z osobna. Ale, jaką by nie była wielka ta hekatomba, to nastanie czas nowego rozdania. I wtedy wszystko będzie smakowało inaczej. Wszystkie wartości, które dotąd przestaliśmy doceniać, odkryjemy nowo, a wszelkie inne doznania, których musieliśmy się wyrzec będą pachniały, smakowały, brzmiały ze stukrotną mocą.   
Piszę ten tekst bez krztyny wiadomości na temat tego, co złego się wydarzyło od dnia wczorajszego. Nawet fejsukowe newsy linkowane przez tego i owego, starałem się omijać szybki rolowaniem. To bardzo pomaga. Leczy. A jak nie leczy, to powstrzymuje dalszy rozwój infekcji. Tej w głowie. 

poniedziałek, 23 marca 2020

Rozciąłem palucha

Rozciąłem palucha puszką tuńczyka w oleju słonecznikowym. Właściwie, to nie puszką, tylko tą pokrywką. Nie pokrywką, tylko tym, no, tym dekielkiem. Tym ostrym, tą blaszką. Kurde... W sumie nawet nie wiem, czy ten olej był słonecznikowy. Ale roślinny, to był na pewno, o ile to istotne w tej sprawie. Acha - utratę krwi zapisałem na rachunek tego w koronie. I ch**! Bo go nie lubię.
Ludzi za to, przeważnie, lubię. Oczywiście poza dziećmi, bo wiadomo, że z natury są w permanentnej komitywie ze Złym, złem, Złym. Zresztą słyszałem ostatnio, że kolaborują z tym w koronie wykańczając ludzkość, więc... Wcale by mnie nie zdziwiło, że jak już będzie po wszystkim (jeśli będzie), podczas śledztwa specjalnej komisji sejmowej, wyszłoby na jaw, że to te lewackie, roszczeniowe, krwiopijcze stworzenia maczały swe urocze malusie paluszki w tej pandemicznej aferze. Gdy tak któryś dzień z rzędu obserwuję zachowanie latorośli zamkniętych na metrach kwadratowych, to robię się z dnia na dzień bardziej podejrzliwy. Bo czyż nie jest dziwne, że zaczynam się ich ... bać, hę? Szczególnie tego młodszego, bardziej agresywnego. "Baw się ze mną!" (z ang. play with me); "... no czemu się nie bawisz?"; "... no tato!"- zewsząd wodzi na pokuszenie, skacze po plecach, wyciąga skrzynie z Duplo, rozkłada "Super farmera", macha przed oczami kartkami i marszczona bibułą. W głowie zaczyna się kręcić... Te szepty! Aaaaaa!
[przerwa na smażenie naleśników]
Chciałbym przy poniedziałku coś optymistycznego wywlec na światło wieczorne. Jak by to nie było brudne, małostkowe i hołdowało najniższym instynktom. Coś nawet głupio śmiesznego, albo w punkt trafiającego w kącik ust żenującego rechotu o smaku porno. Tylko jakoś mi, qwa!, nie do śmiechu. Choć i tak dzisiaj, jakby ciut mniej czarno niż wczoraj. Nie wiedzieć czemu, skoro strach odpalić TVN24.

Pogodynka.
Noc była mroźna; przed świtem -5 st.C. W dzień jakieś 3-4 st.C na plusie. Słonecznie, ale wietrznie. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, skoro na dupie w domu cza siedzieć.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
ON w centrum Zabrza, na mało fajowej stacji, po 4,29 PLN/L.

sobota, 21 marca 2020

Epidemia

Siódmego dnia wprowadzony został stan epidemii. Od piątku weszliśmy na wyższy level. Już tylko patrzeć, jak scenariusz wewnętrznego domykania się kraju, tworzenie stref zamkniętych i powszechny nadzór nad wszystkimi obywatelami stanie się faktem. Jak na razie zostało przedłużone zamknięcie przedszkoli, szkół, uczelni; do świąt Wielkanocnych. Chyba już jednak nikt nie ma złudzeń, że to nie koniec, że "najciekawsze" dopiero przed nami. Robi się coraz ciemniej nad głowami.
A mnie to chyba popie****o. I nie będę się obrażał, ni wytaczał pozwu sądowego, nikomu kto szczerze obsypie mnie inwektywami bliskoznacznymi, nawet o głębszym, bardziej dosadnym wydźwięku. Otóż drugi weekend z rzędu samorealizuję się w ogarnianiu naszej stajni Augiasza. I to by nie było aż tak dziwne, gdyby nie to, że zaglądam w takie kąty, o których nikt już nawet nie pamięta, że istnieją. Te ponadstandardowe zaangażowanie jest niechybnym objawem choroby psychicznej, jak mniemam. I nie zmienia tego faktu to, że nasz domowy standard utrzymania porządku ma się nijak do ładu i czystości w wydaniu, na ten przykład, babci Natalii, czy też cioci Agaty. Zaglądanie w te ciemne kąty i wygrzebywanie z nich pozostałości istot żywych z epoki wymierania dewońskiego, ociera się o dewiacje, przy których upodobania Christiana Grey'a to parafialne zabawy przed-pierwszo-komunijnego ministranta. Szaleństwo często kroczy jednak pod rękę z geniuszem, więc... 😉
Popieprzony weekend, popieprzona sobota poprzedzająca pewnie nie mniej popieprzoną niedzielę. I każdy kolejny dzień, nie wiadomo, jak długo. Jeszcze nie wiadomo, jak bardzo i kiedy ten cholerny wirus dojedzie nas jeszcze bardziej serio, a ja zaczynam się zastanawiać, co będzie potem. Jak będzie wyglądał świat "jeden dzień po"? Jak zerwane społeczne więzi będą się łatały? Kiedy znowu podamy komuś rękę bez obawy o siebie samego?
Hipotetyczny dzień, kiedy to WHO ogłosi koniec epidemii. Pod warunkiem, że w ogóle taki dzień nastąpi, bo przecież bardziej prawdopodobne, że ludzie będą musieli się nauczyć żyć z tą nową chorobą. Kiedyś będzie szczepionka, nauczymy się skutecznie leczyć to cholerstwo, ale i tak ten wirus stanie się kolejną pozycją w spisie treści syfów, które nie są zbyt uprzejme dla ludzkiego rodzaju. No ale jednak wyobraźmy sobie tą triumfalną konferencję prasową, gdzie w błysku fleszy i z milionem podstawionych mikrofonów, padnie to stwierdzenie, że pokonaliśmy "go". Czy następnego dnia tysiące ludzi spotka się na Wembley, na koncercie ku chwale zwycięstwa? No jakoś nie sądzę. Interesuje mnie to ile jeszcze minie czasu, nim ludzie sobie zaufają. Ile czasu potrzeba na to, żeby odetchnąć swobodnie i bez obawy "wrócić do żywych". Czy to w ogóle możliwe? To, gdzie jesteśmy teraz, to co mamy za sobą, a co nas jeszcze czeka, pozwala przewidywać, że na końcu tej drogi ludzkość będzie kłębkiem nerwów bojącym się własnego cienia. 
Wydawałoby się, że społeczne więzi, nawet w erze tak rozpasanego globalizmu, który prawdziwe relacje między ludźmi rozciągnął, jak gumę do majtek, są czymś nienaruszalnym. Wystarczyło jednak parę tygodni, a zewsząd spływają informację, że każdy kraj, każde społeczeństwo, każda pomniejsza społeczność wilkiem zaczyna patrzeć na  ... obcych. Nieważne, jak bardzo obcych. To nie jest nadinterpretacja. Tak jest. Czymże jest wojna o szczepionkę tylko dla siebie, czymże jest zakaz eksportu tych czy innych dóbr, czymże była w pierwszych dniach pandemii retoryka nie wpuszczania obcych z zapowietrzonych krajów? Teraz, gdy cały świat ma już problem, można powiedzieć, że było to słuszne. Jednak retoryka sprzed paru chwil była często tak naszpikowana pogardą i napiętnowaniem, że aż przykro słuchać. To się zmienia. Wraz z postępem w walce z zagrożeniem, wraz z pierwszymi sukcesami, pojawiają się pierwsze ludzkie odruchy związane ze spadkiem napięcia tu i ówdzie. Ale to nie zmienia faktu, że globalnie jesteśmy w cholernej społecznej rozsypce. Zarówno w skali lokalnej, jak i na każdym wyższym poziomie organizacji. I ta degradacja będzie postępować.

#covid19

Pogodynka.
Nagle się ochłodziło. Z dnia na dzień temperatura spada o naście stopni. Dzisiaj było ich zaledwie 4 st.C. 

czwartek, 19 marca 2020

Dzień szósty

Ból i sztywność karku? To nie zapalenie opon mózgowych. Bardziej efekt pandemii. Kiepskie spanie? Też. Miotam się gdzieś pomiędzy strachem, a zniechęceniem. To w zależności od pory dnia. Niezależne od medialnych doniesień, bo przestaje pomału je śledzić. Chyba już wiem tyle, ile trzeba. Niepokój jest tępo permanentny, szum tłoczących się w głowie myśli wybija z wszelakiego rytmu dnia. Za chwilę ten strach będzie się ścigał z apatią. To zniechęcenie jest ze wszech miar ch***e. Nie che mi się samego siebie. Jeszcze chwila, a w dupie będę miał trzymanie diety, o chęci do biegania nie wspominając nawet, na wszelkiej potrzebie duchowej strawy kończąc. Najpierw odbuduję sadło na brzuchu, potem otłuszczę zwoje mózgowe. Wqrwiają wszelkie nieproduktywne zachowania otoczenia, marnotrawienie czasu na sprawy błache i stwarzanie pozorów. Może to i dobry sposób na ucieczkę od problemu, któremu nie sposób sprostać, ale podskórnie czuję, że to nie jest wyjście z sytuacji. Z drugiej strony, jeśli nie marnotrawić, to co robić? Generalne wiosenne porządki w  ten czas, to jak przypinanie kwiatka do kożucha. Zresztą pewnie zaraz nas zamkną w domach i w ogóle nie będzie o czym mówić,a właściwie będziemy gadać tylko o jednym. To zamknięcie, izolacja, kwarantanna, które jak topór katowski wiszą nad głową, to najbardziej dojmująca w tej chwili osobista ma obawa. Obawa nie przed chorobą ciała, a raczej przed chorobą ducha i ... konta w banku. Nic, jak własnie to, nie spędza mi teraz snu z powiek. Właściwie nic mnie teraz nie zajmuje, nie cieszy. Taki popier***y czas. Nie wiem. Łapie się na tym, że zaczynam wątpić w rzeczywistą wagę otaczającego mnie spektaklu. Trochę to, nota bene, chore. 
Codzienność pachnie, a raczej śmierdzi, alkoholem izopropylowym. Jestem teraz tak zajebiście higienicznie poprawny, jak nigdy dotąd. Pomału strach będzie przechodzić koło otwartego ognia, aby nie samospłonąć od oparów wydobywających się ze sterylnej skóry dłoni. W kurtce noszę spryskiwacz ze środkiem dezynfekującym, sklepowy wózek prowadzę w nitrylowych rękawiczkach, unikam ludzi. Nie ważę się kaszlnąć w towarzystwie. Mimo, że charakter i środowisko pracy, w jakim się obracam, w pełni sankcjonuje oczyszczający kaszel, teraz sam przed sobą próbuję się ganić za bezwiedny odruch. Atmosfera się udziela. Zresztą codziennie narażam się, będąc najsłabszym ogniwem w rodzinie, zdając sobie sprawę, że jeśli przyjdzie nam się zmierzyć z zarazą, to zapewne ja ją przyniosę do domu. I na nic się wtedy zda przykucie dzieci do kaloryfera, ani nerwica izolacji i klaustrofobia jakiej nabawi się zaraz Najlepsza z Żon.
Dwa dni temu miałem potrzebę wstąpienia na zakupy do naszego lokalnego "Niemca". Nie potrzebę ducha, a raczej szuflady na zieleninę w lodówce. No to poszedłem. Właściwie podjechałem samochodem, co by po chodnikach się nie szlajać. No i taki mały szok, albo nie szok, a zdumienie. Bo mało mnie już rzeczy potrafi zszokować. Chodzi o to, że w sklepie ludzi niewiele, fakt, za to w przeważającej ilości to sami starsi (mocno) ludzie. Być może to efekt skali, to że zapełnienie było jak na kwadrans przed zamknięciem w handlową niedzielę, ale mimo to efekt był powalający. Zamiast siedzieć w domu, to ... ehhh. Nie jest błędne stawianie na jednej linii naszych dzieci i seniorów. Czy to tylko niefrasobliwość, czy może olewanie tematu, bo "na coś trzeba umrzeć". Skoro tak, nieważne, czy jedno, czy drugie, to po jaką cholerę reszta stara się, aby ich chronić? Ręce opadają.

#covid19

Pogodynka.
Od trzech dni mamy temperatury 17-19 st.C i piękną wiosnę. Od jutra ma się pomału ta pogoda psuć.

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
- Dzisiaj tankowałem, w Zabrzu na stacji z muszelką, ON po 4,51 PLN/L. Na mniej markowych stacjach jest jeszcze taniej, a jak niektórzy donoszą można kupić paliwo i poniżej "czwórki". Ciekawe, co będzie dalej. Czy tak, jak podczas kryzysu w 2008, gdy paliwo było po 3 PLN/L?
- Mistrzostwa Europy w piłce nożne zostały przełożone na przyszły rok. Kwestia tegorocznej olimpiady w Tokio wisi na włosku. Większość krajowych, europejskich i światowych rozgrywek sportowych zostało zawieszonych lub skończone je przed czasem.

niedziela, 15 marca 2020

Dzień drugi

Dzień drugi...
Nienormalne czasy wywołują irracjonalne zachowania. Ja na ten przykład całą sobotę poświęciłem odchamianiu pokoju dzieciaków. Z odkurzaczem, wiadrem i szmatą, uzbrojony w domestosa, zaglądałem w takie miejsca, gdzie przez ostatnie jakieś czterdzieści siedem lat nie dochodziło światło, powietrze, ni żadna istota żywa większa od roztocza. Ale było fajnie! Ekscytująca wyprawa w nieznane. Ręce mam zżarte przez ten chlor, paluchy pocięte podczas dezaktywacji tony rzeczy sklasyfikowanych, jako zupełnie nieużytecznych, a oczy podkrążone od zapijania kurzu kolejna porcją sławnej kuropatwy. I już się zastanawiam, czy aby i dzień święty nie poświęcić na kolejny etap tej podróży w nieznane. Większość już bowiem ogarnięta, ale coś tam do odkrycia jeszcze pozostało. Tylko "kuropatwy", ubywa zdecydowanie zbyt szybko. Jak tak dalej pójdzie, to na te złe czasy nie mamy zbyt mało jedzenia (tylko cola jest reglamentowana, bo "do drinków"), nie skończy się papier toaletowy, a środków do dezynfekcji duszy może zabraknąć. To sytuacja niebezpieczna, a przynajmniej niekomfortowa.

Jeszcze TV dzisiaj nie włączyłem. Jednak cholerny telefon w łapach już miałem. A tam temat wiadomy wałkowany przez wszystkich. Co więcej, same "experty" od zwalczania chorób zakaźnych. To, że maluczcy, jako ja, dyskutuja i kombinują, to ok - taka ludzka natura, że ciekawość zmieszana ze strachem płodzi teorie niesamowite i domorosłe pomysły na walkę z koronawirusem, ba, często całkiem sensowne. To, że powielane są te teksty, bo jeden z drugim wciska knefel udostępnij, no cóż, każdemu wolno mniemać, ze to ON, jako pierwszy odkrył ten tekst, tego linka, tę stronę, więc dzieli się i tym samym ratuje ludzkość przed wymarciem. To, że po raz kolejny tępe pindy, rozpaczają i wołają o pomoc, bo "... nie utrzymam dzieciaka w domu! Poradźcie gdzie wyjść aby się wyhasał" - to już wqrwia; tak po ludzku, po prostu. Natomiast najbardziej mnie wqrwiają wszelkie a'la medyczne strony vel portale, które płodzą (lub kopiują) porady dla ludzkości i podpisują je imieniem i nazwiskiem eksperta z tytułami i stanowiskami na trzy linijki, żeby dodać powagi podawanemu tekstowi. Tekstowi, który dla naprawdę minimalnie inteligentnego odbiorcy, takiego co to jeszcze się nie obudził i nie jarzy zbytnio, albo za kuzyna ma chomika, albo cuś, bez krztyny wątpliwości jest ... hmm ... głupi.
Tyle się mówi, żeby nie popełnić błędów Włochów. Żeby siedzieć w domu na dupie i nie wychylać nosa bez realnej potrzeby. A po pierwszym szoku, gdy emocje już nieco zostały opanowane, już pojawiają się rady typu: "... jak nie masz objawów, jesteś zdrowy, możesz bezpiecznie odwiedzić z dziećmi dziadków" (!). I nie pisze to Andżela w grupie "Szlachta nie pracuje", tyko radę taką wstawia pani dochtur o siedmiu tytułach i dwunastu instytutach. No qrwa mać! Jak siedzieć na dupie w domu, to siedzieć! Przesiedźcie w domu, jak najdłużej. Broń Boże nie odwiedzajcie ludzi starszych i schorowanych! Skąd wiesz, że nie jesteś zakażony, hę? W ostatnich dniach nie byłaś/byłeś na zakupach? Nie dotykałeś klamek, wózków w sklepach, a nawet jeżeli do dasz sobie łeb uciąć, że nie dotykałeś potem ust, nie drapałeś się środkowym palcem po oku? A może nie byłeś w pracy, nie przechodziłeś obok innych ludzi, nie rozmawiałeś? A Twoje dzieci? Pewnie tydzień temu były jeszcze w przedszkolu, albo szkole, co nie? I są na sto procent zdrowe, prawda? Bo obracały się jedynie w sterylnych warunkach bez żadnych interakcji z rówieśnikami, rodzicami, znajomymi rodziców, panią kasjerką w Lidlu itd. Siedź qrwa w domu! Otwórz okna, wpuść świeżego wiosennego powietrza, ale nie wychodź.  Niech dzieci też siedzą, ba, zwłaszcza one, bo są najbardziej podejrzane i po prostu niebezpieczne - jakkolwiek to brzmi, to tak jest. To tyle w ramach kolejnego apelu. Sorry, że w ogóle, ale ...

Z kuchni pachnie gotujący się rosół. Jesteśmy po wykwintnym śniadaniu wyszykowanym przez Najlepszą z Żon. TV raczej nadal nie odpalam, bo i po co; może później. Najmłodszy siedzi w telefonie, który robi mu sieczkę z mózgu, ale przynajmniej mam możliwość napisanie tych kilku słów. Pewnie, jak odejdę od laptopa, to nie obronię się przed milionem pomysłów, tysiącem klocków, grami itp. Jedno jest pewne  - ta niedziela będzie baaaaardzo rodzinna. Wesoła, czy nie, ale w gronie rodzinnym level max.

#covid19

Pogodynka.
Za oknem słońce na błękitnym niebie, temperatura 9 st.C, wieje. Ulice puste.

sobota, 14 marca 2020

Stan epidemiczny

Życie w czasach epidemii  -  dzień pierwszy.
Jako, że rząd wprowadził o północy stan epidemiczny, to obudziliśmy się dzisiaj w nieco innej, pokręconej, rzeczywistości. I nic to, że za oknem słońce i błękitne niebo, a ptaszki świergolą takie trele, że nic tylko przysiąść na krawężniku (tyko, co by wilka nie złapać!) i wsłuchać się w rozpędzony kardiogram wybudzonej ze śpiączki wiosny. Ale nie! Też zamiast wzuć czerwone trampki na nogi i rozbiegać zasiedziały tydzień miniony, to w ramach samoograniczenia wysuwania nosa w złowrogi świat, rezygnuję w imię spokoju ducha i społecznej odpowiedzialności. Wszak nawet jeśli na dziesięciokilometrowej trasie nie mam wielkiej szansy spotkać wirusa na swojej drodze, to kto wie czy niesiona z wiatrem korona nie osiądzie przypadkiem na mym spoconym nie-królewskim, niegodnym koronacji, czerepie. A tak po prawdzie, to mimo, że ładnie na dworze, to jednak piździ nadspodziewanie przykrym wiatrem, a temperatura spadła do 4 st.C, więc i tak bym dzisiaj nie pobiegał.
Nastawiony naprędce zakwas na chleb, choć obudzony z lekka, jeszcze nie zapracował na miano godnego twórcy przyszłego domowego bochna chleba. Toteż na ad hoc zwołanej radzie bezpieczeństwa domowego uchwaliliśmy, że ja, jako zawodnik najbardziej gwarantujący sprawne wykonanie misji, zostałem delegowany do zdobycia pieczywa. Ubrałem się więc w taktyczną odzież funkcyjną i jako jednoosobowe spec komando wyruszyłem na łowy. Na twarz naciągnąłem maskę do nurkowania, przy czym rurkę zaczopowałem tampaxem, którego skręcone rowki ponoć powodują dezorientację wszelakich wirusów. A że przydusza deczko... Ciężko się też trochę szło, bo człapanie w płetwach jest mało efektywne. Ale co! Były w komplecie, więc nie będę kozaczył. Zestaw, to zestaw. Jak w McDonald'sie.
Z kapturem na łbie (bo wieje) ruszyłem w drogę. Po drodze obserwacje poczyniłem takie, że punkty handlowe wdrożyły oddolne działania prewencyjne. Przed aptekami, sklepem mięsnym, piekarnią, niemieckim sklepem - kolejki. Do środka wpuszczają pojedynczo. Tylko portugalczyk się wyłamał z tego reżimu. Poza tym na ulicach ludzi jakby mniej, mimo że to godziny szczytowe sobotnich zakupów. 
Wróciłem do domu z małym chlebem i chlebkiem mini, bo normalnie dużego już nie dostałem. Dokupiłem jeszcze marchewek kilka i korzeń pietruszki, co by Najlepsza z Żon miała z czego dobry galert uczynić. No bo wczoraj zakupiłem nóżki wieprzowe. To też śmiesznie-smutna historia z tymi nóżkami. Wśród produktów, które w erze zarazy zniknęły ze sklepowych półek, jest też wszelkiego rodzaju mięsiwo. Lady i lodówki puste, w pełnym tego słowa znaczeniu. No i jak kupowałem wczoraj frankfurterki dla syna, to z żalu jakiegoś kryzysowego przygarnął też te zapomniane przez czas i historię smutne świńskie kopytka, czy też raciczki.
I tak to jest. Do poniedziałku nie ruszam się z domu. W poniedziałek do roboty. No chyba, że jakiś stan wyjątkowy wprowadzą i nie zechcą mnie wypuścić w pięknego zabrzańskiego grodu. Na razie, jako firma, funkcjonujemy bez zmian. Podjęte działania mające uchronić nas, jak najbardziej to możliwe, przed zarazą potencjalnie sprezentowaną nam przez obcych (lub swoich) są chyba (chyba...) adekwatne do możliwości. Tylko, że ja nie za bardzo wierzę w ludzi, w to, że się zastosują, podporządkują w stu procentach. A tylko powszechna mobilizacja ma sens i wysokie prawdopodobieństwo powodzenia. Tak więc... bądźmy zdrowi. Hej!

#covid19 #covid-19

czwartek, 12 marca 2020

#COVID19


Już trzeci miesiąc po świecie panoszy się złowrogi wirus SARS-CoV-2. Jak dziś pamiętam, jak pod koniec grudnia, początki epidemii w chińskim Wuhan wszyscy śledzili z sensacyjnym podekscytowaniem. Teraz, gdy wirus przewala się już przez cały świat, zrobiło się już troszku straszno. Teraz to już nie tylko problem dalekich Chin, tylko pandemia której śmiertelne ofiary są liczone w tysiące, a liczba zidentyfikowanych zakażonych dawno już przekroczyła sto tysięcy.

Próba odnalezienia się w tej sytuacji, jakiegoś sensownego, racjonalnego, zajęcia stanowiska i podjęcia kroków mających na celu ochronienie siebie i bliskich, nie jest prosta. Nie ułatwiają tego też media, które najzwyczajniej w świecie z pandemii zrobiły lotny temat, którego liczne owoce odbiorcy bezrefleksyjnie łykają, jak gęsi. Narastająca mniej lub bardzie irracjonalna panika (czy paniko w ogóle może być racjonalna…?) rozprzestrzenia się skuteczniej niż sam wirus. Ja też nie jestem wolny od niepokoju. I nie jest to ekscytujące szczypanie w okolicach lewego przedsionka, które podkręca ciekawość i niecierpliwe oczekiwanie na coś, co ma się wydarzyć. To nie to. To niepokój, który nawet odarty z irracjonalnej skorupy, jątrzy i gniecie zwoje mózgowe.

W całym tym galimatiasie – a to określenie jest całkiem przystające do obecnej sytuacji – nie sposób odłączyć się od natłoku newsów spływających właściwie bez przerwy ze świata i bliższej ciału okolicy. I nawet racjonalne odsiewanie największego medialnego syfu nic nie wnoszącego do wiedzy o rzeczywistej sytuacji na daną chwilę, pozostawia mało optymistyczny obraz perspektyw na najbliższe dni, tygodnie, a pewnie i miesiące. Ten pesymizm staje się jeszcze głębszy, gdy zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy rozumieją powagę sytuacji. Gros głosów, które słyszałem lekceważy sytuację i można w nich wyczytać czysto egoistyczne podejście do problemu. „Ja tam się nie boję, mnie nie ruszy…”. Tak bezrefleksyjne podejście powoduje we mnie nie tylko niesmak, ale i nieme przerażenie ignorancją mego interlokutora. Bo czyż nie jest rzeczą oczywistą, że nawet brak obaw o własne zarażenie nie wyklucza tego, że to ja mogę zarazić kogoś? Nawet o tym nie wiedząc, bo absolutnie odrzucam trzeźwy zamiar i chęć przekazania komuś choroby. Prawo karne doskonale opisuje taką postawę, w której ewentualne dopuszczanie wyrządzenia komuś szkody penalizuje na równi surowo z zamiarem bezpośrednim wyrządzenia komuś krzywdy.

I tu docieramy do bulwersujących przykładów zachowań bliźnich, które gaszą mój płomień nadziei na rychłe wygaśnięcie rozpychającego się pośród naszego społeczeństwa paskudnego wirusa. I pozwolę sobie przywołać dwa, jakże różne przykłady, a mające jednak wspólny mianownik nad którym można tylko załamywać ręce – ignorancję.
Przykład pierwszy. Jakieś parę dni temu Najlepsza z Żon, pewnie chcąc skutecznie powstrzymać moje „lecenie na pysk” i wieczorne „samo-zamykanie się oczu przed czasem”, podłożyła mi przed nos tekst z Facebooka z jednego z forów dla matek (dzieci przedszkolnych chyba). Pytanie zadane na forum brzmiało mniej więcej tak: „Kochane, czy posyłacie swoje dzieciaki do przedszkola z takim zwykłym katarkiem?”. Pod tekstem rozpętała się oczywiście mniej lub bardzie gówniana burza. Natomiast ja chciałbym wierzyć, że zadane pytanie było rzucone „na aferę” i pytająca zaciera teraz ręce, jaki to harmider wywołała swoją prowokacją. Ale tak nie jest. Niestety. Tego rodzaju tępe pindy są rzeczywistymi postaciami w uniwersum przedszkolno-szkolnym. Mógłbym wiele na ten temat napisać, ale w moim słowniku najgorszych przekleństw i brudnych epitetów, nie ma aż tyle słów, aby opisać TAKĄ postawę TAKICH pind. Po prosto dno dantejskiego piekła, to mało. Powiem tylko tyle, że moje dziecko choruje przez mniej więcej połowę okresu jesienno-zimowego, i tak jest co roku, tak jest od trzech lat. Ale choruje w domu. Do przedszkola przychodzi zdrowe, po tygodniu wychodzi chore, i tak w kółko. Dlaczego? Bo jakaś Zosia, albo inny Brajanek miał „zwykły katarek” albo „zwykły kaszelek”, z którym mamusia wysłała do przedszkola. Ba!, przedszkola, raczej do cholernej wylęgarni wszelakich możliwych patogenów. Nie muszę zapewniać, że niestety przedszkola są żywo zainteresowane ograniczaniem liczebności dzieci w grupach, więc… Nie raz słyszałem narzekanie, jak zbyt wiele (bo zdrowych) dzieci jest jednorazowo w przedszkolu. Ale zawsze można coś z tym zrobić. Sposobów jest mnóstwo, a natura sypie pomocą, jak z rękawa. No chyba nic więcej dodawać nie trzeba. Acha! Tak na marginesie tematu - ch** mnie to obchodzi, że jedna z drugą nie ma gdzie zostawić chorego dziecka, że „bo ona musi” do pracy. W mojej rzeczywistości, pozbawionej dostępu do instytucji babci chętnej wzięcia zasmarkanego dzieciaka na przechowanie, przez te wszystkie lata borykam się z niedogodnościami natury i finansowej (bo ktoś musi z dzieckiem być) i duchowej (bo frustracja z powodu braku samorealizacji…!) ze względu na „chroniczny zespół chorobowy na podłożu przedszkolnym” dzieciaka, jakoś sobie radzimy. I kończąc tą dygresyjną prywatną wyprawę meandrami i poboczami ciemnej krainy codzienności – Taki apel. Choć nie spodziewam się odzewu: „Kochane pindy! Posiadanie dzieci to nie tylko niekończąca się radość, szczęście i modele na fejsbunia. To także równie głębokie pokłady trudnych wyborów, poświęcenia, rezygnacji z siebie, z wygodnego życia, jako ofiary spalonej na ołtarzu powinności względem będącego owocem miłości (czy też kaprysu posiadania) małego człowieczka i bliźnich mniej bliskich. Pomyślcie też czasem nie tylko o własnej dupie.

Interpolując powyższy przykład na dzisiejszą sytuację - pasuje, co nie? Tyle, że tym razem skutki mogą być opłakane. To, że dzieci są najlepszym nośnikiem dzisiejszej epidemii, to już wiemy. No bo czyż nie jest idealnym nosiciel, który sam nie chorując, rozsiewa skutecznie wirusa, hę? Sprzeda go koledze, koleżance, mamie, tacie, albo i hardcorowo wykończy babcię lub dziadziusia. Ha! No właśnie. Wczoraj słyszałem wypowiedź jakiegoś urzędnika (sic!) polecającego zostawianie dzieci z dziadkami lub babciami – to jako skutek zamknięcia od dzisiaj na dwa tygodnie przedszkoli i co za tym idzie problemami z zapewnieniem opieki milusińskim. Nic to, że właśnie starsi ludzie są głównymi kandydatami do zjazdu do bazy z powodu zarażenia koronawirusem. Potrafię zrozumieć skrajną nieodpowiedzialność (chociaż nie, nie potrafię) pindowatych „madek” pozbawionych umiejętności kojarzenia faktów, ale takie faux pas w ustach urzędnika referującego zalecenia na czasy zarazy?! No ręce opadają…

Przykład drugi. Postawa Kościoła Katolickiego na te dni. Kiedy wszyscy starają się, mniej lub bardziej, ograniczać zagrożenie, hierarchowie kościoła idą pod prąd. Odwołane zajęcia w szkołach, na uczelniach, zakaz zgromadzeń, odwołane koncerty i przedstawienia w teatrach, zamknięte kina i muzea, no robi się co da, aby ludziom nie dać sposobności gromadzenia się, bo w tłumie najniebezpieczniej na dzisiaj. Co robi Kościół? Ha! Zaleca zwiększenie ilości mszy w imię przerzedzenia ludzi w ławkach. Nie odwołuje mszy i apeluje o modlitwę we własnym zakresie, w domach, tylko zwołuje ludzi do kościoła jeszcze bardziej, niż zwykle. No paranoja jakaś! Przy całym moim – jak by nie było; aż sam sobie się dziwie – uznaniu dla państwowej administracji w dobie walki z wirusem, ciekaw jestem czy będą mieli na tyle wielkie jaja, aby zakazać Kościołowi tej dywersji. 
[edit: w momencie gdy publikuję ten tekst Episkopat jednak już zmienił zdanie i udzielił dyspensy od niedzielnego obowiązku. Alleluja!].

I tak na koniec jeszcze. Wczoraj Najlepsza z Żon wysłała mnie na małe zakupy. Spokojnie, nie będzie, że po strategiczne zakupy na czas potencjalnej kwarantanny. Choć … poniekąd trochę tak. 😉 Otóż Sklepy przeżywają na różną skalę, ale jednak, jakieś tam braki towarowe związane z panicznym wykupowaniem przez społeczeństwo makaronów, mąki, cukru czy papieru toaletowego. Ale dlaczego ludzie robią zapasy soli, tego nie wiem. A robią. Bo kupić sól, to nie jest teraz tak łatwo. Serio. Wczoraj tego doświadczyłem. I co ciekawe, a co dowodzi że i mnie rykoszet zakupowej paniki też dotyczy, gdy znalazłem w końcu w jednym niemieckim sklepie, to kupiłem ostatnie dwie torebki. Nie jedną, tylko dwie. Tak na wszelki wypadek. 😊

Tymczasem we wszechświecie i okolicy.
ON w centrum Zabrza po 4,76 PLN/L. Kryzys wywołany przez koronawirusa robi swoje…

Pogodynka.
Ciepluchno! Temperatura 17-18 st.C. Wiosna idzie! Tylko wieje okropnie, jakby się jako motyka obwiesiła!

#covid19 #covid-19 #pandemia #koronawirus #coronavirus