FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

wtorek, 29 maja 2012

Wyprawa do stolycy

   Jutro jadę do stolycy naszego pięknego kraju. Będą mnie szkolić na dobrego menedżera i pozwolą mi poznać moje mocne i słabe strony. Hmm ... no ciekawe. Szczerze mnie ciekawią, wykoncypowane przez mądrzejszych ode mnie, wnioski na mój temat, jakie wyciągną po przepuszczeniu mnie przez magiel wyciskający osobowościowy soczek z jadem. 
   Mam wielce sceptyczne podejście do wszelakiej maści firm konsultingowych. Nie neguję co prawda już u zarania sensu ich istnienia, ale moje osobiste doświadczenia przekonują mnie coraz bardziej, że to co mają do zaoferowania, to li tylko zgrabnie uszyty pijarowski ciuszek, który z rzadka pasuje na rzeczywiste ciało dzialającej organizacji. Do szału mnie doprowadzają wielcy fachowcy, którzy pod pozorem sprzedaży genialnego "know-how", tak naprawdę nie mają nic konkretnego do zaoferowania. Kasują tylko za oratorsko dopracowane, zawoalowane  tajemnicze dogmaty i podręcznikowe regułki nijak nie przystające do praktycznych potrzeb i problemów. Ale może miałem po prostu pecha, że trafiałem niestety na szarlatanów, którzy bardzo szybko demaskowali swój brak sprytu i pomysłu. Dobra reklama, to połowa sukcesu - tak było, jest i będzie. A przecież co jak co, ale gotowe, wypracowane i sprawdzone (!) pomysły, to właśnie to, czego powinno sie oczekiwać. Działający produkt jest tym, czego oczekuję od tego typu firm i firemek. Niestety, nie mi oceniać takie instytucje i kwestionować metody i efekty ich stosowania - nie znam się na tym. A tak "na czuja", to mogę sobie jedynie pogderać o tym i owym. Chciałbym się mile zaskoczyć i tym razem powiedzieć "Łał ... !", ale przeczuwam, że po tym czterogodzinnym (sic!) szkoleniu wyjdę wiedząc o sobie ni ksztyny więcej, niż w tej chwili.
   Jutro pobudka skoro świt. O 5:01 mam pociąg z Zabrza, o 5:58 z Katowic - to powinno wystarczyć aby zajechać na czas, tzn na 10:00 do Warszawy. Szkolenie planowo do 14:30, pociąg powrotny o 16:08. Jeszcze po jasnoku powinienem być w domu. Dobija mnie tylko sama myśl o tym ile będę miał do nadrobienia po dniu nieobecności przy biurku ... To istna masakra "pozwolić sobie" na taką "ekstrawagancję" ... 


Odkopanie się z papierów i mejli to tylko wierzchołek góry lodowej, z którego daleko jeszcze do rzeczowych kroków potrzebnych do uprzątnięcia tej stajni Augiasza. I pomyśleć, że ludzie mają odwagę isć na dwutygodniowy urlop.

niedziela, 27 maja 2012

Ciąg dalszy przygód Szipy i Śmiatka

... ciąg dalszy ...


"Ale oni nie zwolnili kroku tylko wkładając wszystkie swoje siły w jeden cios ciepli kamienie prostu w pysk czarciego syna trafiając go między żmijowe ślepia. Dioboł ryknął i odskoczył do tyłu na pokracznych jaszczurczych łapach. Szipa złapał pod ramiona Ericha i pociągnął go ku schodom po przeciwnej stronie pieczary. Śmiatek doskoczył do poczwary i przydusił ją kolanami do ziemi, chwycił z ziemi spory kamień i raz za razem okładał po łbie ryczącego złego. Za którymś ciosem z rzędu buchnęło siarczanym dymem i dioboł zniknął, jak zły sen. Śmiatek z jękiem podniósł się z kolan i sapiąc poczłapał za postaciami wspinającymi się już po schodach.
   Erich był w kiepskim stanie, ale jednak żywy. Z dziwnym wyrazem twarzy, ni to z wdzięcznością, ni to z wyrzutem patrzył na swych wybawców. Ale oni nie oczekiwali wdzięczności, ani wyjaśnień. Są na tym świecie rzeczy, które nie śniły się filozofom, ani nawet najwięszym ochlaptusom w pijackim widzie. To czego byli świadkami wpisywało sie w mistyczną historię krainy, w której, tak jak ich dziadowie i pradziadowie żyli, tak i oni duszą i krwią byli z nią związani na dobre i złe. Dobre duchy i piekielne czarcie sługi od zawsze wtrącały sie w miejsową doczesną rzeczywistość. Kozden bajtel słyszoł od starki czy starzika historie tak niesamowite, że skóra cierpła na karku. I żoden nie ważył się nie wierzyć w te opowieści.
   Kiedy wyleźli na sam wierch i zaryglowali okute stalą dźwiyrza odetchnęli z ulgą. Umazane gęby otarli i siedli ciężko na dębowe deski. 
- Dzięki chopy - odezwał sie  wkońcu Erich - bez wos, to by ... - machął tylko ręką.
- Niy ma sprawy - odparł Śmiatek.
- Mom u wos dług. Kieby kery z wos coś ... to wiycie. 
- Wiymy - chórem przytaknęli.
Erich uścisnął im ino tak po chopsku dłonie i rozeszli się w swoje strony.
   Tak to Szipa i Śmiatek walczyli ze złym. Dioboł skoczył zaś na jakiś czas w swoje czarcie czeluście lizać rany, a stary Erich pozostał wśród żywych ku uciesze klienteli wszelkiej proweniencji. Co by przeca było, kieby nie bylo komu nadal prowadzić pierwszy po kościele przybytek, w postaci mordowni "U Ericha". Strata byłaby niebywała. Nikt jednak nie wiedział, kto ich od tego nieszczęścia uchronił. Prawdziwi jednak bohaterowie po ordery piersi nie wypinają, więc tajemnicą pozostanie, jak Szipa i Smiatek tak wyzgernie się z diobłem rozprawili.
   Słońce chowało sie już za hołda i kończył się dzień nie tak inny, jakby się wydawało."


cdn ...


całość: TUTAJ

Nowe zdjęcia

Wstawiłem kilka nowych obrazków do:
- Makro - owady
- Krajobrazy

nowy album :
- Różności

między innymi:




"Świat na trzeźwo jest nie do zniesienia"


"... świat na trzeźwo jest nie do zniesienia" [Psy 2]
W odpowiednim czasie odpowiednia ilość alkoholu rozbełtuje nieznośną krztynę powszedniości z odrobiną ... bezprzykładnej codzienności. 
Szkoda czasu na sen, gdy noc taka młoda.

sobota, 26 maja 2012

"Przypadki Szipy i Śmiatka" ... ciąg dalszy

Ciąg dalszy przygód Szipy i Śmiatka ...


"Tajemniczy przybysz nie zważał na to co działo się wokoło. Choć wzrok jego był niedostępny, zdawał się go wbijać w szynkarza z siłą sztyletu. W knajpianej izbie jakby pociemniało i robiło się coraz chłodniej. Mimo że powietrze stało gęsto, płaszcz nieznajomego falował poruszany niewiadomego pochodzenia wiatrem. Postąpił krok w stronę baru. Potem drugi. Erich odstawił pieszczony wcześniej kufel. Nieznajomy zaparł się dłońmi o błyszczący blat, a z jego ust wydobył się charczący głos.
- I co Erich ? Wróciłem. Czas się wypełnił. Czas spłacić dług.
Szynkarz nie stracił rezonu na te dziwne, górnolotne słowa, które niejednego wpawiłyby albo w spazmatyczny strach, albo doprowadziłoby do histerycznego śmiechu. Ale nie Ericha. Toć to boł chop stond, a nie z bylekaj. 
- Godosz ? A wiela mo być ?
- Ty wiesz. I nie ile, a co.
- No ja ... wiym - Erich smutno zwiesił głowę i odrzucił ręcznik w kąt - toć idymy.
I zniknęli za kotarą oddzielającą bar od knajpianego zaplecza.
   Gdy materia zasłony opadła Szipa i Śmiatek spojrzeli na siebie wymownie i już wiedzieli co robić powinni. Przeca czego, jak czego, ale honoru im nie brakowało i nie mogli zostawić Ericha samego w oblichu chryi, która bez wątpienia miała się uskutecznić. Weszli za bar i bez cienia strachu wkroczyli w półmrok zaplecza. Gdy opadła za nimi ciężka kotara ich oczom ukazały się ledwo widoczne strome schody prowadzące w ciemne czeluście podziemia. Po niemurowanych, kutych w skale ścianach spływały strużki wody, które łaczyły się i spływały lichymi strumykami po stopniach schodów i z cichym pluskiem znikały w ciemności poniżej.
Szipa i Śmiatek krok za krokiem, przytrzymując się stalowych poręczy, schodzili w nieznane.
Poza odgłosem wody panowała cisza, którą rozbijały tylko ich własne kroki. 
   Kiedy dotarli do samego dołu - a było to sporo metrów niżej - ukazał im się oświetlony z rzadka naftowymi latarniami długi korytarz sklepiony ceglanym klinkierowym półłukiem. Gdzieś z oddali dolatywał ni to szept, ni zgrzytanie, ni śpiew, ni modlitwa, jakieś odgłosy zniekształcone wielorakim echem. Ruszyli do przodu zaciskając pięści tak, aż im kłykcie pobielały. Czuli się deczko niepewnie, bo nie tego się spodziewali ruszając z potencjalnym ratunkiem dla Ericha. Było nie było, nie mogli sie już wycofać. To by było pierońsko nie po ichniemu z raz obranej drogi zawrócić. Straszne popsznioły z nich byli i trudno ich było odwieść od czegokolwiek, co sobie obmyślili. Szli więc dalej zaciskając zęby i gotowi na nielicha haja.
   Dobiegające z oddali głosy stawały sie coraz głośniejsze, a migoczące światła coraz mocniejsze. Gdy doszli do końca korytarza ich oczom ukazała sie pieczara tak rozległa, że można by w niej pobudować katedrę z niebosiężnymi wieżami. Do jej dna prowadziły wykute w kamieniu strome schody, na które wkroczyli nie bez wahania coraz bardziej zadziwieni, zaskoczeni i leko już wydygani, ale i ciekawi tego, co ich czeka. A czekało ich nie mało.
   Dotarli właśnie do samego dołu pieczary gdy powietrze rozdarł pierońsko głośny ryk keby z samego dioblego chyrtonia wypluty. Zadrżały skały dokoła, a z powały poleciały kamienie. Z przeciwległego końca pieczary buchnęły, kupa metrów do góry, piekielnej urody płomienie. W ich blasku ujrzeli splecione w morderczym zmaganiu istoty. Jedna z nich człowiecza, druga siarką i zwierzęcym truchłem cuchnąca, obleczona w skórę czarną i oku paskudną jakoby z samego diobła ściągnięta. Człowiekiem był Erich zaś paskudną maszkarą sam diobeł, kery ściep ludzka postura i łoblek swojo piekielna. 
   Tytaniczna do była walka na śmierć i życie, kere Erich nie chcioł oddać jeszcze tego dnia. Dioboł mocarne swe pazury ku niemu wyciągoł i staroł się chycić bidoka za gardło i wydusić z niego zakontraktowaną piyrwyj duszę. Szipa i Śmiatek stali urzeczeni śmiertelnym zmaganiem, tym spektaklem dwóch aktorów, tą epicką paradą dobra i zła, które wiodą bój w odwiecznej walce o prymat nad światem doczesnym i o dusze nieśmertelne na wieczność.
   Erich oddawał po mału pole silniejszemu przeciwnikowi. Tylko siłą woli przetrwania jeszcze dawał radę odpierać coraz gwałtowniejsze ataki. Dioboł plując żrącym jadem przypierał go ku kamiennej ścianie i raz za razem zadawał razy, a na ciele Ericha malowały się broczące krwią rany, z których wypływała ciemnymi strugami unosząc resztki sił. Nie było co czekać. Trza było działać. Szipa i Smiatek pędem skoczyli ku kotłującym się ciałom. W biegu kożden chycił kamienne ostre bergi i unosząc ku górze ramiona szykowali się do zadania ciosu. Byli o krok od diobła, kiedy ten wyczuł ich obecność i odwrócił ku biegnącym swe paskudne przekrwione ślepia."


całość rośnie TUTAJ

piątek, 25 maja 2012

"Przypadki Szipy i Śmiatka" ciąg dalszy ...

Najświeższe wersy :


" Pośród kwadratowych stolików nakrytych kraciastą ceratą krzątała się panna Urszula w kusym fartuszku obszytym falbaniastą koronką w kolorze przekwitłej róży. Dorabiała u starego Ericha kiedy ruch w knajpie był większy niż zwykle. Trudno było mowić, żeby akurat dzisiaj tłumy waliły do piwnego przybydku, ale dzień dopiero nabierał rozpędu, a do wieczora było jeszcze daleko. Po kątach siedziało kilku gości spode łba wodzących oczami za Urszulą, taksując jej kształtne sarnie nogi od stóp, po zakończenie ud ledwie skrywane pod filuternym fartuszkiem. Szipa i Śmiatek, jako przedstawiciele tego samego gatunku, co pozostali goście Ericha, z rozdziawionymi gębami, z kuflami w dłoniach, wpatrywali się w ten cud mniemany z gracją przemykający ze ścierą w rękach od stolika do stolika.
   I tak staliby w stanie rzeczy niezachwianym, gdyby nie zostali wyrwani z magicznego transu przez hałas otwieranych z impetem drzwi. W drzwiach pojawiła się postać o obfitym gabarycie i powierzchowności niepokojącej. Ten ktoś, lub coś - tego nikt pewien być nie mógł - zatrzymał się wpasowany w futrziny Erichowej knajpy i z wolna zlustrował lokal wzrokiem przenikliwym na wskroś, choć nikt jego oczu dostrzec nie mógł, tak głęboko osadzone bowiem były w w fizjonomii ukrytej w cieniu szerokiego ronda kapelusza. Cała postać otulona cieniem była, co tylko potęgowało wśród obecnych uczucie lodowatego wręcz chłodu bijącego od tajemniczego przybysza. 
   Tylko Erich wiedział kto to. Tylko on nie zamarł w bezruchu na jego widok i nadal pucował kufel ręcznikiem nie pierwszej świeżości. Wtórowali mu jedynie Szipa i Śmiatek stojący pomiędzy nim, a przybyszem, którzy znaleźli się w mało komfortowej sytuacji sekundanta na linii strzału stojącego pomiędzy dwoma rewolwerowcami szykujacymi się do krwawej rozprawy. Toteż w manewrze wręcz niedostrzegalnym w swej płochości, oddalając się w dwie przeciwległe strony baru, popłynęli ruchem płynnym, aczkowiek zdecydowanie przystającym do potrzeby chwili. Można rzec, jeśli to możliwe, że to tak właśnie sie stało, że uskoczyli niedostrzegalnym dla oka ruchem tak gibkim, że jedynie technika poklatkowa pokazałaby jaką zwinnością się wykazali. "


... cdn ...


narastająca z czasem całość: TUTAJ

Mega piątek

Łał !!!
   Mam wolny piątek ! Cóż to za wspaniała perpsektywa. Po tygodniu pełnym wyzwań, upstrzonym negatywnymi emocjami tak gęsto, jak wielkanocny sernik rodzynkami, mam wolny dzień. Co prawda nie bez powodu i nie leniwy, ale jednak to dodatkowe godziny po właściwej stronie szlabanu.
   Tydzień był na prawdę ciężki. Pomału jednak przyzwyczajam się do nowego trybu i charakteru mojej pracy. Pomalutku łapię i oswajam te wszystkie dzikie bestie, którymi muszę się zająć z racji powierzonych zupełnie nowych dla mnie służbowych obowiązków i wyznaczonych dodatkowych bieżących zadań. Ustawiam we właściwej kolejności poszczególne priorytety, które ze swej natury wszystkie są najważniejsze i najpilniejsze. Do pełni organizacyjnego sukcesu brakuje mi jedynie jeszcze jednej pary rąk do pracy, którym mógłbym przekazać, to czym z racji innych obowiązków nie jestem w tej chwili rady sprostać, co wpędza mnie w nielichą frustrację. Ale mam nadzieję - nie dopuszczam innej opcji - że ten stan w przeciągu miesiąca, jaki pozostał mi do upragnionego urlopu, rozwiążę. Jeśli by nie, to będę w tarapatach. Nie może być dalej tak, że wszyscy i nikt, najako "na kogo bęc" przejmują moje pojedyńcze zadania. Nie tędy droga. I wiem to ja, wie mój przełożony, i wiedzą ludzie, na których teraz spada ta praca, z którą się słusznie nie identyfikują.
   W przyszłym tygodniu jadę na szkolenie "menadżerskie" do stolicy. Z jednej strony ok, bo każdy dodatkowy papier do CV na pewno nie zaszkodzi. Z drugiej jednak, to wyjęty cały dzień, a biorąc pod uwagę ich intensywności i napakowania treścią w ostatnim czasie, odbije się to na bieżących moich sprawach. No ale nie ma nad czym dyskutować.
   To tyle jeśli chodzi o zawodową stronę bieżących dni. Poza tym jest jeszcze ta druga, ważniejsza. Wiktoria dochodzi pomału do zdrowia, choć niepokoi mnie to, że jej gardło nadal  jakoś nie wygląda najlepiej. Za godzinę idziemy do lekarza do kolejnej kontroli - w samą porę, żeby zareagować na to co się tam jeszcze dodatkowo chce wykluć. Boję się tylko, żeby nie dostała kolejnej porcji antybiotyku, bo po minionych dwóch tygodniach i tak już organizm ma tak ściorany tym świństwem, że widać to gołym okiem. No cóż, zobaczymy.
   Byliśmy w tym tygodniu dwa razy na działce u Kubusia - w ramach wieczornych rodzinnych spacerów. Jutro wybieramy się na małą imprezkę do Biskupic no i oczywiście z kwiatkami na Dzień Matki do obu babć. Niedziela w założeniu ma być leniwa, jak tylko to możliwe. Tak to ostatnimi czasy wygląda, że w ostatni dzień tygodnia odsypiamy poprzednie sześć. Trochę szkoda, że nie ładujemy akumulatorów bardziej aktywnie, tak jak to parę tygodni temu się zdarzyło, że pojechaliśmy w Jurę, do Mirowa i Bobolic. Chciałbym abyśmy mieli w sobie na tyle chęci i sił, żeby to lato bylo inne niż poprzednie, żebyśmy zmobilizowali się na zabieranie Wiktorii na jednodniowe wycieczki w fajne miejsca, zamiast gnicia w pościeli, gdy słońce za oknem jasno świeci. Taki sobie stawiam mój mały prywatny cel do osiągnięcia na najbliższe ciepłe weekendy.
I sam się z niego będę musiał rozliczyć.


(godz 12:15)
... no i zmiana planów na jutro.


Wiktoria dalej chora. Jest gorzej niż było ostatnio. Gardło paskudne. Zmiana antybiotyku. Kolejny tydzień odsiadki w domu.
Tym samym, jutrzejsze wyjście staje się nieaktualne ...
Szkoda ...

niedziela, 20 maja 2012

Leniwa niedziela

Za oknem piękna słoneczna pogoda, jest ciepło i sielankowo. Przyroda pobudzona przyjaznymi masami powietrza z południa Europy dała roślinom sążnistego kopniaka do zazieleniania się na całego. Drzewa z dnia na dzień, z godziny na godzinę zagęszczają swe korony soczysta zielenią listowia. Tylko o tej porze roku zieleń ma ten niespotykany później odcień. Jest pięknie. Jest fantastycznie. Rzec by można - żyć się chce.

Recenzje


Czasami pisuję recenzje książek, które czytam.


Moje recenzje książek na kochamksiazki.pl



sobota, 19 maja 2012

Mój magiczny FOTO świat



Zapraszam do mojego foto świata. Świat widziany okiem obiektywu. 
Zaczarowany światłem mój osobisty subiektywny świat barw i kształtów.


Mój magiczny FOTO świat

"Przypadki Szipy i Śmiatka"

O ile poprzednio polecałem lekturę moich wypocin, które u zarania miały być powieścią, jednak gdzieś zatraciłem z czasem wątek, to tym razem coś świeżego ... :) To oczywiście tylko próbka  ... jak na razie:)))


"Przypadki Szipy i Śmiatka"

piątek, 18 maja 2012

Piątek - lepszego początek

No to jest!
Popołudniowy piątek. Idelana pora dnia właściwego dnia tygodnia - kwintesencja weekendu.
Jakże ciepło robi się na duszy wraz z ostatnim w tygodniu odbiciem karty na bramie. Świat po tamtej stronie szlabanu zostaje na jakiś czas jedynie niemiłym wspomnieniem, z którego trzeba wraz się otrząsnąć, żeby nie zmarnować czasu na odpoczynek, żeby efektywnie się zresetować i mieć siły na dalsze zmagania.
No to zaczynamy relaksowanie się na maxa !!!

wtorek, 15 maja 2012

A mnie się lata chce ... !

   Za oknem temperatura która nijak nie przystaje do kartki w kalendarzu. W domu nie grzeją kaloryfery, trzeba sobie zrobić gorącej herbaty dla rozgrzewki. Kto by pomyślał, że to środek maja. A mnie się lata chce !
   Nic mnie tak nie trzyma przy życiu jak to, że już za chwileczkę, już za momencik będzie znowu lato. Ta pora roku tak ukochana przeze mnie, tak hołubiona i z zazdrością zagarniana ku sobie, dla siebie tylko. Gdybym tak mógł, to schowałbym sobie najdojrzalszy i soczysty kawałek gorącego lata, pachnącego wiatrem i żywicznym aromatem sosnowego lasu, tak jak się chowa ostatnią butelkę udanego rocznika wina wciskaną w najgłębszy kąt piwnicy - żeby mieć, żeby było, żeby zostało na zawsze.
   Jak za chłopięcych lat odliczałem dni do ostatniego dzwonka w szkole, do początku wakacji, tak teraz liczę dni do początku lata, do urlopu. Można by rzec, że mój rok nie pokrywa się z kalendarzowym. Albo inaczej, start i meta mojego osobistego kalendarza jest przesunięty do początku lata, bo ta data, ten dzień określa początek tego co najlepsze, najmilsze, dającego nowe nadzieje i budzące do życia emocje. To zawsze z początkiem lata składam sobie obietnice zmian na lepsze, ufnie ślubuję poprawę i wierzę, że wszystko ułożę tak jak winno być poukładane. Z sercem pełnym wigoru, tak jak ciepłe ciuchy, zrzucam z siebie jarzmo wszelkich zaniedbań i z pustym kontem przewinień rozpoczynam nową lepszą erę bycia na tej ziemi.
   Jak Bozia da, to za półtorej miesiąca będę myślał już tylko o jednym - o pakowaniu walizek. I wsłuchując się w "The final countdown" będę odliczał ostatnie dni do tego wieczora, gdy odpalę silnik i wyruszę w trasę do mojego letniego Eldorado, do mej Ziemii Obiecanej, nad to ukochane zimne, ale jakże swojskie śródlądowe morze. A potem już tylko szum fal i zapach sosen porastających wydmy, zimne piwko, arcydroga rybka w smażalni, spacery na powitanie wschodzącego i kładącego się spać słońca, szwędanie się z aparatem po wydmowych lasach, prażenie się w słońcu na śnieżno białym piasku i szczękanie zębami gdy akurat pojawi sie wyjątkowo zimny prąd przy plaży. Wszystko to składa się na sielankowy obraz malowany przez moją podświadomość, który tak głęboko tkwi we mnie, że nie dopuszczam do siebie myśli iżby rzeczywistosć mogłaby być inna. Co roku staję przed weryfikacją moich wyobrażeń zachłystując się pierwszym powiewem morskiej bryzy. Na szczęscie w końcowym rozliczeniu nigdy nie jestem stratny. A wspomnienia tych kilku dni w roku pozostaje ze mną na kolejne 365 dni.

niedziela, 13 maja 2012

Niedziela

Oto jest. 
Niedziela.
Jak by na to nie patrzeć znowu dopadło mnie niedzielne dogorywanie. 
Na zegarze 16:52. Gdzieś uciekł mi weekend, choć nie bez emocji. 
Wczoraj potrójne świętowanie poprzedzone pięcioma ośmymi dniówki za biurkiem. O ile ranek mogę zaliczyć do udanego i produktywnego, to jednak popołudnie i wieczór były średnio fantastyczne - szczególnie, że czym bliżej "gorączki sobotniej nocy", tym bardziej na pierwszy plan wychodziła "sobotnia gorączka Wiktorii". A ja już tak mam, że gdy zaczyna chorować, to wpadam w bardziej lub mniej uzasadnioną panikę - ot ręce mi opadają, gdy widzę, że przegrywa z tymi czy innymi zgrajami paskudnych drobnoustrojów czyhających na jej ciałko. Tym samym gdy goście odjechali ani mej piękniejszej połówce, ani mi osobiście, już nie było w głowie dalsze świętowanie, a butelka Jasia zręcznie zakorkowana na powrót znalazła się w barkowym zaciszu obok podobnych sobie koleżanek.
Noc minęła spokojnie. Lecz ledwie świt przetarł zaspane oczy, a już po chwili z pokoju Wiktorii doleciały nas pochlipywania wiadomego pochodzenia. Ból dał znać o sobie. A że wiktoria bardzo rzadko żali się z powodu bólu gardła, więc wiadome było iż tym razem jest po prostu źle. Nie pozostało nic innego jak szukać pomocy medyka. A jak już szukać, to od czego jest wujek Google , hę ? I tu czekało mnie wielkie rozczarowanie, choć pewnie wujek tu niczemu nie jest winny. W poszukiwaniu niedzielnego pediatry poległem, jak stałem. Okazało się, że nie ma co liczyć na to, aby w pięknym mieście Zabrze znaleźć ot tak lekarza w niedzielny poranek. Pewnie niejeden taki jest, ale w necie się nie reklamuje - z wiadomych względów finansowo-skarbowych. Chcąc nie chcąc trzeba było naszego małego zdechloczka ubrać, zapakować do samochodu i pojechać do jedynej (!) przychodni, która niesie pomoc w weekendy. Pojechaliśmy więc. I wróciliśmy z workiem lekarstw i przepisem na leczenie ... szkarlatyny. Teraz walczymy ze słabością zdechloczka i tym bardziej niedziela ta nijak nie przystaje do majowego słońca za oknem, choć i ono męczy się z chmurami i temperaturą godną Zimnych Ogrodników.



Przenosiny

Idąc za życzliwą radą, to tutaj zakotwiczyłem ... na razie ...
Mam nadzieję, że bedzie to miejsce bardziej przyjazne niż poprzednie. 

Betonowe wiatraki ...


Wielce dosadnym doznaniem jest obcowanie z ludźmi bezrefleksyjnymi. Ich niezdolność do głębszej refleksji w zależności od nastroju chwili doprowadzać może do uczuć rozkładających się na osi X, od pełnego żalu współczucia do szewskiej pasji z pogranicza ogólnoorganowej furii wstrząsającej całym organizmem z wisienką na torcie w postaci duszy kipiącej chęcią dokonania srogiej zemsty na imć delikwencie.
Tępy upór polegający na nieprzyjmowaniu w dyskusji merytorycznych argumentów, które a'priori winne być uznane za dogmat przez każdego średnio rozsądnego homo sapiens, powoduje że ręce same składają się do bolesnego gestu wyrażającego skrajne załamanie.
Jednak jest też druga strona medalu. Przychodzi w przypływie trzeźwego powiewu rozsądku, który zawsze, jak tęcza po burzy zawisa nad miastem, tak on schładza po dyskusji rozdygotane serce. Wkrada się do głowy tako oto myśl, że może to jednak nie jest tak ? Może to z góry obrany wyrachowany kurs, którego celem jest zamaskowanie swojej nieudolności oraz braku kanonicznego sprytu właściwego istocie obdarzonej organem do myślenia.
Jak jest naprawdę ?


 

Czy należy naiwnie wierzyć w bezinteresowną ludzką słabość ? Czy może jednak dokoła czai się ukryta zła wola z przyklejonym uśmiechem Jokera ... ? Czy to jednak ignorancja, czy to może jednak brak dobrej woli podszytej strachem o własną d*** ?
Czy to prosta naiwność, czy brak cywilnej odwagi do wzięcia na klatę odpowiedzialności za własne poczynania ?

Jak by nie było, bezsilność w walce z betonowymi wiatrakami, które dzień w dzień mielą plugawe plewy, zamiast zdrowe ziarna, jest donkiszoterią skazaną na przegraną.
Z tego chleba nie będzie.

Ale czy nie jest romantycznie nacierać kopią błędnego rycerza na hordy mierżącego przeciwnika ... ?