Ciąg dalszy przygód Szipy i Śmiatka ...
"Tajemniczy przybysz nie zważał na to co działo się wokoło. Choć wzrok jego był niedostępny, zdawał się go wbijać w szynkarza z siłą sztyletu. W knajpianej izbie jakby pociemniało i robiło się coraz chłodniej. Mimo że powietrze stało gęsto, płaszcz nieznajomego falował poruszany niewiadomego pochodzenia wiatrem. Postąpił krok w stronę baru. Potem drugi. Erich odstawił pieszczony wcześniej kufel. Nieznajomy zaparł się dłońmi o błyszczący blat, a z jego ust wydobył się charczący głos.
- I co Erich ? Wróciłem. Czas się wypełnił. Czas spłacić dług.
Szynkarz nie stracił rezonu na te dziwne, górnolotne słowa, które niejednego wpawiłyby albo w spazmatyczny strach, albo doprowadziłoby do histerycznego śmiechu. Ale nie Ericha. Toć to boł chop stond, a nie z bylekaj.
- Godosz ? A wiela mo być ?
- Ty wiesz. I nie ile, a co.
- No ja ... wiym - Erich smutno zwiesił głowę i odrzucił ręcznik w kąt - toć idymy.
I zniknęli za kotarą oddzielającą bar od knajpianego zaplecza.
Gdy materia zasłony opadła Szipa i Śmiatek spojrzeli na siebie wymownie i już wiedzieli co robić powinni. Przeca czego, jak czego, ale honoru im nie brakowało i nie mogli zostawić Ericha samego w oblichu chryi, która bez wątpienia miała się uskutecznić. Weszli za bar i bez cienia strachu wkroczyli w półmrok zaplecza. Gdy opadła za nimi ciężka kotara ich oczom ukazały się ledwo widoczne strome schody prowadzące w ciemne czeluście podziemia. Po niemurowanych, kutych w skale ścianach spływały strużki wody, które łaczyły się i spływały lichymi strumykami po stopniach schodów i z cichym pluskiem znikały w ciemności poniżej.
Szipa i Śmiatek krok za krokiem, przytrzymując się stalowych poręczy, schodzili w nieznane.
Poza odgłosem wody panowała cisza, którą rozbijały tylko ich własne kroki.
Kiedy dotarli do samego dołu - a było to sporo metrów niżej - ukazał im się oświetlony z rzadka naftowymi latarniami długi korytarz sklepiony ceglanym klinkierowym półłukiem. Gdzieś z oddali dolatywał ni to szept, ni zgrzytanie, ni śpiew, ni modlitwa, jakieś odgłosy zniekształcone wielorakim echem. Ruszyli do przodu zaciskając pięści tak, aż im kłykcie pobielały. Czuli się deczko niepewnie, bo nie tego się spodziewali ruszając z potencjalnym ratunkiem dla Ericha. Było nie było, nie mogli sie już wycofać. To by było pierońsko nie po ichniemu z raz obranej drogi zawrócić. Straszne popsznioły z nich byli i trudno ich było odwieść od czegokolwiek, co sobie obmyślili. Szli więc dalej zaciskając zęby i gotowi na nielicha haja.
Dobiegające z oddali głosy stawały sie coraz głośniejsze, a migoczące światła coraz mocniejsze. Gdy doszli do końca korytarza ich oczom ukazała sie pieczara tak rozległa, że można by w niej pobudować katedrę z niebosiężnymi wieżami. Do jej dna prowadziły wykute w kamieniu strome schody, na które wkroczyli nie bez wahania coraz bardziej zadziwieni, zaskoczeni i leko już wydygani, ale i ciekawi tego, co ich czeka. A czekało ich nie mało.
Dotarli właśnie do samego dołu pieczary gdy powietrze rozdarł pierońsko głośny ryk keby z samego dioblego chyrtonia wypluty. Zadrżały skały dokoła, a z powały poleciały kamienie. Z przeciwległego końca pieczary buchnęły, kupa metrów do góry, piekielnej urody płomienie. W ich blasku ujrzeli splecione w morderczym zmaganiu istoty. Jedna z nich człowiecza, druga siarką i zwierzęcym truchłem cuchnąca, obleczona w skórę czarną i oku paskudną jakoby z samego diobła ściągnięta. Człowiekiem był Erich zaś paskudną maszkarą sam diobeł, kery ściep ludzka postura i łoblek swojo piekielna.
Tytaniczna do była walka na śmierć i życie, kere Erich nie chcioł oddać jeszcze tego dnia. Dioboł mocarne swe pazury ku niemu wyciągoł i staroł się chycić bidoka za gardło i wydusić z niego zakontraktowaną piyrwyj duszę. Szipa i Śmiatek stali urzeczeni śmiertelnym zmaganiem, tym spektaklem dwóch aktorów, tą epicką paradą dobra i zła, które wiodą bój w odwiecznej walce o prymat nad światem doczesnym i o dusze nieśmertelne na wieczność.
Erich oddawał po mału pole silniejszemu przeciwnikowi. Tylko siłą woli przetrwania jeszcze dawał radę odpierać coraz gwałtowniejsze ataki. Dioboł plując żrącym jadem przypierał go ku kamiennej ścianie i raz za razem zadawał razy, a na ciele Ericha malowały się broczące krwią rany, z których wypływała ciemnymi strugami unosząc resztki sił. Nie było co czekać. Trza było działać. Szipa i Smiatek pędem skoczyli ku kotłującym się ciałom. W biegu kożden chycił kamienne ostre bergi i unosząc ku górze ramiona szykowali się do zadania ciosu. Byli o krok od diobła, kiedy ten wyczuł ich obecność i odwrócił ku biegnącym swe paskudne przekrwione ślepia."
całość rośnie TUTAJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz