FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 30 czerwca 2019

Ekstremalnie fajnie

To był dzień! To był dzień gorący! Temperatura w cieniu, w najcieplejszym momencie dnia wahała się od 36 do 38 st.C. Ha! To się nam lato rozochociło! I nic, że przyszły tydzień ma być i z opadami, i z temperatura z innej już bajki. Nawet, jeśli z nieba poleci deszcz, a termometry pokażą o dychę mniej, to i tak będziemy w "letniej strefie wpływów".

Wstałem dzisiaj wcześnie. Po węglowodanowym śniadanku, już o 6:30 siedziałem na rowerze i pomykałem w kierunku zachodnim. Tak wcześnie, bo prognozy pogody na ten dzień były mi znane. Plan więc był taki, aby rowerową wycieczkę odbyć na tyle szybko, aby wrócić do bazy przed południem. Jak się później okazało, ledwo co zdążyłem przed zagotowaniem się świata od południowego słońca.

Trasa na dzisiaj była tak ułożona, aby zaliczyć trzy kolejne miejsca na Szlaku Architektury Drewnianej Górnego Śląska. Ale zacząłem od Kamieńca i znanego mi już tamtejszego pałacu. Znanego, to może zbyt wiele powiedziane. W pałacu funkcjonuje placówka sanatoryjna i już na bramie tablica krzyczy, że "obcym wstęp wzbroniony". Furtka jednak nie zamknięta, więc... Ale od razu wypatrzył mnie przenikliwym wzrokiem jakiś prominentny (sądząc po schodzonym dresie), samozwańczy kierownik turnusu, który szepnął mi tajemniczo, że dzisiaj niedziela, że kadry nie ma, i że mogę sobie dookoła pałac pooglądać. Podziękował uprzejmie za objęcie mnie
protektoratem i zaparkowawszy rower tuż za bramą (jakby uciekać trzeba było szybko, czy coś...) i uzbrojony w telefon robiący zdjęcia obszedłem dookoła budynek pałacu. To o cały rząd wielkości więcej niż w zeszłym roku, kiedy to odważyłem się na chybcikiem robione zdjęcia frontu budynku.

No i dalej w trasę. Tak się rozpędziłem, że minąłem drogę, w którą miałem odbić. Jak się później okazało, zerkanie na googlową mapę było dzisiaj równie potrzebne, jak zapas napoju izotonicznego w kolorze niebieskim. Nawróciwszy się na właściwy szlak podeptałem pedały zamaszyście. I kiedy już oczami wyobraźni byłem przy pierwszym właściwym przystanku mojej wycieczki, zacząłem
powątpiewać czy aby na pewno jadę we właściwym kierunku. No i słusznie, bo okazało się, że wujek Google wyprowadził mnie w pole. Dosłownie, w pole pszenicy. Odstawiłem rower elegancko na stopce i nie wierząc jeszcze w to co widzę podeptałem stopami swymi w pole przede mną. I .... i nic nie wskórałem. Może wuj pomyślał, że jadę nie rowerem, a "bizonem" i wykoszę sobie wśród złotych łanów drogę na przełaj. No nie, jednak nie. Trzeba mi było zawrócić, bo nijak drogi do jazdy do przodu nie było. Ale owa omyłka, pozwoliła mi odwiedzić przeuroczą kolonię Łubki. To takie miejsce, gdzie jak już będę duży i bogaty, to wybuduję dom i będę się ganiał z hazokami po okolicznych marchewkowych polach.

Pomylona droga wywróciła do góry nogami moją dzisiejszą trasę. I tak oto dojechałem do Księżego Lasu, który to planowo miał być ostatnim punktem wycieczki. Drewniany kościółek pw. św. Michała Archanioła datowany jest na koniec XV wieku. To całkiem działająca na wyobraźnię data. Na moją wyobraźnię. Dookoła kościoła niewielki cmentarzyk. Sama świątynia już z daleka pachnie historią. A gdy się do niej podejdzie, to zapach starego, rozgrzanego słońcem drewna, świdruje w nozdrzach.
Obszedłem wkoło, obwąchałem, porobiłem zdjęcia i ... pocałowałem klamkę. To, że kościół był zamknięty, to mnie nie zdziwiło. Nie wygląda na użytkowany. Tajemnicą pozostanie więc dla mych oczu barokowe wnętrze tego kościółka. Zamykanie takich miejsc na klucz, z jednej strony irytuje, ale z drugie strony nie dziwi. No bo kto ma tego pilnować przez dewastacją i rozkradaniem? No kto?

Dalej w drogę. Jak już kolejność przystanków mieszać, to na całego. Toteż na punkt drugi trafiła pierwotna jedynka. Mimo wszystko ufając podpowiedziom wujka G, pomknąłem dalej. I jak to dzisiaj miało już miejsce, ponownie począłem wątpić w obraną drogę. Ja, dziki człowiek z miasta, jak kończy mu się asfalt pod kołami, a zastępuje go szuter, to ściągam znacząco brwi, a bruzda na czole pogłębia się wielce.
Kiedy natomiast ów szuter nabiera zieleni trawiastej ścieżki wśród łąk i pól, to tracę rezon. Całe szczęście, że tym razem nawet najwęższa ścieżyna prowadziła już we właściwym kierunku. Ba, wyprowadziła mnie na całkiem cywilizowaną szosę nr 901. A z niej już jedynie rzut beretem do wsi Sieroty. Tam miała na mnie czekać najbardziej okazała drewniana świątynia na dziś.





I czekała. Już z daleka widoczna wśród pól wieża z cebulastym hełmem, ściągała wzrok. Sam kościół pw. Wszystkich Świętych robi wrażenie.
To już "kawałek" porządnej budowli. Nie to, co mały wiejski kościółek widziany w Księżym Lesie. Zadbane otoczenie, przystrzyżona trawa, kwiaty; współczesny, acz z kamienia wybudowany, polowy ołtarz; ławeczki dla strudzonych wiernych. I tylko jedno, poza zapachem starego drewna, takie samo, jak w Księżym Lesie - zamknięta drzwi do świątyni. Tak więc, ani gotyckich polichromii, ani barakowego i renesansowego wyposażenia, nie było im dane oglądać. Szkoda. To już 2:0 dla zamkniętych drzwi. Cóż, skorzystałem z jednej z ławeczek z widokiem na kościół, spożyłem pierwsze tego dnia łyki niebieskiego izotonika. 

Do ostatniego przystanku było już zupełnie niedaleko. Jeszcze tylko wspiąć się na kolejne wzniesienie drogi, co przy wzrastającej ekspresowo temperaturze i dującym już zdrowo wietrze nie było łatwe, a powinienem po prawej wypatrywać wieży kościoła w Zacharzowicach. A tu nic nie widać! Okazało się, że zbudowany w 1570 r. kościółek pw. św Wawrzyńca stoi w dolnej części wsi, a jego rozmiary pozwalają mu się skryć w cieniu wielkich, wiekowych dębów rosnących wokół niego.
Niewielka ta budowla, z niewielką wieżyczką, z malutkim cmentarzykiem. No uroczy. Ale co najciekawsze, to już z daleka widać, że drzwi otwarte! No to już ci porzucić jeno rower i pakujemy się do środka. W kameralnym wnętrzu modli się mężczyzna. Zająłem miejsce w ławce po przeciwnej stronie, aby uszanować jego modlitewne skupienie, a i samemu zmienić słowo ze Wszechmocnym. Ale w kieszeni już odpalony aparat w telefonie.
Bo wnętrze... bo wnętrze kościoła... bo bo , no piękne jest. Głównie barokowe. Niewiele miałem czasu na podziwianie wnętrza, albowiem mężczyzna, który okazał się księdzem, zapowiedział że zaraz musi zamykać kościół. Ale com sfocił, to moje. Tak oto "zamknięte drzwi" wygrały dzisiaj ze mną jedynie 2:1.

I nuże do domu czas! A że ciepło i wietrznie, to droga choć niedaleka, swoje kosztować musi. Mając w pamięci poranne wzgórza i górki na trasie, wybrałem nieco inną drogę. Mając nadzieję, że ominę najbardziej uciążliwe podjazdy. O ja naiwny! Ale przynajmniej nie po własnych śladach wracałem. Dystans podobny, wzniesień do pokonania nie mniej, ale asfaltowa wstęga malowniczo wiła się wśród pól i lasów.
Koniec końców, licznik wskazał prawie 54 km. To były dobre kilometry.


.................................

A teraz z innej beczki. 
Po siedmiu tygodniach diety, waga pokazuje -8,4 kg. Po dwóch miesiącach, to w sumie -9,3 kg. Jest dobrze.

środa, 26 czerwca 2019

Afryka dzika

Dzisiaj termometry pokazywały 36 st.C w cieniu. Ile w słońcu było, to mało istotne. Gdyby nie porywisty wiatr towarzyszący spiekającemu powierzchnię ziemi słońcu, to byłoby zapewne ... zbyt ciepło. Gorące podmuchy, mimo że nie studziły, podkręcały pikanterię tej pogody. Choć pot zlewa strugami każdy kawałek ciała, to czuję się doskonale w taki czas. Uwielbiam gorące lato!
Środowa kulminacja temperaturowa jest tylko wisienką na torcie pogodowym tego tygodnia. Zaczęło się od niewinnego dobijania do trzydziestki, żeby już wczoraj wyraźnie usadzić się na ognistym tronie. Jutro ma się znacząco ochłodzić, bo o jakieś dziesięć stopni. "Ochłodzić"! - fajnie to brzmi, gdy spodziewamy się 26-27 st.C na termometrach. Przez cały czerwiec nauczyliśmy się, przyzwyczailiśmy się, do takich temperatur, jakby były standardem. Na dodatek nie widzieliśmy deszczu już od ... nie wiem od kiedy; od dawna. Czerwcowe lato jest tak gwałtowne i szalone, że z obawą spoglądam na lipcowy kalendarz. No bo jak długo może utrzymać się taka pogoda? Mimo przepowiedni, że całe lato ma być gorące, jakoś nie wyobrażam sobie, żeby ta dzika Afryka mogła trwać w nieskończoność. A do urlopu pozostało 3 i pół tygodnia.
Wczoraj wracaliśmy z "ogródkowania", połączonego z obiadem a'la grill, z pluskaniem się w basenie, a była już godzina 21 prawie. Termometr pokazywał o tej porze 31 st.C. W radio leciała jakaś niezidentyfikowana piosenka naładowana pokręconą energią. Zmęczone słońcem oczy, nieco piekące. Przez półotwarte szyby wbijające się pędem powietrze pachnące rozgrzanym asfaltem, trawami i czymś tak subtelnym, nie do określenia, ale przypisanym tylko gorącym letnim wieczorom. 
To uczucie, jakbym właśnie wracał z plaży, z wycieczki do Helu, po pełnym wrażeń dniu, pośrodku urlopu. A przecież to tylko krótkie popołudnie. Przecież byłem dzisiaj w pracy i z pełną głową spraw wracałem nie tak dawno do domu. Wystarczyło jednak te kilka godzin na słońcu, żeby wkręcić mnie na te wysokie urlopowe rejestry. 
Dzisiaj mam podobnie. A jutro skoro świt do pracy.

niedziela, 23 czerwca 2019

Po sześciu tygodniach...

Niniejszym, gwoli kronikarskiej rzetelności, ogłaszam, co następuje:  po sześciu tygodniach regularnej - choć coraz mniej restrykcyjnej diety - waga pokazuje ... -7,3 kg. Od przełomu kwietnia i maja, to już -8,6 kg. Hmm... no jestem wielce kontent. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że dzisiejsza wycieczka rowerowa mogła sztucznie wyśrubować wynik wypociwszy ze mnie sporo więcej wody, niż standardowy dzień życia. Ale co mi tam! 

Boli dupa, boli

"Tato! Przyjdą goście ???". To nie pierwszy raz, pewnie i nie ostatni. Pytanie z ust Ostatniego Nadziei na Przedłużenie Rodu jest o tyle zasadne, że rzeczywiście robienie bardziej gruntownego porządkowania obejścia, w dodatku na podkręconych obrotach, zdarza się u nas właśnie wtedy, gdy ma ktoś przyjść. Tym razem jednak Młody nie trafił. Trzeba było w końcu ogarnąć nieco, bo wszystkie drogi transportowe i ewakuacyjne przebiegające przez naszą posiadłość, straciły jakąkolwiek przepustowość. Tak się bowiem ostatnie tygodnie nam układają, że nasz apartament służy nam li tylko, jako sypialnia. Natomiast każdą wolną chwilę, każde popołudnie i solidny kawałek wieczora spędzaliśmy poza domem. Rzec by można - na łonie natury. Za stan rozgardiaszu w naszej siedzibie, w pewnym sensie, odpowiada też aura, która obdarowuje nas już od wielu, wielu dni pogodą iście wymarzoną. Taką, przy której grzechem by było kisić się w domu. 
Powyższy stan rzeczy pociąga za sobą jeszcze jeden skutek. Albowiem i moje bieganie leży odłogiem, a o jeździe na rowerze dotąd mogłem jedynie pomarzyć. No nie do wciśnięcia w grafik dni i tygodni! Od dłuższego czasu wszystkie godziny tzw wolne, czyli te po powrocie z pracy, zajęte do ostatniej minuty przed snem. Trzeba było długiego czerwcowego weekendu, aby w ostatnim czwartym dniu, w końcu wyrwać się ku przygodzie. Tak! Popedałowałem dzisiaj! Rozpoczynać rowerowy sezon w końcówce czerwca? Hmm, no tak (jakoś) wyszło. Gdy pomyślę, jakie snułem plany paręnaście tygodni wcześniej, to powinienem mieć na liczniku ładnych parę setek kilometrów wykręconych na dwóch kółkach. A tak, w ten niedzielny poranek, zaliczyłem debiut.

Już w zeszłym roku, kiedy to na koniec sezonu sortowałem rowerowe trasy, których nie zrealizowałem, jako jedną z must have na kolejny sezon, było odwiedzenie kościoła parafialnego p/w św Mikołaja w Kozłowie k/Gliwic. Ten niepozorny kościółek codziennie mijam w drodze do i z pracy. Jednak dotąd nigdy nie zboczyłem tych trzystu metrów z głównego szlaku, żeby się mu przyjrzeć z bliska. Tak samo nigdy dotąd nie wsiadłem na rower, aby zrobić sobie wycieczkę do tego miejsca. A to zaledwie ok 21 km od domu. Do dzisiaj.


Wyruszyłem o 7:00 - nadspodziewanie punktualne, wg planu. Pogoda z rana idealna, choć mogłoby nieco mniej wiać. Jak się później okaże, rano ledwie powiewało w porównaniu z tym, co miało mnie czekać przed południem. Ale dojechałem sprawnie, szybko, nadspodziewanie zgrabnie, jak na pierwszy rowerowy wypad. 




Kościółek stoi na niewielki wzniesieniu. Otoczony kamiennym murem. Za bramą, na niewielki dziedzińcu budowla w części kamienna, w części tynkiem pokryta. Przykryta spadzistym dachem pokrytym gontem. Niezbyt wysoka, krępa wieża wkomponowana w budynek. Co ciekawe, na wieży wisi od 600 lat dzwon Urban - ponoć najstarszy na naszym Śląsku. Całość sprawia wrażenie ni to warowni, ni świątyni, zwłaszcza od strony prezbiterium, której kamienne mury pamiętają czasy romańskie.


Wnętrze jasne, ale klimatyczne. Trudno doszukiwać się tu średniowiecznego mistycznego, ciężkiego anturażu. Stoi natomiast średniowieczna, romańska, kamienna chrzcielnica. Widać, że świątynia ma dobrego gospodarza. Takiego, co to przy parafii zasobnej w duszyczki poniżej tysiąca, dba aby ten wyjątkowy zabytek należycie pielęgnować. Fajne miejsce. Spodziewałem się może większego Wow!, ale warto było przyjechać.





Drugi punkt dzisiejszego programu zrodził "na kolanie". A właściwie na rowerowym siodełku podczas studiowania googlowskiej mapy - "...którędy by tu do domu...?". No bo wracać tą sama drogą, po własnym śladach? Jakby niezbyt. Zwłaszcza, że ochota na pendalowanie jeszcze sporo. A tu masz cisną się na mapie Poniszowice! Hmm, wcale nie daleko, bo jakieś 14 km zaledwie do przejechania. No to jedziemy!

Najpierw drogą wąziutką, wiejską taką, potem most nad kanałem gliwickim i za chwile każą skręcić w las, nie las, aczkolwiek ścieżkę biegnącą wzdłuż prawego brzegu kanału. Ja tam nieskory jestem do zjeżdżania z utwardzonych nawierzchni. Cywilizacyjo przekonała mnie do utwardzonych, asfaltowych traktów. Ale cóż, jedziemy. Dobrze, że sucho. Oczami wyobraźni widzę ten hardcore w gliniastym błocie, błeeee. Ale, jest sucho, jest ok. Potem ścieżka odbija w las, bo po niedługim czasie wyprowadzić mnie nad pławniowicki zalew. I to od tej strony "na bogato". Powiem szczerze, gdyby mnie ktoś w nocy zrzucił na spadochronie w to miejsce, nie mówiąc gdzie wyląduję, to pomijając prawdopodobne moje zejście na zawał jeszcze przed lądowaniem, mógłbym śmiało orzec, że znalazłem się w jakimś wypasionym jeziorowym kurorcie, gdzieś daleko od Śląska. Nie byłem tam od bardzo dawna i wrażenie jakie robi zadbana plaża, infrastruktura tego miejsca i ogólny klimat zrobiły na mnie mega wrażenie.



Do Poniszowic dokulałem się dosyć dziarskim tempem, choć sam podjazd do wsi był pierwszym tego dnia, który przekląłem słowami nie do zacytowania w telewizji śniadaniowej. Jakbym nie pamiętał sprzed roku! No chyba nie pamiętałem. Wdrapawszy się jednak na szczyt wzniesienia, już z daleka widać dach kościoła p/w Jana Chrzciciela.
I tutaj trafiłem na końcówkę mszy. O ile w Kozłowie widziałem wiernych do policzenia na palcach rąk, nóg i zębach od jedynek do szóstek, pomijając braki w uzębieniu, to tutaj ludziska tłumnie przybyli na niedzielną mszę odpustową. Albo na ustawione stragany, ale to bez większego znaczenia dla tej historyjki. Natomiast nad przemiłym bajorkiem, po którym pływało kilka kaczek, na ławeczce, zarzuciwszy nogi na rowerową ramę, spożyłem batonik czekoladowo-arachidowy uzupełniając poziom cukru we krwi, przed czekająca mnie powrotną rajzą do najpiękniejszego miejsca na Ziemi. Tak minął mi czas w oczekiwaniu, aż odświętnie poubierani poniszowiczanie, wytoczą się nieśpiesznie z kościoła, z kościelnego placu otoczonego wiekowym kamiennym murkiem, z parkingu, sprzed odpustowych bud. Wtedy nastał mój czas.


Zaparkowałem rower w cieniu wiekowego gontu zbiegającego całkiem niziutko ku kamiennemu placu. I jeszcze przy zapalonym oświetleniu, zanim ministrant skrzętnie wyłączył elektrykę, wszedłem z uzbrojonym aparatem, tzn telefonem robiącym zdjęcia, do półmrocznego wnętrza. Ale nawet po zgaszeniu sztucznego oświetlenia, mój nowy fon radził sobie bez zarzutu. A było co fotografować!



Wystrój wnętrza kościoła ponownie rzucił mnie na kolana. Nie tylko w bogobojnym uniesieniu, ale też w czysto przyziemnym poczuciu estetyki i zachwycie nad ludzkim kunsztem. Jam nie artysta, ani historyk sztuki, ale jako zwykły zjadacz chleba (choć na diecie jestem i nie jadam) czuły na piękno, jestem niewątpliwie łatwym celem przy takiej salwie oddanej w moim kierunku. Trafiony - zatopiony. Albo ustrzelony. Jak już pozbierałem się z posadzki, ocucony zapachem starego drewna, to łaziłem z kąta w kąt, kręciłem się dokoła siebie i próbowałem wchłonąć w siebie wszystko na co trafił mój wzrok. Żeby to bardziej obrazowo wytłumaczyć. Każdy pewnie był kiedyś w takim miejscu, z którego nie mógł wyjść dobrowolnie. I nie chodzi mi o więzienie. Chodzi o takie miejsce, z którego wychodząc, już na progu czujesz żal, że to robisz. Taki jest kościółek w Poniszowicach. Absolutnie doskonały melanż gotyckiego, ludowego klimatu i barokowego blichtru, który nie zdołał odebrać niczego, temu miejscu. A wiadomo, że barok przeważnie odziera z godności średniowiecze. Tu stało się wręcz przeciwnie.


Zwiedzanie takich świątyń, jak te w Kozłowie, czy Poniszowicach, przynosi mi nie mniej frajdy niż zwiedzanie mainstream'owych katedr czy bazylik z kamienia i złota. Skala jest inna, ale doznania takie same. I kto wie, czy właśnie te zagubione wiejskie perełki architektury, wciąż żyjące, spełniające swoje codzienne funkcje, niebędące muzealnym eksponatem, nie trafiają bardziej do mej wyobraźni. Małe, zapomniane przez świat, o których wie niewielu, nie zadeptane przez azjatyckich turystów, które żyję od stulecie w swoim własnym, niezaburzonym rytmie. Świątynie przepełnione duchem. Także tym historii.


Droga do domu była dłuuuuuga, choć to zaledwie 27 km. Wiatr prosto w twarz, z mocą huraganu - przynajmniej dla mnie, mającego w nogach ładnych parę kilometrów. Tak to czułem. No i - to już obiektywna ocena  - cały czas pod górkę. Mimo, że Najlepsza z Żon wydzwoniła do mnie z poleceniem "mocniejszego nadeptywania na pendale", jakoś bardzo opornie szło mi połykanie kolejnych kilometrów. Krótką przerwę przed finiszem zrobiłem sobie na rynku w Pyskowicach. Ale i tak podczas ostatniej "dychy", musiałem dwukrotnie, na którymś z kolejnych mocniejszych podjazdów, zrobić pauzę na łyk limonko-miętowego Oshee. 


No ale dojechałem w końcu! Na liczniku 66 km. A wrażeń, jakieś dwa razy więcej. Tylko dupa boli, oj boli! 😉


Pogodynka.
Cały tydzień pogoda w pytę! Słońce i temperatura 26-27 st.C. Zero deszczu, choć nei raz i nie dwa, niebo straszyło, że poleje. Nie polało.

niedziela, 16 czerwca 2019

Osobisty Raj

Mnie naprawdę dużo do szczęścia nie trzeba. Życie nauczyło wymagać niewiele i cieszyć się drobnostkami. Taka postawa zupełnie zmienia percepcję świata. Długo się do tego dorasta. Całe szczęście, że w ogóle. 😉 Ale niezależnie, w którym momencie życia to następuje, ciąg dalszy zmagania się z codziennością odbywa się już na znacznie zdrowszych warunkach. 
Ale ja tu pierdzielę, jakieś filozoficzne głodne kawałki, zamiast do rzeczy gadać. Chodzi o to, że lato mnie cieszy. Jeszcze nie w kalendarzu, ale za oknem, jak najbardziej. Za nami cały tydzień, dzień po dniu, słońce, błękit i na termometrze nie mniej niż 30 st.C w cieniu! A był i taki początek dnia, że wedle świtania termometr wskazywał 23 st.C! (godz: 4:57). No bajka! Uważają mnie ludziska za wariata, ale ja rozpływam się przy takiej aurze nie tylko z gorąca, ale i z autentycznej szczęśliwości. Czuję się, jakbym był na urlopie. Z tą różnicą, że z powodu permanentnej diety, piwa się napić nie mogę. 😀
A'propos diety. Jesteśmy już - my: ja i mój brzuch - po piątym tygodniu zdrowego odżywiania, ukierunkowanego na efekt oczywisty. I po dzisiejszym ważeniu mogę z dumą (a jakże!) zakomunikować, że po pięciu tygodniach waga pokazała -6 kg; a po półtorej miesiąca, to już -7,3 kg. Ha! Aż sam sobie przybiję piątkę! 😎

niedziela, 9 czerwca 2019

Jakby lato

Lato zastukało do bramy tego nie najcieplejszego miejsca na Ziemi. I bardzo dobrze! Przez cały tydzień temperatura smyrała po piętach "trzydziestkę", słońca pod dostatkiem, a błękit cieszył oczy. No elegancko! W końcu można było poczuć się lepiej, niż zazwyczaj.
Choć nie do końca. Bo ja, na ten przykład, jednakowoż pochorowałem się. Znacznie, czy nie znacznie, kwestia nieobiektywna i do dyskusji. Ale ponieważ zagnała mnie ta niedyspozycja do lekarza (eeee, przynajmniej tak wynika z pieczątki), to coś jednak musiało być na rzeczy. Byłbym nie poszedł, ale sam sobie recepty na prochy wystawić nie potrafię, niestety. A ponieważ sam sobie też rady nie dałem ze zwalczeniem czegoś co pozbawiło mnie głosu, czyniąc codzienne funkcjonowanie mało znośnym, więc zaordynowałem sobie ręką lekarki (z pieczątką, a jakże!) leki stawiające na nogi. Pomogło, ale pół tygodnia straciłem na niemym - dosłownie i w przenośni - cierpieniu. Piszę o cierpieniu, ponieważ dolegliwość mą pozycjonuję ciut powyżej męskiego kataru. A toć to już stan agonalny! 😀
A tydzień rozpoczynałem całkiem ciekawiej. Delegacja do Krakowa, jakże urozmaicająca powszedniość dni kalendarzowo zwykłych roboczych, była fajnym poniedziałkowym startem. 
Wiele mi się ostatnio po głowie myśli przewalała z lewej na prawo, z gry do dołu, z wierzchu do środka i w każdej innej konfiguracji przyjętych kierunków, w zdaniu tym przydługim, wspomnianych. Ale, że niedziela jakoś przedwcześnie ogłasza mi przez megafon iż do wyrka czas, to nie będę rozpoczynał niczego niestrawnego na nocną porę. Gwoli jedynie obowiązku wspomnę tylko, że po 4 tygodniach diety, waga wskazuje -5,1 kg. A od przełomu kwietnia i maja, to będzieeee ... tak, to już -6,4 kg. Hmmm, no jest ok. Jest na tyle dobrze, że po ponad dwóch latach, mój przyjaciel i psychiatra, Koreańczyk Sam Sung Fon, oświadczył mi wczoraj o poranku, że oto znowu jestem "normalny". Tak bowiem skomentował wyliczone przez siebie moje BMI. 😜
I na dzisiaj to tyle.

Pogodynka.
Niechaj pokolenia następne, odszyfrowując me zapiski sprzed lat, się dowiedzą, że od tygodnia jest ... PIĘKNIE!

niedziela, 2 czerwca 2019

Po trzech tygodniach - raport

Za mną trzy tygodnie, 21 dni, jakby nie patrzeć. Waga wskazuje -4,2 kg. W szerszym ujęciu, miesięcznym, -5,5 kg. To by ciężki tydzień. Wynik ostatnich siedmiu dni nie powala na kolana. Ale to było do przewidzenia. Po pierwszych dwóch tygodniach, kiedy to efekt był łatwo zauważalny, przyszedł czas na próbę sił z organizmem. A ten, zgodnie z planem, przywarował, zajął pozycje obronne, i nie daje się już tak atakować, jak wcześniej. Stąd ta stagnacja, a wynik można nazwać zerowym sukcesem. Motywacji mi nadal nie brak, choć trochę mina mi zrzedła po dzisiejszym ważeniu. No cóż, trzeba wejść w nowy tydzień z nadzieją, że będzie zakończony miłą niespodzianką.

Dojrzewanie

Tak dopiero zdecydowanie po czterdziestce facet dorasta. To tylko potwierdza nasiąkniętą prześmiewczym sokiem teorię, że mężczyźni to duzi chłopcy. No tak jest! Mimo, że metryka już dawno przesuwa do rejestru dorosłych, to w głębi duszy, cały czas bujamy się jeszcze nieco (lub nieco bardziej) na obłoczkach infantylnej naiwności umorusanego chłopca z podwórka. I nagle, jakby ktoś strącił kopniakiem z niebiańskiego obłoku. Lot z chaotycznym wymachiwaniem rękami - gdzie są qwa! moje skrzydła?! - przyziemienie, a pobudka jest po drugiej stronie lustra. 
Orzeł wylądował! Wstałem, otrzepałem kolana z przyziemnego pyłu, poprawiłem pod szyją węzeł krawata i rozejrzałem się dokoła. "Achaaa, to tak wygląda TEN świat!". Rozglądam się z piórami, które powinny leżeć wokół w ilości wystarczającej do wyposażenia pary anielskich skrzydeł, ale jakoś ni najmniejszego piórka nie widzę. Dziwne. Zaraz potem ochlapał mnie, zimnym prysznicem błotnistej brei, autobus wjeżdżając w kałużę z impetem nosorożca. "Fuck!"Tiaaaaa, no dobra.
W zachlapanym garniturze, pozostałości po czasach słusznie minionych, rozcierając potężnego guza na czole, rozsiadłem się na asfaltowym chodniku. Z kieszeni wyciągnąłem: garść fiszek z hasłami, tytułami, notatkami; bryki z rozdziałami życia, fotografie postaci, plany, rozpiski, druki, szkice w ołówku i długopisowym tuszu, rachunki sumienia, faktury za dnie, tygodnie, miesiące lata; no stertę papierów, których ilość nijak się miała do pojemności kieszeni marynarki hugo bossaTylko gdzie segregatory, w których całe to papierzysko dotychczas mieszkało, hę?! Jak ja mam to teraz poukładać?
Słońce przygrzewało, a wiatr rozwiewał mi tą stertę. Co rusz wyrywał jakiś świstek i unosił go w dal. Chciałem najpierw łapać ulatujące kartki, które jak gołębie wirowały po okolicy. Ale w sumie po co? Dałem sobie z tym spokój. Resztę przysiadłem dupą do asfaltu i prostując na kolanie kolejne stronice, zacząłem je układać w zupełnie nowej, nieznanej im dotąd kolejności. Co prawda cienkimi głosikami popiskiwały niektóre kartki, że tak się nie godzi, że to one powinny być na wierzchu, że najważniejsze są właśnie one, że priorytety mieszam, że ... itd itp... Nie chciałem być złośliwy, ale właśnie te świstki wylądowały na samym dnie sterty. Tak, kuźwa, rewolucja, ha!
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy sterta wysokości dwóch kartonów - użyczonych przez przemiłą panią ze sklepu papierniczego nieopodal - była poukładana, ponumerowana, opisana. Dobra robota! Jeszcze tylko to natrętna myśl, że odfrunęły mi w niebyt pewnie jakieś ważne, najważniejsze skrawki życia spisane na tych kartkach, które porozwieszane na drzewach i tarmoszone przez pęd samochodów przejeżdżających po ulicy obok, nie znalazły się w nowym spisie treści. Ale z drugiej strony, skoro nie mam nawet pojęcia co było na tych kartkach, a niczego nie brak mi w nowym zestawie, to czego tu żałować? Wygląda na to, że taszczyłem przez dotychczasowe życie kupę niepotrzebnej makulatury.

Po jednym kartonie pod każdą pachą, ruszyłem chwiejnym krokiem na nogach ścierpniętych od zbyt długiego siedzenia w jednej pozycji. Z każdym krokiem nogi nabierały natlenionej krwi i szło się łatwiej. Nie doszedłem do pierwszego skrzyżowania, a wszelkie dolegliwości minęły. Na końcu drogi mentalnie podrapałem się w głowę (ręce miałem zajęte ciężkimi kartonami): to teraz w prawo, czy w lewo?

Pogodynka.
Za nami piękny weekend. Ciepło, słonecznie; choć z majowy pokapywaniem z nieba. A przed nami już ciepło z prawdziwego zdarzenia - taki ma być przyszły tydzień.