Tak dopiero zdecydowanie po czterdziestce facet dorasta. To tylko potwierdza nasiąkniętą prześmiewczym sokiem teorię, że mężczyźni to duzi chłopcy. No tak jest! Mimo, że metryka już dawno przesuwa do rejestru dorosłych, to w głębi duszy, cały czas bujamy się jeszcze nieco (lub nieco bardziej) na obłoczkach infantylnej naiwności umorusanego chłopca z podwórka. I nagle, jakby ktoś strącił kopniakiem z niebiańskiego obłoku. Lot z chaotycznym wymachiwaniem rękami - gdzie są qwa! moje skrzydła?! - przyziemienie, a pobudka jest po drugiej stronie lustra.
Orzeł wylądował! Wstałem, otrzepałem kolana z przyziemnego pyłu, poprawiłem pod szyją węzeł krawata i rozejrzałem się dokoła. "Achaaa, to tak wygląda TEN świat!". Rozglądam się z piórami, które powinny leżeć wokół w ilości wystarczającej do wyposażenia pary anielskich skrzydeł, ale jakoś ni najmniejszego piórka nie widzę. Dziwne. Zaraz potem ochlapał mnie, zimnym prysznicem błotnistej brei, autobus wjeżdżając w kałużę z impetem nosorożca. "Fuck!". Tiaaaaa, no dobra.
W zachlapanym garniturze, pozostałości po czasach słusznie minionych, rozcierając potężnego guza na czole, rozsiadłem się na asfaltowym chodniku. Z kieszeni wyciągnąłem: garść fiszek z hasłami, tytułami, notatkami; bryki z rozdziałami życia, fotografie postaci, plany, rozpiski, druki, szkice w ołówku i długopisowym tuszu, rachunki sumienia, faktury za dnie, tygodnie, miesiące lata; no stertę papierów, których ilość nijak się miała do pojemności kieszeni marynarki hugo bossa. Tylko gdzie segregatory, w których całe to papierzysko dotychczas mieszkało, hę?! Jak ja mam to teraz poukładać?
Słońce przygrzewało, a wiatr rozwiewał mi tą stertę. Co rusz wyrywał jakiś świstek i unosił go w dal. Chciałem najpierw łapać ulatujące kartki, które jak gołębie wirowały po okolicy. Ale w sumie po co? Dałem sobie z tym spokój. Resztę przysiadłem dupą do asfaltu i prostując na kolanie kolejne stronice, zacząłem je układać w zupełnie nowej, nieznanej im dotąd kolejności. Co prawda cienkimi głosikami popiskiwały niektóre kartki, że tak się nie godzi, że to one powinny być na wierzchu, że najważniejsze są właśnie one, że priorytety mieszam, że ... itd itp... Nie chciałem być złośliwy, ale właśnie te świstki wylądowały na samym dnie sterty. Tak, kuźwa, rewolucja, ha!
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy sterta wysokości dwóch kartonów - użyczonych przez przemiłą panią ze sklepu papierniczego nieopodal - była poukładana, ponumerowana, opisana. Dobra robota! Jeszcze tylko to natrętna myśl, że odfrunęły mi w niebyt pewnie jakieś ważne, najważniejsze skrawki życia spisane na tych kartkach, które porozwieszane na drzewach i tarmoszone przez pęd samochodów przejeżdżających po ulicy obok, nie znalazły się w nowym spisie treści. Ale z drugiej strony, skoro nie mam nawet pojęcia co było na tych kartkach, a niczego nie brak mi w nowym zestawie, to czego tu żałować? Wygląda na to, że taszczyłem przez dotychczasowe życie kupę niepotrzebnej makulatury.
Po jednym kartonie pod każdą pachą, ruszyłem chwiejnym krokiem na nogach ścierpniętych od zbyt długiego siedzenia w jednej pozycji. Z każdym krokiem nogi nabierały natlenionej krwi i szło się łatwiej. Nie doszedłem do pierwszego skrzyżowania, a wszelkie dolegliwości minęły. Na końcu drogi mentalnie podrapałem się w głowę (ręce miałem zajęte ciężkimi kartonami): to teraz w prawo, czy w lewo?
Pogodynka.
Za nami piękny weekend. Ciepło, słonecznie; choć z majowy pokapywaniem z nieba. A przed nami już ciepło z prawdziwego zdarzenia - taki ma być przyszły tydzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz