FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

niedziela, 23 czerwca 2019

Boli dupa, boli

"Tato! Przyjdą goście ???". To nie pierwszy raz, pewnie i nie ostatni. Pytanie z ust Ostatniego Nadziei na Przedłużenie Rodu jest o tyle zasadne, że rzeczywiście robienie bardziej gruntownego porządkowania obejścia, w dodatku na podkręconych obrotach, zdarza się u nas właśnie wtedy, gdy ma ktoś przyjść. Tym razem jednak Młody nie trafił. Trzeba było w końcu ogarnąć nieco, bo wszystkie drogi transportowe i ewakuacyjne przebiegające przez naszą posiadłość, straciły jakąkolwiek przepustowość. Tak się bowiem ostatnie tygodnie nam układają, że nasz apartament służy nam li tylko, jako sypialnia. Natomiast każdą wolną chwilę, każde popołudnie i solidny kawałek wieczora spędzaliśmy poza domem. Rzec by można - na łonie natury. Za stan rozgardiaszu w naszej siedzibie, w pewnym sensie, odpowiada też aura, która obdarowuje nas już od wielu, wielu dni pogodą iście wymarzoną. Taką, przy której grzechem by było kisić się w domu. 
Powyższy stan rzeczy pociąga za sobą jeszcze jeden skutek. Albowiem i moje bieganie leży odłogiem, a o jeździe na rowerze dotąd mogłem jedynie pomarzyć. No nie do wciśnięcia w grafik dni i tygodni! Od dłuższego czasu wszystkie godziny tzw wolne, czyli te po powrocie z pracy, zajęte do ostatniej minuty przed snem. Trzeba było długiego czerwcowego weekendu, aby w ostatnim czwartym dniu, w końcu wyrwać się ku przygodzie. Tak! Popedałowałem dzisiaj! Rozpoczynać rowerowy sezon w końcówce czerwca? Hmm, no tak (jakoś) wyszło. Gdy pomyślę, jakie snułem plany paręnaście tygodni wcześniej, to powinienem mieć na liczniku ładnych parę setek kilometrów wykręconych na dwóch kółkach. A tak, w ten niedzielny poranek, zaliczyłem debiut.

Już w zeszłym roku, kiedy to na koniec sezonu sortowałem rowerowe trasy, których nie zrealizowałem, jako jedną z must have na kolejny sezon, było odwiedzenie kościoła parafialnego p/w św Mikołaja w Kozłowie k/Gliwic. Ten niepozorny kościółek codziennie mijam w drodze do i z pracy. Jednak dotąd nigdy nie zboczyłem tych trzystu metrów z głównego szlaku, żeby się mu przyjrzeć z bliska. Tak samo nigdy dotąd nie wsiadłem na rower, aby zrobić sobie wycieczkę do tego miejsca. A to zaledwie ok 21 km od domu. Do dzisiaj.


Wyruszyłem o 7:00 - nadspodziewanie punktualne, wg planu. Pogoda z rana idealna, choć mogłoby nieco mniej wiać. Jak się później okaże, rano ledwie powiewało w porównaniu z tym, co miało mnie czekać przed południem. Ale dojechałem sprawnie, szybko, nadspodziewanie zgrabnie, jak na pierwszy rowerowy wypad. 




Kościółek stoi na niewielki wzniesieniu. Otoczony kamiennym murem. Za bramą, na niewielki dziedzińcu budowla w części kamienna, w części tynkiem pokryta. Przykryta spadzistym dachem pokrytym gontem. Niezbyt wysoka, krępa wieża wkomponowana w budynek. Co ciekawe, na wieży wisi od 600 lat dzwon Urban - ponoć najstarszy na naszym Śląsku. Całość sprawia wrażenie ni to warowni, ni świątyni, zwłaszcza od strony prezbiterium, której kamienne mury pamiętają czasy romańskie.


Wnętrze jasne, ale klimatyczne. Trudno doszukiwać się tu średniowiecznego mistycznego, ciężkiego anturażu. Stoi natomiast średniowieczna, romańska, kamienna chrzcielnica. Widać, że świątynia ma dobrego gospodarza. Takiego, co to przy parafii zasobnej w duszyczki poniżej tysiąca, dba aby ten wyjątkowy zabytek należycie pielęgnować. Fajne miejsce. Spodziewałem się może większego Wow!, ale warto było przyjechać.





Drugi punkt dzisiejszego programu zrodził "na kolanie". A właściwie na rowerowym siodełku podczas studiowania googlowskiej mapy - "...którędy by tu do domu...?". No bo wracać tą sama drogą, po własnym śladach? Jakby niezbyt. Zwłaszcza, że ochota na pendalowanie jeszcze sporo. A tu masz cisną się na mapie Poniszowice! Hmm, wcale nie daleko, bo jakieś 14 km zaledwie do przejechania. No to jedziemy!

Najpierw drogą wąziutką, wiejską taką, potem most nad kanałem gliwickim i za chwile każą skręcić w las, nie las, aczkolwiek ścieżkę biegnącą wzdłuż prawego brzegu kanału. Ja tam nieskory jestem do zjeżdżania z utwardzonych nawierzchni. Cywilizacyjo przekonała mnie do utwardzonych, asfaltowych traktów. Ale cóż, jedziemy. Dobrze, że sucho. Oczami wyobraźni widzę ten hardcore w gliniastym błocie, błeeee. Ale, jest sucho, jest ok. Potem ścieżka odbija w las, bo po niedługim czasie wyprowadzić mnie nad pławniowicki zalew. I to od tej strony "na bogato". Powiem szczerze, gdyby mnie ktoś w nocy zrzucił na spadochronie w to miejsce, nie mówiąc gdzie wyląduję, to pomijając prawdopodobne moje zejście na zawał jeszcze przed lądowaniem, mógłbym śmiało orzec, że znalazłem się w jakimś wypasionym jeziorowym kurorcie, gdzieś daleko od Śląska. Nie byłem tam od bardzo dawna i wrażenie jakie robi zadbana plaża, infrastruktura tego miejsca i ogólny klimat zrobiły na mnie mega wrażenie.



Do Poniszowic dokulałem się dosyć dziarskim tempem, choć sam podjazd do wsi był pierwszym tego dnia, który przekląłem słowami nie do zacytowania w telewizji śniadaniowej. Jakbym nie pamiętał sprzed roku! No chyba nie pamiętałem. Wdrapawszy się jednak na szczyt wzniesienia, już z daleka widać dach kościoła p/w Jana Chrzciciela.
I tutaj trafiłem na końcówkę mszy. O ile w Kozłowie widziałem wiernych do policzenia na palcach rąk, nóg i zębach od jedynek do szóstek, pomijając braki w uzębieniu, to tutaj ludziska tłumnie przybyli na niedzielną mszę odpustową. Albo na ustawione stragany, ale to bez większego znaczenia dla tej historyjki. Natomiast nad przemiłym bajorkiem, po którym pływało kilka kaczek, na ławeczce, zarzuciwszy nogi na rowerową ramę, spożyłem batonik czekoladowo-arachidowy uzupełniając poziom cukru we krwi, przed czekająca mnie powrotną rajzą do najpiękniejszego miejsca na Ziemi. Tak minął mi czas w oczekiwaniu, aż odświętnie poubierani poniszowiczanie, wytoczą się nieśpiesznie z kościoła, z kościelnego placu otoczonego wiekowym kamiennym murkiem, z parkingu, sprzed odpustowych bud. Wtedy nastał mój czas.


Zaparkowałem rower w cieniu wiekowego gontu zbiegającego całkiem niziutko ku kamiennemu placu. I jeszcze przy zapalonym oświetleniu, zanim ministrant skrzętnie wyłączył elektrykę, wszedłem z uzbrojonym aparatem, tzn telefonem robiącym zdjęcia, do półmrocznego wnętrza. Ale nawet po zgaszeniu sztucznego oświetlenia, mój nowy fon radził sobie bez zarzutu. A było co fotografować!



Wystrój wnętrza kościoła ponownie rzucił mnie na kolana. Nie tylko w bogobojnym uniesieniu, ale też w czysto przyziemnym poczuciu estetyki i zachwycie nad ludzkim kunsztem. Jam nie artysta, ani historyk sztuki, ale jako zwykły zjadacz chleba (choć na diecie jestem i nie jadam) czuły na piękno, jestem niewątpliwie łatwym celem przy takiej salwie oddanej w moim kierunku. Trafiony - zatopiony. Albo ustrzelony. Jak już pozbierałem się z posadzki, ocucony zapachem starego drewna, to łaziłem z kąta w kąt, kręciłem się dokoła siebie i próbowałem wchłonąć w siebie wszystko na co trafił mój wzrok. Żeby to bardziej obrazowo wytłumaczyć. Każdy pewnie był kiedyś w takim miejscu, z którego nie mógł wyjść dobrowolnie. I nie chodzi mi o więzienie. Chodzi o takie miejsce, z którego wychodząc, już na progu czujesz żal, że to robisz. Taki jest kościółek w Poniszowicach. Absolutnie doskonały melanż gotyckiego, ludowego klimatu i barokowego blichtru, który nie zdołał odebrać niczego, temu miejscu. A wiadomo, że barok przeważnie odziera z godności średniowiecze. Tu stało się wręcz przeciwnie.


Zwiedzanie takich świątyń, jak te w Kozłowie, czy Poniszowicach, przynosi mi nie mniej frajdy niż zwiedzanie mainstream'owych katedr czy bazylik z kamienia i złota. Skala jest inna, ale doznania takie same. I kto wie, czy właśnie te zagubione wiejskie perełki architektury, wciąż żyjące, spełniające swoje codzienne funkcje, niebędące muzealnym eksponatem, nie trafiają bardziej do mej wyobraźni. Małe, zapomniane przez świat, o których wie niewielu, nie zadeptane przez azjatyckich turystów, które żyję od stulecie w swoim własnym, niezaburzonym rytmie. Świątynie przepełnione duchem. Także tym historii.


Droga do domu była dłuuuuuga, choć to zaledwie 27 km. Wiatr prosto w twarz, z mocą huraganu - przynajmniej dla mnie, mającego w nogach ładnych parę kilometrów. Tak to czułem. No i - to już obiektywna ocena  - cały czas pod górkę. Mimo, że Najlepsza z Żon wydzwoniła do mnie z poleceniem "mocniejszego nadeptywania na pendale", jakoś bardzo opornie szło mi połykanie kolejnych kilometrów. Krótką przerwę przed finiszem zrobiłem sobie na rynku w Pyskowicach. Ale i tak podczas ostatniej "dychy", musiałem dwukrotnie, na którymś z kolejnych mocniejszych podjazdów, zrobić pauzę na łyk limonko-miętowego Oshee. 


No ale dojechałem w końcu! Na liczniku 66 km. A wrażeń, jakieś dwa razy więcej. Tylko dupa boli, oj boli! 😉


Pogodynka.
Cały tydzień pogoda w pytę! Słońce i temperatura 26-27 st.C. Zero deszczu, choć nei raz i nie dwa, niebo straszyło, że poleje. Nie polało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz