FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA
" Mój magiczny FOTO świat" - Zapraszam do oglądania świata subiektywnym okiem mojego obiektywu ...

czwartek, 30 lipca 2015

Relatywistyczny armagedon pogodowy

Mieć tydzień urlopu i trafić dokładnie w ten czas, kiedy w menu pogodowym do wybrania jest tylko jedno danie, takie, które nawet tutaj zdarza się niespotykanie rzadko, to już gruba przesada.
Leje.
Dzisiaj apogeum zdarzeń.
Ja wiem, że to Bałtyk, że to standard, że jest zimno, albo leje, albo wieje, albo zimno-leje-wieje, ale w naiwnej pewności siebie oczekiwałbym jednak aby uszanować moje prośby o pogodę godną zakwaterowania w osobistym pokoju nr "urlop". A tak nie jest, jak być powinno. Czyżbym tam w Niebiosach się czymś naraził, że mnie tak srogo doświadczają... ?
Nie jest też tajemnicą, że będąc tutaj, na naszym narodowym sisajdzie, oczekiwania co do pogody są uwarunkowane tym, co widać nad głowami. W zależności od sytuacji jest to albo "niech się nie chmurzy" - taka wersja max optymistyczna; "niech będzie ciepło" - wersja obiektywnie mająca umocowanie w urlopowych pragnieniach; "niech nie wieje" - nadmiar życzeń; "niech nie pada" - wersja minimum ostateczne. Ja tylko wznoszę do góry ręce o to jedno: "niech nie pada".
A tu pada. Od rana. Raz leje, raz leje bardziej, czasami wręcz bardzo bardziej leje. I nie przekonują mnie te pięciominutowe przerwy w "nie-laniu".
Zgłaszam więc oficjalny protest!

Natomiast co do samego deszczu. Wszystkie jego odmiany znamy już, bo Forrest Gump ładnie nam je wylistował. Ale pewnie nie był nad naszym mało-modrym Bałtykiem, to też nie wie, jak tutaj odczuwa się deszcz. A nie jest tak, jakby się wydawało, że wszędzie tak samo doskwiera woda z nieba. TUTAJ jest zupełnie inaczej. 
Gdy siąpi, albo przelotnie pada, to właściwie nikt na to nie zwraca uwagi. Takie zjawisko jest gdzieś poza skalą, gdzieś daleko przed jej początkiem. Ogólnie rzecz biorąc mało kto się tym przejmuje. 
Gdy pada już nieco mocniej, ale dalej krótko, przelotnie, to też nijak to nie wpływa na zachowanie czy ewentualne rekonstrukcje planu dziennego. Ot, jak poleje chwilę, to człowiek zagryza zęby, jeno spojrzy z grymasem w niebo, ale z plaży nie schodzi, może tylko ręcznikiem grzbiet nakryje li do namiotu się na chwilę schowa. Tak samo, gdy ktoś dopiero w drodze na plażę, to na pewno nie zawróci, nie zmieni decyzji o plażowaniu.
Gdy pada mocniej i dłużej ... o to, już znacząco wpływa na odbieranie deszczu, jako zjawiska ze wszech miar dojmującego. Można usłyszeć pomruk niezadowolenia tłumu. Być może na plażę już tłumy nie ciągną, być może pojawi się tu i ówdzie parasol, ale jeszcze ulice i deptaki nie pustoszeją.
Gdy leje, leje długo i z namaszczeniem, to wtedy dopiero jest ... źle. Jak już i plaża i deptak pustoszeją, to możemy mówić, że ktoś w Niebie nawalił na całym froncie. Dopiero wtedy robi się ... smutno. Smutne i ponure myśli wkraczają do głowy ... I to jest dopiero faktyczne i realne zagrożenie dla świętego czasu urlopu, bo ma wpływ na realne jego postrzeganie i ocenianie, co może być groźne dla zdrowia psychicznego.

Nie chciałbym jeszcze oceniać.
Jeszcze wierzę, że ostatnia prosta będzie finiszem na miarę naszych możliwości.

wtorek, 28 lipca 2015

Woda, piasek, słońca mniej

Urlopowanie ...
Dzień trzeci.
Jestem tu więc. Cały ten wyjazd to jedna wielka improwizacja, która zapisuje się złotymi zgłoskami. Miało nie być, a jest. Miało być biednie, jest ... ale jakże bogato. Miało być gorące lato, jest ... ale inaczej. Brakuje słońca, fakt, ale nie do końca. Wszystko ambiwalentne, niedopowiedziane, rozedrgane, pełne improwizacji bez nastawienie się na wypasiony efekt. Jest po prostu git.
Przyjazd w sobotę okupiony nocą za kierownicą. Nakręcony "energetykami", podniecony przybyciem TUTAJ, wszystko to nie pozwoliło mi odespać nocy bez snu. Rozeszło się po kościach, choć kolejna noc zupełnie wyjęta ze świadomości. Zachód słońca, jak z obrazka.
Niedziele. Jeśli nie zimna, to na pewno chłodna na początku, za to ze wspaniałym popołudniem i wieczorem. Popołudniowe plażowanie, może nieco na siłę bo wiało jak cholera, ale w słońcu, w okolicznościach przyrody ogólnie bardzo do przyjęcia. Wieczór rewelka - koncert na plaży, gwiazdy nad głową, szum fal i granie cykad na wydmach. Piękne zakończenie dnia.
Poniedziałek. Rano pełen błękit i słońce na niebie. Po paru godzinach niebo już przykurzone, a słońce grzało jedynie zza parawanu chmur. Mimo to ciepło, prawie bezwietrznie. Kąpiel i zaślubiny z morzem Karola. Plażowanie. Popołudniową porą wycieczka do Helu na koncert. Szkoda, że końcówka dnia z nieprzyjemnym, drobnym, ale tnącym po twarzy deszczem. Po powrocie do Dębek okazało się, że tutaj nie padało. W Helu zawsze pada ...
Wypoczywam. Jak nigdy. Nie wiem co takiego się dzieje, że chłonę każdą godzinę, jak afrodyzjak. Jestem otumaniony wszystkim dokoła, szumi mi w głowie nie od piwa, a od bodźców jakimi karmi mnie każda chwila, każdy szum fal, śpiew wiatru, ba, nawet gwar na deptaku. 

środa, 22 lipca 2015

A więc ... WOJNA !!!

Wzdłuż frontu znaczonego wypaloną ziemią, w oparach strachu i nadziei, spowite dymem z bratnich ciał, stanęły dwie armie. Jedna pod sztandarami rozsądku, druga za nic mająca wartości tej pierwszej. W oczekiwaniu na znak do ataku, wsłuchując się w wyjącą ciszę przed burzą, nasłuchując trąbki sygnalisty, której dźwięk, jak bagnet rozorze muślin złudnego pokoju, stoją, a stalowe lufy chłodzą spocone dłonie ... jeszcze; potem będą parzyły ogniem zrodzonym z wypluwanych ołowianych kul.
O co ta wojna? W imię czego mają złożyć tą ofiarę wszeteczną ? Dlaczego ostre bagnety maja toczyć z młodych piersi czerwoną krew ?
Są sprawy na tym świecie i rzeczy tak ważne, że warto dla nich ginąć. Jak na przykład ... pakowanie walizek. Gdy naprzeciw siebie stają Rozsądek, który każe zabrać To Co Potrzebne (chociaż zawsze i tak za dużo) i Na Wszelki Wypadek, który potrzebuje Wszystko Niezbędne x3, to krew musi się polać, wsie muszą spłonąć, a miasta runąć w gruzy. Tu nie ma litości, tu nie bierze się jeńców, walka bez pardonu i ani kroku w tył. Sztandary wrogich zastępów szargane wiatrem i deszczem kul wznoszone ku niebu przez zakrwawione dłonie, będą łopotały, aż sczeźnie ostatni wróg, aż ostatnich oddech wydobędzie się z rozprutej piersi, aż ucichnie ostatni strzał. 
Tak będzie.
Jak zawsze.

niedziela, 19 lipca 2015

Pod sufitem z gwiazd

Nigdy nie byłem na pustyni. Podobno gwiaździste niebo nad nią nie ma sobie równych. Dla mnie beskidzkie rozgwieżdżone niebo jest ...niesamowite. Nigdy więcej, nigdy bardziej, nigdy bliżej i wyraźniej nie widziałem gwiazd, jak będąc tu w Beskidach. Nigdzie bardziej spektakularnie nie mrugały do mnie z czarnego firmamentu. 
Taka noc.
Napawam się chwilą. Wszyscy poszli spać. Północ już minęła, po gorącym dniu tylko świerszcze niezmordowanie grają. Gdzieś z oddali, wraz z ledwo wyczuwalną bryzą znad jeziora, dobiegają muzyczne hity lat '80 & '90 - zabawa gdzieś tam huczna trwa. No i jeszcze szum wzbudzany z rzadka przez przejeżdżające, drogą u jeziora, samochody. Poza tym cisza. Kompletna. Niesamowita. Gęsta.
Mógłbym tak siedzieć do rana na tym tarasie. Na wysiedzianej pufie, przy tym stoliku ze spłowiałą ceratą. Nawet to, jeśli po nerach ciągnie chłód znad jeziora, nawet jeśli teraz już nieco w stopy chłodno (podkulam je pod siebie). Razem z ćmami tańczącymi wokół żarówki, cykadami odważnie wkraczającymi na moje terytorium, pająkami kiwającymi się na pajęczynowych splotach; nawet ze skorkami, które chyłkiem pragną napić się z półpustego już kufla. 
Nade mną gwiazdy. Dokoła noc. Oczy nie przebiją mroku, bo księżyca dzisiaj brak. Tylko te gwiazdy i w dole nieliczne światła wsi odbijające się w tafli jeziora. Mógłbym tak patrzeć, patrzeć, patrzeć ... Zegar niech sobie tyka ...

sobota, 18 lipca 2015

No to Pa, buziaczki ...

Wracałem Ci ja ze stolicy dwa ni temu.
O ile poranna droga do upłynęła mi w luksusie samotności pustego przedziału całkiem schludnego, bo nowego, przedziału IC, to powrót zaliczyłem z wielce malowniczą ekipą w pełnym sześcioosobowym składzie. Z menażerii będącej mi braćmi i siostrami w tej trzygodzinnej podróży, dwa osobniki były szczególnie barwne. 
Pierwszy, samiec, lichej postury fizycznej, aczkolwiek duchem paw o największym i najpiękniejszym ogonie. Dumny, jak to paw - cytując klasyka. Zawodowo niechybnie związany ze szkoleniami - tak wywnioskowałem spoglądając w jego monitor laptopa, na którym bez przerwy wstukiwał dane w formularze. Zakładam, że para się menadżerka niższego szczebla, a w podróży nadganiał to, co nie do nadgonienia. Cóż takie czasy, taka sytuacja. Ale to, że stukał w klawisze, a nawet to, że cały czas wisiał na telefonie konsultując swoje stukanie, to nic, tak bywa. Natomiast to, że mając w uszach słuchawki nawet nie wyciągną ich gdy steward WARSA proponował mu poczęstunek, to ... Zresztą było to tak:
- steward: w ramach poczęstunku od IC proponuję: kawę, herbatę wodę ...
- gość: sok poproszę
- steward: ... kawa, herbata, woda ...
gość patrzy na stewarda niezrozumiałym wzrokiem, po czy chyba zdaje sobie sprawę, że chyba trzeba wyciągnąć słuchawki z uszu ...
No nie lubię takich chamów i już. A potem słyszy się, że obsługa w pociągach nietęga.
Ale to jeszcze nic.
Najlepsza była kobieta, która dosiadła się na Centralnym. Nie dość, ze "na Jana", bez biletu, bez miejscówki, i na "szóstą" na wolny plac w naszym przedziale (właściwie moim - bo to ja byłem tu pierwszy), to jeszcze w stylu iście hollywodzkim. Cóż to było za indywiduum ! Minimum półwieczna nastolatka, wysmażona na pomarańczowo, w wielkich ciemnych okularach, których nawet na chwilę nie ściągnęła, z różem Barbie na ustach, nawet zgrabna - nie powiem - i zadbana. Ale to wszystko przebiło to, że bez chwili przerwy, bez jakiejkolwiek krempacji, w pełen piersi głos napierd****a przez telefon - nawet podczas dokupywania biletu od (nota bene atrakcyjnej) konduktorki. Nie żeby jej telefon dzwonił, to ona wciąż nowych rozmówców sobie raiła wystukując nowe ofiary z piszczącej klawiatury. No po prostu ... Heh, nie jestem w stanie przytoczyć tych pół-dialogów, którymi raczyła wszystkich współpodróżnych, ale było ... nieźle. I tak przez całą drogę. Co za ludzie! Dobrze, że pociągi z Warszawy do Katowic jadą w miarę szybko.
Tak się zastanawiam, czy to ja jestem taki dziwny jakiś, czy świat już taki sponiewierany? 

URLOP !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

No to jest!
Początek z przytupem. W okolicznościach przyrody wielce sprzyjających, bo ciepło, bo słońce, bo ... wszystko co potrzeba do celebry pierwszych godzin urlopowej ekstazy. Z żarem lejącym się z nieba, z chłodem zimnego piwa, z wyjącymi świerszczami dokoła, z nocnym niebem i mleczną drogą, z zasypianiem na tarasie pod migoczącymi gwiazdami, z lodami, które nie mają sobie równych na świecie, z grillem migoczącym rozgrzanymi węglami, z górami dookoła, jeziorem i nawet z burzami omijającymi nas z daleka. Niczego za mało, niczego zbyt wiele - tak jak być powinno, tyle ile trzeba. Z pełnym otwarciem na wszystkie zapachy, kolory, obrazy, dźwięki. Pełną piersią, głową, duszą. Nasiąkam, chłonę. Oto jest. On. Urlop. Niech się dzieje.

niedziela, 12 lipca 2015

Żywiec

Taaaaak ....
Poranna cytrynowa herbata na dzień dobry. Mimo, że poranek rześki, to pod dachem zrobiło się już zdecydowanie gorąco i duszno; uciekłem więc. Na tarasie jest ok. To taki paradoks pod-drewnianego-dachu. W nocy zimno, że trzeba się kołdrą po uszy nakrywać, a jedynie słońce wylezie zza horyzontu i liźnie dach swoimi - nawet bladymi - promieniami, to robi się na górze, jak w piekarniku. Łeb trochę boli; nie po piwie.
Wczorajszy dzień, zwłaszcza popołudnie i wieczór, był spod znaku "na 100%". O ile rano i wczesne popołudnie upłynęło mi na wydzieraniu łące przestrzeni życiowej, to poobiednią porą pojechałem z Tuśką do Żywca. W planie koncert przy okazji imprezy pod mianem Oscypek Fest. Bardzo chciałem tam pojechać, nie dla oscypka, nie dla cukrowej waty i zapiekanek z seropodobnym okładem, ale właśnie dla koncertu, żeby Tuśce pokazać, jak to jest. Dlatego dotarliśmy do amfiteatru dopiero wieczorową porą. Wcześniej natomiast zajechaliśmy do samego Żywca. Auto zostawiłem na wylotówce na Korbielów, bo jak się okazało starówka w osobie rynku (jakże przecież urokliwego) jest rozkopana do imentu. Zastanawia mnie fakt, czym kierowali się włodarza miasta, że zrobili z niego w środku sezonu urlopowego totalną pustynię. Sobotnie popołudnie, a w centrum nie uświadczysz nie tłumów, nie grupek, ale ani żywej duszy. Chcieliśmy kupić lody w cukierni - zastanawiałem się czy w ogóle czynna. Uciekliśmy stamtąd.
Spacer po Żywcu. Przyznam, że od wielu lat moje wizyty w tym mieście ograniczały się tylko i wyłącznie do rynku i parku wokół zamku. Mówiąc "od wielu lat", rzeczywiście chodzi mi o lat przynajmniej naście. Myślałem, że przez ten czas Żywiec się zmienił, otworzył na ludzi (turystów), ożył, otrząsnął się z zaściankowego marazmu, który smutnie i skutecznie psuł wizerunek tego miejsca. Poszliśmy więc ulicami rozgrzanymi popołudniowym słońcem. I ... i nic. Kompletna pustka. Weekend, wakacje, lato, słońce ... a tylko chyłkiem podjedzie ktoś do bankomatu, wypłaci gotówkę, i z piskiem opon odjeżdża hen, daleko, gdzieś, gdzie pewnie dzieje się coś. Dlaczego? Co takiego jest w Żywcu, że nie może wykorzystać swojego przecież tak romantycznego charakteru prowincji z historycznym zafarbem...? Szkoda.
Wróciliśmy więc do jedynego miejsca, gdzie trudno o rozczarowanie. Jaki jest, taki jest. Jednego roku mniej, innego bardziej zadbany, ale zawsze fajny. Park. W tym roku zaskakuje, bo ktoś włożył sporo pracy, aby wyglądał dobrze. Czysto. Kanały wysprzątane, trawa skoszona, a już to co mnie urzekło, to pięknie ukwiecona fontanna - w takim stanie jej jeszcze nie widziałem. Nie dość, że sama sadzawka już nie przypomina cuchnącego bajorka lecz przyciąga krystaliczną wodą, to tysiące róż oraz innych kwiatów dokoła sprawia, że właśnie tam wszyscy kierują swe kroki, że tam zasiadają na ławkach i schodkach, tam idą w ruch aparaty fotograficzne i inne rejestrujące wspomnienia u rządzenia. Jest po prostu ładnie i przyjemnie.
Amfiteatr. Dotarliśmy tam w końcu. Parkin 5 zł, bilet za wjazd na imprezę 15 (dzieci gratis). Ludzie sukcesywnie wypełniają plac przed pokaźną sceną. Dokoła kramy z żarciem i pierdołami. Jeno jakby brak trochę tych, których najbardziej się spodziewałem - z oscypkami. W końcu to impreza ku ich czci. Były, może z 3, może 4 ...? Ale nic to, najważniejszy koncert. Plan imprezy się rozjechał, wszystko z opóźnieniem. Jeszcze jakieś pokazy mody ślubnej, jeszcze ktoś awangardowo akordeonicznie przygrywa, jeszcze wybory Miss Oscypka ... w końcu koncert. Najpierw rockowo-ludowo, z góralskim wokalem i skrzypkami, potem atrakcja wieczoru: IRA. Doczekaliśmy, choć Tuśka już marudna. Ale warto było czekać. Fajnie zagrali, z werwą, głośno, porywając tłum. A tłum liczny, w tysiącach liczony. Nie byliśmy do końca, zlitowałem się nad padającą już na pysk Tuśką, po paru numerach pojechaliśmy.
Ups! Wyjechałem z Żywca, jakoś nijako. Znalazłem się nie po tej stronie jeziora, co przysporzyło nam dodatkowej nocnej wycieczki. Cóż w nocy wszystkie góry są czarne.

sobota, 11 lipca 2015

Wysoka technologia wypoczynku

Co za czasy!
Siedzę na tarasie, przede mną widok Pilska majestatycznie górującego nad horyzontem. Po lewej Żar i jezioro migoczące ciemnym seledynem przeglądającego się w nim błękitu nieba. Po prawej łąki aż po las. Ptaki śpiewają, wiaterek szumi, a świerszcze świergoczą zawzięcie. Kompatybilność z naturą - 100%.
A jednak z laptopem na kolanach, a wedle łokcia leży telefon całkiem smart. I przed chwila usłyszałem, jak Tuśka narzeka, że nie ma gdzie ładowarki do telefonu podłączyć. Jak to? Ano tak to. Jak się okazało w naszej kruchej dżewnianej budce letniskowej, w tej chwili do gniazdek ze sztromem podłączonych jest ... uwaga! ... aż 14 (słownie: czternaście) urządzeń elektrycznych! Ha! To ci dopiero! Już nawet nie liczę tego co na baterie pomyka: trzy telefony, dwa foto aparaty ... no i ten laptop na kolanach.
Elektryka rządzi! :)
Ale jest git. Jest przyjemnie nad wymiar. Słońce na całego, błękit głęboki, lekki wiaterek, a na termometrze zacienionego tarasu 24 st.C. Pogoda wymarzona na weekendowy chill.

poniedziałek, 6 lipca 2015

A tu już poniedziałek ...

Jeszcze oczy pieką od słońca, jeszcze przez szeroko otwarte okna sączy się duszny zapach nocy. Jeszcze asfalt, mury i kamienie oddają energię łapczywie chłeptaną z gorących promieni. Jeszcze skóra pachnie, jak po wyjściu z solarium. A tu już ... poniedziałek.
Początek przedostatniego tygodnie przed urlopem. Jaki będzie, czy równie szybko przeleci, jak wiele jemu podobnych? Tym razem jednak nie będę psioczył, że mi czas za szybko biegnie, że przecieka między palcami. Wręcz przeciwnie. Dotarłem bowiem do takiego miejsca w kalendarzu, że z chęcią kopnąłbym czas w dupsko, aby szybciej zap******ł. Na horyzoncie urlop. Tak, zdałem sobie sprawę, że coś zawsze tak odległe i ułudne jest już na wyciągnięcie ręki. Tylko przyjąć odpowiednią postawę, nie dać się sfaulować na finiszu, nie złapać kontuzji i ... meta. Tradycji stanie się zadość. Zakończyć rok. Nie kalendarzowy, nie astronomiczny, nie żaden magiczny, ale ten ... zawodowy. Chociaż może akurat właśnie ten zawodowy kończy się najbardziej magicznie ze wszystkich innych, bo najbardziej jest zawsze wyczekiwany. Te wyczekiwanie naddaje mu splendoru tak wielkiego, że trudno go porównać z czymkolwiek podobnym. 
Urlop. Czas święty. Ileż zawsze przygotowań, planów, marzeń; tyleż często rozczarowań. Ale nigdy nie jest tak, aby bilans nie był na plus. Dlatego w ciemno biorę wszystko to, co urlop tegoroczny mi przyniesie. A będzie zdecydowanie inny niż w poprzednich latach. Nie licząc tak specyficznego roku ubiegłego, w poprzednich latach urlop był czasem spijania ambrozji ze złotych kielichów. Nieważne za co, jakim kosztem, nie ważne co potem, ale w ten czas nagradzaliśmy się sowicie za trud minionego roku. Tym razem będzie inaczej, zdecydowanie skromniej, ale mam nadzieję, że za to wyssamy z tego czasu wszystko co się tylko da, że będzie to najbardziej, najlepiej spożytkowana kanikuła od wielu lat. Taki mam plan, takie mocne postanowienie. I nie dam się strącić z obranej ścieżki. Niech tak będzie!
A już za parę dni, w najbliższy piąteczek, rozgrzewka. Ha!

niedziela, 5 lipca 2015

Atomowe odliczanie

Nie ma się co dłużej opierd***ć, czas rozpocząć atomowe odliczanie ...

pozostało: 11 dni, 15 h, 32 min ...

do URLOPU !!!

Saturday Night Fever

Jeśli w momencie gdy zegar na kościelnej wieży bije północ termometr pokazuje 22,5 st.C, to znak i  świadectwo, że dzień był ... gorący. Gorący, znaczy udany. Gorący, znaczy upalny, czyli zajebisty. Jeszcze mnie trzyma dawka słońca, jak solidna porcja dobrej whisky.
Polska została w ostatnich dniach doceniona przez Niebiosa i obdarzona falą upałów, które są nie do przecenienia. Jest iście bosko gorąco i słonecznie. Tym bardziej nie potrafię zrozumieć bliźnich mijanych na ulicy, którzy pod niebiosa wyklinają pogodę, że "za ciepło". No ku*** *ć!, a jak ma być latem?! Ta zapomniana przez Boga kraina tak rzadko doświadcza boskiej ciepłoty, a naród skąd inna wybranym się mianujący, nie potrafi docenić, jak Bozia jednak ześle nam trochę ciepełka. Ciepło - "źle, do dupy"; zimno - "ch****o"; umiarkowanie - "mogło by być cieplej/zimniej". Jakie to polskie, jakie żałosne, jakie ... Ech, szkoda gadać. Ja tam pokłony Niebiosom ślę i dziękuję za to co już, i proszę o więcej i dłużej.
Ale nie o tym dzisiaj chciałem, choć wstęp poczyniony inwokacją dla tematu w tym przypadku mógłby nią nawet być. Korzystając z pięknej aury byłem na kąpielisku zażywać i wodnej i słonecznej kąpieli. I to mnie teraz przed klawiaturę pchnęło, aby kilka zdań skrobnąć (stuknąć?). I zaraz na początku proszę o wybaczenie, jeśli słowa następne Panie kochane nieco wzburzą, lub urażą. Jakby jednak nie zabrzmiały, to tak na prawdę są peanem ku Wam słanym, a że samczym piżmem woniające, no cóż ... natury nie oszukasz.
Słońce nastraja niesamowicie pozytywnie do życia. Rozgrzewa nie tylko ciało, ale i duszę rozbudza i ... pobudza. Poczyniłem to dziś obserwację z poziomu ręcznika w trawie ułożonego i to co zobaczyłem sprawiło, że tez kilka o doniosłym charakterze postawić się odważę. A wszystkie one na płeć piękniejszą, woalem z rozedgranego upalnego powietrza utkanym, delikatnie zarzucam. Piękno ma się dobrze - to teza główna.
Wśród współtowarzyszek zażywających upalnych kąpieli piękna nie brakuje. To obserwacja przeze mnie poczyniona. Począwszy od panien licealnych, poprzez panie pamiętające dobrze wiek XX, kończąc na zadbanych damach w wieku, który się nie wypomina. Natomiast sam sobie zadałem pytanie, skąd u mnie takie spostrzeżenie. I tak sobie myślę, że:
- primo: piękno ma się tak dobrze, jest go tak wiele, że nie sposób go przeoczyć
- secundo: mnie z wiekiem zmysły się wyostrzyły,
- tertio: z wiekiem obniżyłem własne standardy ... piękna.
Która opcja wchodzi w grę? Trzecią odrzucam. Nie sądzę, nie wierzę, to nie ja. Prędzej bym siebie w drugą stronę nagiął. Co do drugiej tezy ... hmm ... Kto wie, kto wie ... Ale najbardziej jednak skłaniam się do pierwszej opcji. Najprostsze rozwiązania są zazwyczaj najbardziej trafne. Odrzuciwszy mój subiektywny punkt widzenia, właśnie obiektywne rozwiązanie może być odpowiedzią najlepszą na postawione pytanie. A może wszystkiego po trochu ...? By the way, jest li ci pięknie i kolorowo na świecie, gdy aura tak dobitnie łaskawa gorącem nas zalewa. A przynajmniej na tym małym jego skrawku, gdzie w pogoni za słońcem panny i panie zrzucają zbędne tekstylia i wystawiają, tak miłe oku, ciała ku złotym promieniom słońca. Jak więc nie radować się ma dusza moja, gdy słońce nam tak pięknie przygrzewa, hę? Niech więc grzeje nam !