czwartek, 28 czerwca 2012
Szipy i Śmiatka ciąg dalszy przygód ...
" Said jeszcze przez chwilę przyglądał się swoim rozmówcom z miną wyrażająca coś nie do wyrażenia. Jego oczy stężały i świdrowały na wskroś serca Szipy i Śmiatka. Jakby ten wzrok miał zaszczepić w nich tajemniczą moc, ziarno wielkiej tajemnicy, pradawną magię z otchłani czasów i przestrzeni niezrozumiałą współczesnym, minionym, ani przyszłym pokoleniom szarych ludzkich istot. W tym spojrzeniu było jakieś pragnienie i nadzieja.
I ruszył w dalszą drogę. Tym razem nie kicając jak hazok z jednej kępy na drugą, lecz popłynął jakby nie dotykając stopami gruntu. Poły płaszcza powiewały, mimo że żaden podmuch nie pieścił w tej chwili zielonej łąki wokoło. I zniknął w rozedrganym słońcem powietrzu.
Szipa i Śmiatek w jednej chwili otrząsnęli się, jak pies strząsa wodę z mokrego grzbietu. Ciarki przebiegły po plecach i krople potu spłynęły po skroniach. Ze świstem jeden za drugim wypuścili z płuc kwaśne już, bez tlenu, powietrze. Poczuli się jakby wypłyneli z głębin, wielkich odmętów ciemnego jeziora. Uczucie zmęczenia było nieznośne. Jakby ktoś wyssał resztki energii z każdej komórki ich ciał. Przedziwne i przerażające to było wrażenie.
- Ty, kto to boł ? - Śmiatek pierwszy wydusił z siebie to nurtujące obu pytanie.
- A bo jo wiym ...? - Szipa rozłożył bezradnie ręce.
- Ja, ale kaj łon polozł ? Kaj sie ten pieron stracił ? Kaj łon jest ? Godej Szipa, no godej ! - Śmiatek wyraźnie stracił rezon i wraz z powracającą świadomością przyduszony niepokój rozpełzał się pod czaszką.
- Niy wiem ... Boł ... i go niy ma ... I tyla ... - Szipa obracał w ręku podarunek od nieznajomego - zostało ino to - wyciągnął szkatułę w stronę Śmiatka - co robimy z tym ... ?
Śmiatek najwyraźniej nie miał ochoty na poznanie tajemnicy miedzianego pudełka.
- A pieron z tym! Wyciep to do rzeki i tyla ...
To powiedziawszy ruszył w kierunku odległych czerwonych zabudowań ostaniej raji koloni.
Ale Szipa nie miał zamiaru pozbyć się dziwnego daru. Coś mu mówiło, że powinien go zachować, że to nie tak ma się zakończyć ta dziwna historia z przybyszem z niewiadomo skąd.
Schował szkatułkę za poły i ruszył za przyjacielem.
Minęło kilka dni. Był wieczór. Siedzieli razem w knajpie u starego Ericha i popijali złocisty płyn z grubego szkła. Wokół nie brakowało podobnych im birofili pieszczących swoje kufle z zaangażowaniem bardziej godnym ciał gorących kochanek, a nie skrystalizowanych postaci kwarcu z dodatkiem sodu. Miękkie spojrzenia znad perlistego szkła zdradzały, że nie jeden raz Erich uzupełniał zawartość kufli. W knajpie nie było głośno, ale to tu, to tam stoliki wybuchały rubasznym rechotem zapewne wywołanym świńskim wicem opowiedzianym po raz setny, ale dalej śmiesznym.
Szipa i Śmiatek celebrowali udany dzionek. Urobili się dzisiaj, ale za to nie na darmo i w kapsie zostało ładnych parę złotówek. Znodli w jednym z zawalonych familoków żeliwne ausgusy i wytargali ze ścian dobre parę kilo miedzianych kabli, które sprzedali na złomnicy wraz z całotygodniowym utargiem zbieraczo-zdobywczym. Aż dziw, że chachory od Walerego nie wyszabrowali takiego dobrodziejstwa. Mieli co świętować.
cdn ..."
The final countdown
Zaczynam już tak na serio odliczać czas do ...
... urlopu. I wali mnie to - sorry za określenie, ale tylko to mi pasuje - co będzie po. Na syndrom "after that" przyjdzie czas. Teraz liczy się tylko jedno - właśnie to odliczanie i perspektywa wyłożenia się w piach gdzieś tam 650 km stąd. I jak się już w ten piach walnę, to tak przeleżę całe dwa tygodnie wgapiony w niebo bez względu na to czy będą ganały po błękicie białe obłoczki, czy toczyły się bure tabuny wrednych chmurzysk. Mam to gdzieś, i wali mnie to (znowu?!). Taki jakiś jestem dzisiaj wulgarno-asertywny wobec najbliższej przyszłości . A co! Kto mi zabroni ?!
... urlopu. I wali mnie to - sorry za określenie, ale tylko to mi pasuje - co będzie po. Na syndrom "after that" przyjdzie czas. Teraz liczy się tylko jedno - właśnie to odliczanie i perspektywa wyłożenia się w piach gdzieś tam 650 km stąd. I jak się już w ten piach walnę, to tak przeleżę całe dwa tygodnie wgapiony w niebo bez względu na to czy będą ganały po błękicie białe obłoczki, czy toczyły się bure tabuny wrednych chmurzysk. Mam to gdzieś, i wali mnie to (znowu?!). Taki jakiś jestem dzisiaj wulgarno-asertywny wobec najbliższej przyszłości . A co! Kto mi zabroni ?!
piątek, 22 czerwca 2012
Samogniew
Czasami jest tak, że ciągle przyduszane hamulce puszczają z głośnym sykiem wypuszczanej pary. Jak w gwizdek idzie ciśnienie złych emocji nagromadzonych pod czachą. Pół biedy, jak strumień toksycznych gazów ulatuje w powietrze. Gorzej jak złowiewczy wiew napotyka ofiary na swej drodze. Żrące wyziewy bez pardonu niszczą to co napotykają. Wtedy nie ma przebacz, nie ma że boli, jest tylko płacz i zgrzytanie zębów ... a potem kac, paskudny, świdrujący duszę, gorzki na języku, piekący w oczy, drażniąca nozdrza woń nie do zniesienia. Mleko już wylane. I tylko refleksja nad tym co miało miejsce. Wszystko cichnie, ale nie wygasa. Tli się niezauważone, aż wybucha płomieniem gorącym, podsycanym kolejną porcją frustracji i niewygaszonych gdzieś hen daleko konfliktów. Pożar narasta, przenosi się ze źdźbła na źdźbło, aż zapala wszystko dokoła. I znowu boli, znowu wywołuje to poczucie bezsilnego samogniewu. I znowu, i do następnego razu ...
niedziela, 17 czerwca 2012
Weekend na 105%
Poza emocjami piłkarskimi jest jeszcze inny świat.
Śmiało mogę powiedzieć, że to był weekend nie na sto, ale aż na sto pięć procent wykorzystany. Zacząłem go w miarę fatalnie, bo zaciągnąłem córę do pracy. Przydusiłem się do tego, aby spędzić sobotnie przedpołudnie na papierkowej robocie, której już pomału nie ogarniam wszelakimi zmysłami. Wiedziałem, że zabranie małej do biura jest ryzykowne, ale i tak zaczęła się nudzić "dopiero" po pół godzinie. Wytrzymała jednak trzy godzinki, więc co nieco zrobiłem.
W drodze z pracy wstąpiliśmy do sklepu po coś do prania tapicerki samochodowej, żeby później, korzystając z pięknej pogody, poczynić czyszczenie foteli ze skutkiem o tyle pozytywnym, co na pewno nie tak zupełnie satysfakcjonującym, jakiego się spodziewałem.
Gdy wróciliśmy do domu, małżonka moja rzuciła luźny pomysł mający na celu zdyskredytować potrzebę sobotniego sprzątania mieszkania. O dziwo, pomysł ten gdzieś kołatał się już też i pod moją czaszką i to od samego rana, gdy tylko słońce rozpoczęło swój gorący spektakl za oknem. Nie minęło wiele czasu, a już byliśmy w trakcie niezbędnych zakupów mających zapewnić odpowiednią oprawę na mecz Polska-Czechy, tyle że oglądany ... w Międzybrodziu. Tak ! Właśnie w Międzybrodziu. Nawrzucaliśmy co trzeba, i nie tylko, do samochodu i pognaliśmy na południe. Droga była świetna, bo ulice już wyludnione przed piłkarskim wieczorem. Nie pamiętam już kiedy ostatni raz udało mi się zrobić drogę "od drzwi, do drzwi" w 1 godzinę 25 minut. No ale nie staliśmy w ani jednym korku !
Dotarliśmy na miejsce szybko i zwinnie robiąc niespodziankę mamie, która od półtorej tygodnia wczasuje się w Międzybrodziu. Po rozpakowaniu, rozpieczętowaniu piwa, rozpaleniu grilla, można było zrzucić z siebie brzemię codzienności i oddać się napawaniu się przyrodą, śpiewem ptaków i wiejską ciszą mąconą jedynie szumem wiatru w koronach drzew. Powiem tylko tyle, że mecz w międzyczasie był li tylko dodatkiem do tego fantastycznego wieczora spędzonego na pogaduchach i oglądaniu gwiazd - już dawno nie oglądałem tak ugwieżdżonego nieba; fantastyczna była widoczność - który przeciągnął sie do drugiej nad ranem.
Niedziela obudziała nas dość wcześnie wyganiając z wyra. Od nagrzewającego się dachu zrobiło się nieznośnie gorąc na antresoli na której spaliśmy. Potem okazało się, że była to tylko zapowiedź jeszcze gorętszego dnia. Niedziela była fantastycznie gorąca i słoneczna - tak jak lubię. Nic tylko leżeć na trawie i gapić się w blękitne niebo.
Tak sobie myślę, że dla psychicznego zdrowia ten wypad był, jak najlepszy lek. Jestem fantastycznie wykończony gorącem, długimi spacerami nad jezioro czy też na lody z córą. W zamian głowę mam wypoczętą, mózg zresetowany, myśli poukładane i dozę spokoju, jako dobry zaczyn na nowy tydzień.
Gdybym tylko mógł, to każdy tydzień tak bym kończył. Fajnie by było, oj fajnie.
Śmiało mogę powiedzieć, że to był weekend nie na sto, ale aż na sto pięć procent wykorzystany. Zacząłem go w miarę fatalnie, bo zaciągnąłem córę do pracy. Przydusiłem się do tego, aby spędzić sobotnie przedpołudnie na papierkowej robocie, której już pomału nie ogarniam wszelakimi zmysłami. Wiedziałem, że zabranie małej do biura jest ryzykowne, ale i tak zaczęła się nudzić "dopiero" po pół godzinie. Wytrzymała jednak trzy godzinki, więc co nieco zrobiłem.
W drodze z pracy wstąpiliśmy do sklepu po coś do prania tapicerki samochodowej, żeby później, korzystając z pięknej pogody, poczynić czyszczenie foteli ze skutkiem o tyle pozytywnym, co na pewno nie tak zupełnie satysfakcjonującym, jakiego się spodziewałem.
Gdy wróciliśmy do domu, małżonka moja rzuciła luźny pomysł mający na celu zdyskredytować potrzebę sobotniego sprzątania mieszkania. O dziwo, pomysł ten gdzieś kołatał się już też i pod moją czaszką i to od samego rana, gdy tylko słońce rozpoczęło swój gorący spektakl za oknem. Nie minęło wiele czasu, a już byliśmy w trakcie niezbędnych zakupów mających zapewnić odpowiednią oprawę na mecz Polska-Czechy, tyle że oglądany ... w Międzybrodziu. Tak ! Właśnie w Międzybrodziu. Nawrzucaliśmy co trzeba, i nie tylko, do samochodu i pognaliśmy na południe. Droga była świetna, bo ulice już wyludnione przed piłkarskim wieczorem. Nie pamiętam już kiedy ostatni raz udało mi się zrobić drogę "od drzwi, do drzwi" w 1 godzinę 25 minut. No ale nie staliśmy w ani jednym korku !
Dotarliśmy na miejsce szybko i zwinnie robiąc niespodziankę mamie, która od półtorej tygodnia wczasuje się w Międzybrodziu. Po rozpakowaniu, rozpieczętowaniu piwa, rozpaleniu grilla, można było zrzucić z siebie brzemię codzienności i oddać się napawaniu się przyrodą, śpiewem ptaków i wiejską ciszą mąconą jedynie szumem wiatru w koronach drzew. Powiem tylko tyle, że mecz w międzyczasie był li tylko dodatkiem do tego fantastycznego wieczora spędzonego na pogaduchach i oglądaniu gwiazd - już dawno nie oglądałem tak ugwieżdżonego nieba; fantastyczna była widoczność - który przeciągnął sie do drugiej nad ranem.
Niedziela obudziała nas dość wcześnie wyganiając z wyra. Od nagrzewającego się dachu zrobiło się nieznośnie gorąc na antresoli na której spaliśmy. Potem okazało się, że była to tylko zapowiedź jeszcze gorętszego dnia. Niedziela była fantastycznie gorąca i słoneczna - tak jak lubię. Nic tylko leżeć na trawie i gapić się w blękitne niebo.
Tak sobie myślę, że dla psychicznego zdrowia ten wypad był, jak najlepszy lek. Jestem fantastycznie wykończony gorącem, długimi spacerami nad jezioro czy też na lody z córą. W zamian głowę mam wypoczętą, mózg zresetowany, myśli poukładane i dozę spokoju, jako dobry zaczyn na nowy tydzień.
Gdybym tylko mógł, to każdy tydzień tak bym kończył. Fajnie by było, oj fajnie.
Kac po nadziejach niespełnionych
No i pozamiatane.
Skończylo się jak zawsze.
Przegraliśmy z Czechami mecz, którego przegrać nie można było. Nie do opisania przez żadne prawa logiki porażka, okazała się faktem. Mieliśmy wszystko, żeby wygrać. Zabrakło chyba tylko jednego - chęci. Łzy sie do oczu cisnęły na widok bezradności, którą połowa przekuła na zniechęcenie.
Nie jest pocieszeniem to, że Rosjanie też odpadli. W dwójnasób mieliśmy spektakl pokonania Goliatów przez Dawidów. Nawet jeśli mówić o Polakach, jako o Goliacie, że to nieporozumienie, to kto by przypuszczał przed rozpoczęciem EURO, że Grecy i Czesi będą cieszyć sie awansem.
No cóż, trudno. Przełkniemy i tą gorzką pigułkę.
Ale fajnie było przez te 8 dni żyć nadzieją, że ...
Skończylo się jak zawsze.
Przegraliśmy z Czechami mecz, którego przegrać nie można było. Nie do opisania przez żadne prawa logiki porażka, okazała się faktem. Mieliśmy wszystko, żeby wygrać. Zabrakło chyba tylko jednego - chęci. Łzy sie do oczu cisnęły na widok bezradności, którą połowa przekuła na zniechęcenie.
Nie jest pocieszeniem to, że Rosjanie też odpadli. W dwójnasób mieliśmy spektakl pokonania Goliatów przez Dawidów. Nawet jeśli mówić o Polakach, jako o Goliacie, że to nieporozumienie, to kto by przypuszczał przed rozpoczęciem EURO, że Grecy i Czesi będą cieszyć sie awansem.
No cóż, trudno. Przełkniemy i tą gorzką pigułkę.
Ale fajnie było przez te 8 dni żyć nadzieją, że ...
poniedziałek, 11 czerwca 2012
Jak to Bernard Bernadetą stał się
A było to tak.
Bernard, kawaler w sile wieku, gdy wszedł w wiek młodzieńczy, wigoru nabrał szaleńczego i krew rozbuchana i gorąca popłynęła w jego żyłach. Ujścia dla swego pobudzonego temperamentu począł szukać w okolicy i napastować współtowarzyszy i ich mienie rozpoczął. Jednakże zachowanie jego uciążliwym być zaczęło osobom w jego otoczeniu, tudzież sprzętom wystawionym na jego zapędy. Dlatego postanowiono poddać go kuracji tyleż uwłaczającej jego godności, co wskazanej zdrowiu jego ciała i ducha. Po rozważeniu wszelkich za i przeciw klamka zapadła. Wizyta umówiona.
Jakież było zdziwienie, gdy z kliniki telefon tej treści światłowodami napłynął:
- Dzień dobry, ja w sprawie takiej, że Bernard okazał się ... Bernardą. Czy w związku z tym zgadzają się Państwo na przeprowadzenie zabiegu ?
Wieści takiej treści spadły, jak grom z jasnego nieba. Jakże to ?! Jak może być, że Bernard samiec w całej swej krasie, stał się ... oną ?! Jakże może być takie coś ??? Ano stało się. Bernard jest kobietą. Nie ma już Bernarda, jest ... Bernadeta. Parafrazując klasyka "Bernadeta III Waza". I tak oto męski ród stracił kwiat rycerstwa swego, a po kądzieli zyskał. Trza będzie przełknąć stratę i ucieszyć się nową siostrą w rodzie.
Bernard, kawaler w sile wieku, gdy wszedł w wiek młodzieńczy, wigoru nabrał szaleńczego i krew rozbuchana i gorąca popłynęła w jego żyłach. Ujścia dla swego pobudzonego temperamentu począł szukać w okolicy i napastować współtowarzyszy i ich mienie rozpoczął. Jednakże zachowanie jego uciążliwym być zaczęło osobom w jego otoczeniu, tudzież sprzętom wystawionym na jego zapędy. Dlatego postanowiono poddać go kuracji tyleż uwłaczającej jego godności, co wskazanej zdrowiu jego ciała i ducha. Po rozważeniu wszelkich za i przeciw klamka zapadła. Wizyta umówiona.
Jakież było zdziwienie, gdy z kliniki telefon tej treści światłowodami napłynął:
- Dzień dobry, ja w sprawie takiej, że Bernard okazał się ... Bernardą. Czy w związku z tym zgadzają się Państwo na przeprowadzenie zabiegu ?
Wieści takiej treści spadły, jak grom z jasnego nieba. Jakże to ?! Jak może być, że Bernard samiec w całej swej krasie, stał się ... oną ?! Jakże może być takie coś ??? Ano stało się. Bernard jest kobietą. Nie ma już Bernarda, jest ... Bernadeta. Parafrazując klasyka "Bernadeta III Waza". I tak oto męski ród stracił kwiat rycerstwa swego, a po kądzieli zyskał. Trza będzie przełknąć stratę i ucieszyć się nową siostrą w rodzie.
piątek, 8 czerwca 2012
A Eeeeja O, A Eeeeja Oooo !!! Zaczyna się !!!
Już za chwileczkę, już za momencik ... za półtorej godzinki się zacznie.
To wyjątkowe wydarzenie trzeba przeżyć od pierwszego do ostatniego gwizdka. EURO 2012 należych chłonąć każdym porem skóry, odbierać każdym zmysłem. Nie można przejść obok niego obojętnie. To jedyna taka okazja w życiu - wszak minie całe pokolenie zanim Polska znowu będzie miała szansę na organizację sportowego święta w takiej skali jak dziś. Można piłki nożnej nie lubić (podobno...), ale nie wyobrażam sobie, aby nie czuć dumy, że oto my, Polacy, w naszym kraju mamy taką imprezę.
Tak więc:
A Eeeeja O, A Eeeeja Oooo !!!
To wyjątkowe wydarzenie trzeba przeżyć od pierwszego do ostatniego gwizdka. EURO 2012 należych chłonąć każdym porem skóry, odbierać każdym zmysłem. Nie można przejść obok niego obojętnie. To jedyna taka okazja w życiu - wszak minie całe pokolenie zanim Polska znowu będzie miała szansę na organizację sportowego święta w takiej skali jak dziś. Można piłki nożnej nie lubić (podobno...), ale nie wyobrażam sobie, aby nie czuć dumy, że oto my, Polacy, w naszym kraju mamy taką imprezę.
Tak więc:
A Eeeeja O, A Eeeeja Oooo !!!
czwartek, 7 czerwca 2012
"Miłość na zawsze"
Moja sześcio-i-pół letnia córa ułożyła wiersz.
(spisane przez babcię)
"Miłość na zawsze"
Zawsze miłość będzie z nami.
Deszcz kropi, serce me mówi, że kocham Cię.
Tak zawsze, jak jest, miłością strzelają nasze serca.
Tak jest nam dobrze, na dobre i na złe.
Zawsze będziemy koło siebie.
Gdy dziewczynę zobaczyłem, ona także mnie,
i kochaliśmy się tak bardzo, że deszcz kropił po nas,
łzy nam spływały po oczach.
I tak kończy się ta muzyka też.
Dobrej miłości życzę Wam - Miłosnych dni.
no nieźle, nieźle ...
(spisane przez babcię)
"Miłość na zawsze"
Zawsze miłość będzie z nami.
Deszcz kropi, serce me mówi, że kocham Cię.
Tak zawsze, jak jest, miłością strzelają nasze serca.
Tak jest nam dobrze, na dobre i na złe.
Zawsze będziemy koło siebie.
Gdy dziewczynę zobaczyłem, ona także mnie,
i kochaliśmy się tak bardzo, że deszcz kropił po nas,
łzy nam spływały po oczach.
I tak kończy się ta muzyka też.
Dobrej miłości życzę Wam - Miłosnych dni.
no nieźle, nieźle ...
Szipy i Śmiatka przygód ciąg dalszy
" Pierwszy odezwał się nieznajomy.
- Witajcie - głos zadudnił, jakby wydostawał się z głębokiej studni - witajcie.
Usiadł powoli krzyżując swe długie szczudłowate nogi. Poły płaszcza osiadły z szelestem na soczystej, gęstej trawie. Z namaszczeniem położyl obok siebie swój marynarski worek. Wypuścił ze świstem powietrze i ułożył dłonie na kolanach.
- Witajcie - powtórzył powitanie; tym razem z naciskiem.
- Witojcie - chórem odpowiedzieli Szipa i Śmiatek.
Odrętwienie w jakie wpadli widząc przybysza pomału odchodziło w siną dal. Dziwili się sami sobie, że takie wrażenie wywarł na nich ten dziwny ktoś. Przeważnie to oni byli górą w konfrontacji z nieznajomymi, to oni nadawali ton rozmowie i to od nich zależało, jak potoczy się dalsza znajomość. Tym razem jednak sami przed sobą musieli przyznać, że przeciwnik nie był jednym z wielu, że trafili na indywiduum o niepośledniej oryginalności i mocy osobowości, która jak taran rozbija bramy dusz, które napotyka. Sama jego obecność powaliła ich na ziemię i sprawiła, ze czuli się jak małe bajtle w obecności najsroższego łojca.
- Kim wy som ? Skąd żeście przyleźli i kaj ciśniecie ? - Szipa wyrzucił z siebie jednym tchem te pytania i odetchnął jak po wielkim wysiłku.
Nieznajomy wchłonął w siebie te pytania zupełnie niezaskoczony ich treścią. Uśmiech zrozumienia zakwitł na jego pociągłym obliczu ukazując klawiaturę śnieżnobiałych zębów w nienagannym stanie.
- Przybywam z daleka ... z bardzo daleka.
- Ale skąd ?
- Wierzcie mi, że kraina skąd przybywam jest tak odległa, że trudno objąć to rozumem, więc nie będę was zamęczać tłumaczeniem.
Szipa i Śmiatem poruszeni tą tyradą obruszyli się i już na dobre odzyskali rezon.
- A co my jakie gupieloki som ?! - krzyknął Śmiatek zrywając się na równe nogi - nie nerwuj mnie chopie, bo pogodomy inkszej !
Nieznajomy w pojednawczym geście uniósł ręce ku górze. To wystarczyło, aby pierońsko wkurzony Śmiatek uspokoił się równie szybko, jak się zapalił.
- Nie zrozumcie mnie źle Panowie. Nie chciałem was urazić. Ot rzeczywistość z której przybywam nie z tego świata jest, nie z tej krainy, nie z tego czasu. Wybaczcie mi. Pozwólcie, że w ramach przeprosin podaruję wam coś.
Rozsupłał stary worek i zanurzył w nim ręce, aż po pachy. Przez dłuższą chwilę grzebał zawzięcie po czym wyciągnął z niego niepozornie wyglądającą pokrytą patyną miedzianą szkatułkę o rytym w dziwne motywy wieku. Z namaszczeniem ujął ją w dłonie i z uśmiechem zwrócił się do Śmiatka i Szipy.
- Weźcie to proszę, jako dowód mojego szacunku do was.
- Niych wom bydzie - Śmiatek z grymasem przyjął podarunek nie mając pojęcia po co mu to stare puzderko - ale godejcie, kto wy ?
- Jam Said Ben Said z rodu Fahida, wielki cyrulik jego wysokości Alego Dżerzeja Ibn Durhama.
- Co ? Kto ?! - oczy Szipy i Śmiatka zrobiły się, jak pięciozłotówki, okrągłe ze zdziwienia.
- Ano tak, jestem Said Ben Said - westchnął przybysz ze zrozumieniem.
Szipa i Śmiatek spojrzeli na siebie w niemym zapytaniu. Said tylko z delikatnym uśmiechem przyglądał się wrażeniu jakie wywołał na swoich interlokutorach. Spotykał się z tym nie pierwszy raz od kiedy zawitał w te czasy i strony w swojej odwiecznej wędrówce po świecie.
Miedziana szkatułka wyglądała na bardzo starą. Pokrywające ją zdobienia były powycierane przez tysiące rąk przez które przeszła w swoim długim życiu. Niemniej były na tyle wyraźne, że można było dostrzec przedziwne istoty splątane w walce na śmierć i życie. Wokół wieka pradawny cyzelator wyrzeźbił drobne wersy w języku niepodobnym do żadnego innego. Szkatuła była zamknięta.
- Hmm, a co to za kastlik ? Co w nim jest ? - Szipa obracał pudełko we wszystkie strony chcąc dobrać się do jego zawartości.
- Zawartość tej szkatuły odkryjecie w swoim czasie. Gdy ten nadejdzie, przekonacie się jak wielki dar kryje się w swym wnętrzu.
- Ale jak momy to łotworzyć, kiej niy ma klucza ?
- Klucz znajdziecie, kiedy będzie potrzebny
- A jak momy się kapnonć kiedy to bydzie ... ?
- Możecie być pewni, że będziecie wiedzieli kiedy to nastąpi - uciął Said i wstał otrzepując niewidoczny kurz z nogawek wytartych spodni.
cdn ... "
całość TUTAJ
- Witajcie - głos zadudnił, jakby wydostawał się z głębokiej studni - witajcie.
Usiadł powoli krzyżując swe długie szczudłowate nogi. Poły płaszcza osiadły z szelestem na soczystej, gęstej trawie. Z namaszczeniem położyl obok siebie swój marynarski worek. Wypuścił ze świstem powietrze i ułożył dłonie na kolanach.
- Witajcie - powtórzył powitanie; tym razem z naciskiem.
- Witojcie - chórem odpowiedzieli Szipa i Śmiatek.
Odrętwienie w jakie wpadli widząc przybysza pomału odchodziło w siną dal. Dziwili się sami sobie, że takie wrażenie wywarł na nich ten dziwny ktoś. Przeważnie to oni byli górą w konfrontacji z nieznajomymi, to oni nadawali ton rozmowie i to od nich zależało, jak potoczy się dalsza znajomość. Tym razem jednak sami przed sobą musieli przyznać, że przeciwnik nie był jednym z wielu, że trafili na indywiduum o niepośledniej oryginalności i mocy osobowości, która jak taran rozbija bramy dusz, które napotyka. Sama jego obecność powaliła ich na ziemię i sprawiła, ze czuli się jak małe bajtle w obecności najsroższego łojca.
- Kim wy som ? Skąd żeście przyleźli i kaj ciśniecie ? - Szipa wyrzucił z siebie jednym tchem te pytania i odetchnął jak po wielkim wysiłku.
Nieznajomy wchłonął w siebie te pytania zupełnie niezaskoczony ich treścią. Uśmiech zrozumienia zakwitł na jego pociągłym obliczu ukazując klawiaturę śnieżnobiałych zębów w nienagannym stanie.
- Przybywam z daleka ... z bardzo daleka.
- Ale skąd ?
- Wierzcie mi, że kraina skąd przybywam jest tak odległa, że trudno objąć to rozumem, więc nie będę was zamęczać tłumaczeniem.
Szipa i Śmiatem poruszeni tą tyradą obruszyli się i już na dobre odzyskali rezon.
- A co my jakie gupieloki som ?! - krzyknął Śmiatek zrywając się na równe nogi - nie nerwuj mnie chopie, bo pogodomy inkszej !
Nieznajomy w pojednawczym geście uniósł ręce ku górze. To wystarczyło, aby pierońsko wkurzony Śmiatek uspokoił się równie szybko, jak się zapalił.
- Nie zrozumcie mnie źle Panowie. Nie chciałem was urazić. Ot rzeczywistość z której przybywam nie z tego świata jest, nie z tej krainy, nie z tego czasu. Wybaczcie mi. Pozwólcie, że w ramach przeprosin podaruję wam coś.
Rozsupłał stary worek i zanurzył w nim ręce, aż po pachy. Przez dłuższą chwilę grzebał zawzięcie po czym wyciągnął z niego niepozornie wyglądającą pokrytą patyną miedzianą szkatułkę o rytym w dziwne motywy wieku. Z namaszczeniem ujął ją w dłonie i z uśmiechem zwrócił się do Śmiatka i Szipy.
- Weźcie to proszę, jako dowód mojego szacunku do was.
- Niych wom bydzie - Śmiatek z grymasem przyjął podarunek nie mając pojęcia po co mu to stare puzderko - ale godejcie, kto wy ?
- Jam Said Ben Said z rodu Fahida, wielki cyrulik jego wysokości Alego Dżerzeja Ibn Durhama.
- Co ? Kto ?! - oczy Szipy i Śmiatka zrobiły się, jak pięciozłotówki, okrągłe ze zdziwienia.
- Ano tak, jestem Said Ben Said - westchnął przybysz ze zrozumieniem.
Szipa i Śmiatek spojrzeli na siebie w niemym zapytaniu. Said tylko z delikatnym uśmiechem przyglądał się wrażeniu jakie wywołał na swoich interlokutorach. Spotykał się z tym nie pierwszy raz od kiedy zawitał w te czasy i strony w swojej odwiecznej wędrówce po świecie.
Miedziana szkatułka wyglądała na bardzo starą. Pokrywające ją zdobienia były powycierane przez tysiące rąk przez które przeszła w swoim długim życiu. Niemniej były na tyle wyraźne, że można było dostrzec przedziwne istoty splątane w walce na śmierć i życie. Wokół wieka pradawny cyzelator wyrzeźbił drobne wersy w języku niepodobnym do żadnego innego. Szkatuła była zamknięta.
- Hmm, a co to za kastlik ? Co w nim jest ? - Szipa obracał pudełko we wszystkie strony chcąc dobrać się do jego zawartości.
- Zawartość tej szkatuły odkryjecie w swoim czasie. Gdy ten nadejdzie, przekonacie się jak wielki dar kryje się w swym wnętrzu.
- Ale jak momy to łotworzyć, kiej niy ma klucza ?
- Klucz znajdziecie, kiedy będzie potrzebny
- A jak momy się kapnonć kiedy to bydzie ... ?
- Możecie być pewni, że będziecie wiedzieli kiedy to nastąpi - uciął Said i wstał otrzepując niewidoczny kurz z nogawek wytartych spodni.
cdn ... "
całość TUTAJ
poniedziałek, 4 czerwca 2012
Niechcemisie ...
Syndrom "Niechcemisie" jest paskudną przypadłością natury psychofizycznej. Pół biedy jeśli podszyty jest zwykłym lenistwem czy mało szkodliwym rubasznym nieróbstwem, które z natury są efektem dobrego samopoczucia i błogości ducha. Zupełnie inaczej, gdy genezą "Niechcemisie" jest stan chorobliwego rozedrgania duszy prowadzącego do nihilistycznej apatii. Wtedy jest problem. Na ile wielki, to już zależy tylko od tego jak, silną osobowość dopadnie. Biada temu, kto podda się demonom i niczym biały karzeł zapadnie się się sam w siebie. Dlatego tak ważne jest dbanie o własne samopoczucie zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Stan ducha jest wprost proporcjonalny do formy fizycznej. Nic tak dobrze nie wpływa na duszę, jak porządny fizyczny wycisk. Tylko się przemóc i poprawa nastroju gwarantowana. I to bez potrzeby łykania prozacu.
sobota, 2 czerwca 2012
O wychowywaniu dzieci ...
Zamieniłem dzisiaj słowo ze znajomym sprzed lat na temat dzieci. I tak mnie naszło, żeby parę zdań jeszcze nakreślić w temacie.
Takie czasy nastały, że gdzie się nie obrócisz w towarzystwie wychowującym swój bardzo jeszcze nieletni narybek, tam usłyszysz, że jakie to pełne codziennych zagrożeń jest teraz życie dla naszych dzieci. I już na samym początku tego wywodu dodam, że sam wtóruje temu chórowi, mimo że wiem iż zakrawa to na cywilizacyjną paranoję naszych dziwnych czasów.
W chwilach otrzeźwienia jednak zadaję pytanie: A czym te czasy dzisiejsze, w których dorastają nasze dzieci różnią się od lat mojego dzieciństwa ? Czy naprawdę dzisiejsi rodzice w średnim wieku, do niektórych się zaliczam, dorastali w aż tak odmiennych warunkach ? Nie chodzi tu o warunki materialne oczywiście, lecz o całą resztę, która składa się na środowisko, w którym dorasta młody człowiek. Nie sądzę. Ale zajrzyjmy na chwilę do przeszłości.
Kiedy miałem lat kilka czy kilkanaście dorastałem - jak sądzę - w atmosferze zaufania moich rodziców, że jestem na tyle rozsądny, że nie zrobię sobie krzywdy. Dopasowany do konkretnego momentu mego dzieciństwa poziom tego zaufania, dawał mi swobodę poznawania świata na własną rękę. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że doza dopuszczalnego ryzyka, na jakie wystawiali mnie moi rodzice, według dzisiejszych standardów byłaby niedopuszczalna, wręcz nie do pomyślenia. Ale ja tu jestem - znaczy, że przeżyłem taki typ wprowadzania w samodzielność. Pozostaje podziękować, że pozwolili mi nabyć doświadczenia, których ja memu dziecku nie jestem w stanie zapewnić, bo ... bo boję się wystawić je na ryzyko niekontrolowanych w pełni przeze mnie doznań, jakich może być obiektem. Ja będąc w wieku mojego dziecka zdobywałem doświadczenia niebywałe, a będąc niewiele starszym przeżywałem - nie boję się tego słowa użyć - przygody, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Dorastanie mojego dziecka jest w porównaniu do mojego pozbawione jest pełnej palety barw ze wszelkimi odcieniami szarości. Jest niestety nudne, przewidywalne i w pełni kontrolowane przez rodzicieli. I ja wiem o tym, i ja boleję nad tym, i zdaję sobie sprawę z tego, że moje dziecko traci coś bardzo ważnego. A mimo to w poczuciu rodzicielskiej odpowiedzialności za jego los trwam w odcinaniu go od złego świata za drzwiami naszego mieszkania.
Najdziwniejsze i zarazem przerażające jest to, że nie jestem jedyny w tym szaleństwie. Kto wypuszcza teraz dzieci same, żeby pobiegały po podwórku ? Kto wysyła dzieci same do pobliskiego sklepu ? Na takie pytanie pada pełne oburzenia odpowiedź : No co ty ? Przecież jest niebezpiecznie: samochody na ulicy, zboczeńcy porywający dzieci albo po prostu "dzieci są za małe, żeby ...". Czy aby na pewno ... ? Dlaczego nie zaufamy naszym dzieciom choć trochę ? Dlaczego nie możemy uwierzyć w ich przyrodzoną naszemu gatunkowi intuicję co jest dobre, a co złe ? Skoro ja jako dziecko nie dałem sobie zrobić krzywdy, to dlaczego moje dziecko ma być mniej rozumne, mniej zaradne ... ? Wychów w cieplarnianych warunkach, w ochronnym kokonie w końcu kiedyś musi się skończyć. Pytanie, czy wtedy przyśpieszony kurs samodzielności wyjdzie na dobre i dziecku i dorosłemu.
Od jakiegoś czasu staram się wrócić na rozsądną ścieżkę. Mimo lęków i nie raz, nie dwa spadających gromów, próbujemy naszą córkę usamodzielnić. Najgorsze jest to, że ona się do tego nie garnie. To trochę przerażające, że woli prowadzenie za rękę w najprostszych sprawach i oczekuje pomocy w każdej banalnej nawet czynności. Jakoś brak w niej dumy i hardości, żeby nam pokazać, że sama potrafi. Pozostaje pytanie, kiedy dorośnie do takiego stanu ducha, żeby puścić się maminej sukienki.
Trudno byłoby mi bez zastanowienia wskazać rodziny, które puszczają dzisiaj swoje pociechy w świat, tak jak to miało miejsce w czasach mojego dzieciństwa. Jednak gdy już mi się to udaje, to pozostaję w pełni podziwu dla ich postępowanie. Mimo, że pierwsza myśl jest czasem negatywna, to w rozliczeniu rachunek takiego postępowania wychodzi bez wątpliwości na plus. Sam sobie jednak zadaję pytanie, czy stać mnie na zmianę własnego podejścia do tego tematu, i postawienie na to, by na koniec te plusy przysłoniły wszelkie minusy, których podskórnie się obawiam.
Takie czasy nastały, że gdzie się nie obrócisz w towarzystwie wychowującym swój bardzo jeszcze nieletni narybek, tam usłyszysz, że jakie to pełne codziennych zagrożeń jest teraz życie dla naszych dzieci. I już na samym początku tego wywodu dodam, że sam wtóruje temu chórowi, mimo że wiem iż zakrawa to na cywilizacyjną paranoję naszych dziwnych czasów.
W chwilach otrzeźwienia jednak zadaję pytanie: A czym te czasy dzisiejsze, w których dorastają nasze dzieci różnią się od lat mojego dzieciństwa ? Czy naprawdę dzisiejsi rodzice w średnim wieku, do niektórych się zaliczam, dorastali w aż tak odmiennych warunkach ? Nie chodzi tu o warunki materialne oczywiście, lecz o całą resztę, która składa się na środowisko, w którym dorasta młody człowiek. Nie sądzę. Ale zajrzyjmy na chwilę do przeszłości.
Kiedy miałem lat kilka czy kilkanaście dorastałem - jak sądzę - w atmosferze zaufania moich rodziców, że jestem na tyle rozsądny, że nie zrobię sobie krzywdy. Dopasowany do konkretnego momentu mego dzieciństwa poziom tego zaufania, dawał mi swobodę poznawania świata na własną rękę. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że doza dopuszczalnego ryzyka, na jakie wystawiali mnie moi rodzice, według dzisiejszych standardów byłaby niedopuszczalna, wręcz nie do pomyślenia. Ale ja tu jestem - znaczy, że przeżyłem taki typ wprowadzania w samodzielność. Pozostaje podziękować, że pozwolili mi nabyć doświadczenia, których ja memu dziecku nie jestem w stanie zapewnić, bo ... bo boję się wystawić je na ryzyko niekontrolowanych w pełni przeze mnie doznań, jakich może być obiektem. Ja będąc w wieku mojego dziecka zdobywałem doświadczenia niebywałe, a będąc niewiele starszym przeżywałem - nie boję się tego słowa użyć - przygody, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Dorastanie mojego dziecka jest w porównaniu do mojego pozbawione jest pełnej palety barw ze wszelkimi odcieniami szarości. Jest niestety nudne, przewidywalne i w pełni kontrolowane przez rodzicieli. I ja wiem o tym, i ja boleję nad tym, i zdaję sobie sprawę z tego, że moje dziecko traci coś bardzo ważnego. A mimo to w poczuciu rodzicielskiej odpowiedzialności za jego los trwam w odcinaniu go od złego świata za drzwiami naszego mieszkania.
Najdziwniejsze i zarazem przerażające jest to, że nie jestem jedyny w tym szaleństwie. Kto wypuszcza teraz dzieci same, żeby pobiegały po podwórku ? Kto wysyła dzieci same do pobliskiego sklepu ? Na takie pytanie pada pełne oburzenia odpowiedź : No co ty ? Przecież jest niebezpiecznie: samochody na ulicy, zboczeńcy porywający dzieci albo po prostu "dzieci są za małe, żeby ...". Czy aby na pewno ... ? Dlaczego nie zaufamy naszym dzieciom choć trochę ? Dlaczego nie możemy uwierzyć w ich przyrodzoną naszemu gatunkowi intuicję co jest dobre, a co złe ? Skoro ja jako dziecko nie dałem sobie zrobić krzywdy, to dlaczego moje dziecko ma być mniej rozumne, mniej zaradne ... ? Wychów w cieplarnianych warunkach, w ochronnym kokonie w końcu kiedyś musi się skończyć. Pytanie, czy wtedy przyśpieszony kurs samodzielności wyjdzie na dobre i dziecku i dorosłemu.
Od jakiegoś czasu staram się wrócić na rozsądną ścieżkę. Mimo lęków i nie raz, nie dwa spadających gromów, próbujemy naszą córkę usamodzielnić. Najgorsze jest to, że ona się do tego nie garnie. To trochę przerażające, że woli prowadzenie za rękę w najprostszych sprawach i oczekuje pomocy w każdej banalnej nawet czynności. Jakoś brak w niej dumy i hardości, żeby nam pokazać, że sama potrafi. Pozostaje pytanie, kiedy dorośnie do takiego stanu ducha, żeby puścić się maminej sukienki.
Trudno byłoby mi bez zastanowienia wskazać rodziny, które puszczają dzisiaj swoje pociechy w świat, tak jak to miało miejsce w czasach mojego dzieciństwa. Jednak gdy już mi się to udaje, to pozostaję w pełni podziwu dla ich postępowanie. Mimo, że pierwsza myśl jest czasem negatywna, to w rozliczeniu rachunek takiego postępowania wychodzi bez wątpliwości na plus. Sam sobie jednak zadaję pytanie, czy stać mnie na zmianę własnego podejścia do tego tematu, i postawienie na to, by na koniec te plusy przysłoniły wszelkie minusy, których podskórnie się obawiam.
"Przypadki Szipy i Śmiatka" ciąg dalszy ...
Wróciłem do Śmiatka i Szipy.
Druga odsłona nabiera kształtów ...
Zapraszam do DRUGIEGO PRZYPADKU ...
"Podmuchy wiatru chłostaly kostropate rokity porastające obydwa brzegi potoku. Ich poprzerywany długi szpaler odprowadzał wzrok, hen daleko przez łąki, ku ciemnej ścianie lasu majaczącej w oddali. Trawa była już wysoka co sprawiało, że łaciate krowy jakoby pływały w jej gęstwinie zanurzając łby w jej zieloną toń. Rozedrgane słońcem powietrze kipiało grą świerszczy i rechotem żab ze stawu okolonego wysokim sitowiem. Sceneria, jak z obrazka.
Wijącą się zakosami ścieżyną, kicając zabawnie z jednej na drugą suchszą kępę trawy, aby nie umoczyć nóg w nasączonej wodą łące, nadchodziło indywiduum dziwaczne w całej swojej fizycznej istocie. Postać ta niesamowicie wysoka i patykowato chuda, oblecona w szaty zwiewne i obfite, poruszała się z gracją pajęczaka na swych długich nogach obutych w sterane wyrwignoje z długim czubem zawiniętym ku górze. Z lekko przygarbionych pleców zwisał marynarski worek pamiętające lata odleglejsze niż narodziny jego właściciela. Nie był nadto wypchany, co wskazywało na dosyć ascetyczny stosunek do materialnego stanu posiadania wędrowca. Całym swoim kołyszącym się jestectwem sprawiał wrażenie osobnika, który pogodnie płynie z nurtem życia i nie trapi go męczarnia wyboru z wielu dróg do przebycia. Siwe, długie włosy opadające na plecy pozwalały podejrzewać go o dość dalekie posunięcie w latach, ale dziarski krok wskazywał, że duszę miał jeszcze młodą.
Szipa i Śmiatek leżeli na trawie brzuchami do góry i spoglądali na chmury typu cumulus w kolorze białym, a niebo było przy tym niebieskie. Do pełni szczęścia brakowało im jedynie tego, aby - parafarazując klasyka - mogli trzymać ręce na piersiach panienek. To nie było im dane. Jednakże ręce trzymali na równie krągłych i miłych im ciałach ... butelek z piwem.
Z tego błogiego stanu wyrwał ich jakiś ruch, ale nie stanął w progu rudy Mundek Ziutka druch, jeno nieznajomy, który dotarł do nich i zawisł nad leżącymi niczym wielki ptak z powiewającymi długimi siwymi piórami. Do ptasiego skojarzenia jak ulał pasował długi garbaty nos przybysza, niczym dziób kondora, lub innego latającego stworzenia. Przekrzywił głowę i przenikliwie przyglądał się leżącym. A oni jemu. I tak trwała ta chwila w zawieszeniu czasu i zamilkł wiatr w szuwarach, i chmury na niebie przystanęły w niemym zaciekawieniu. "
... całość TUTAJ
Druga odsłona nabiera kształtów ...
Zapraszam do DRUGIEGO PRZYPADKU ...
"Podmuchy wiatru chłostaly kostropate rokity porastające obydwa brzegi potoku. Ich poprzerywany długi szpaler odprowadzał wzrok, hen daleko przez łąki, ku ciemnej ścianie lasu majaczącej w oddali. Trawa była już wysoka co sprawiało, że łaciate krowy jakoby pływały w jej gęstwinie zanurzając łby w jej zieloną toń. Rozedrgane słońcem powietrze kipiało grą świerszczy i rechotem żab ze stawu okolonego wysokim sitowiem. Sceneria, jak z obrazka.
Wijącą się zakosami ścieżyną, kicając zabawnie z jednej na drugą suchszą kępę trawy, aby nie umoczyć nóg w nasączonej wodą łące, nadchodziło indywiduum dziwaczne w całej swojej fizycznej istocie. Postać ta niesamowicie wysoka i patykowato chuda, oblecona w szaty zwiewne i obfite, poruszała się z gracją pajęczaka na swych długich nogach obutych w sterane wyrwignoje z długim czubem zawiniętym ku górze. Z lekko przygarbionych pleców zwisał marynarski worek pamiętające lata odleglejsze niż narodziny jego właściciela. Nie był nadto wypchany, co wskazywało na dosyć ascetyczny stosunek do materialnego stanu posiadania wędrowca. Całym swoim kołyszącym się jestectwem sprawiał wrażenie osobnika, który pogodnie płynie z nurtem życia i nie trapi go męczarnia wyboru z wielu dróg do przebycia. Siwe, długie włosy opadające na plecy pozwalały podejrzewać go o dość dalekie posunięcie w latach, ale dziarski krok wskazywał, że duszę miał jeszcze młodą.
Szipa i Śmiatek leżeli na trawie brzuchami do góry i spoglądali na chmury typu cumulus w kolorze białym, a niebo było przy tym niebieskie. Do pełni szczęścia brakowało im jedynie tego, aby - parafarazując klasyka - mogli trzymać ręce na piersiach panienek. To nie było im dane. Jednakże ręce trzymali na równie krągłych i miłych im ciałach ... butelek z piwem.
Z tego błogiego stanu wyrwał ich jakiś ruch, ale nie stanął w progu rudy Mundek Ziutka druch, jeno nieznajomy, który dotarł do nich i zawisł nad leżącymi niczym wielki ptak z powiewającymi długimi siwymi piórami. Do ptasiego skojarzenia jak ulał pasował długi garbaty nos przybysza, niczym dziób kondora, lub innego latającego stworzenia. Przekrzywił głowę i przenikliwie przyglądał się leżącym. A oni jemu. I tak trwała ta chwila w zawieszeniu czasu i zamilkł wiatr w szuwarach, i chmury na niebie przystanęły w niemym zaciekawieniu. "
... całość TUTAJ
Tygodniowe rozliczenia
To by wyczerpujący tydzień.
Środowy wyjazd do stolycy - poza niedogodnością w postaci siedmiu godzin w pociągach - był całkiem udany. Szkolenie, okazało się nie być szkoleniem, tylko sprawdzianem predyspozycji, których wyniki poznamy za jakiś czas. Wraz z nimi zostaną nam przedstawione kierunki w jakich powinniśmy pójść, szkolenia jakie odbyć, żeby podnieść swą wartość zawodową. Jestem wielce ciekawy czego dowiem się na swój temat. Z każdego kąta sali śledziła poczynania uczestników para dociekliwych oczu i uszu i czyniła zapiski z tego co zaobserwowała. A że nie był to jeden obserwator, pewnie wyciągną jakąś średnią z wniosków na nasz temat i dopiero wtedy przedstawią je zainteresowanym.
Ostatni raz jeździłem pociągami chyba z 10 lat temu, jeszcze w czasach mojego studiowania w Katowicach na Uniwerku. Muszę więc przyznać, że w PKP znacznie się zmieniło. I dworce, i same pociągi są czyste, nie śmierdzą. Składy jadą cicho, podróż jest przyjemna i szybka. Przedziały są w miarę wygodne - na ile takie mogą być. No i klimatyzacja - co mnie zadziwiło. Troszku odpadłem od rzeczywistości od kiedy podróżuję wszędzie samochodem. Tym milsze było zaskoczenie naszą koleją. Oczywiście poza kwiatkami tego typu, że na jedną podróż musiałem mieć rożne bilety sprzedawane przez rożne kasy (sic!), ale takie absurdy należą do kolorytu, folkloru przynależnego naszej pięknej krainie.
Jednodniowa przerwa w bytności w pracy zachwiała oczywiście moją skrzynką mejlową w ten sposób, że nie wyszedłem już na prostą do końca tygodnia. Ale do tego będę musiał się na dobre przyzwyczaić. W ostatnich dwóch dniach miałem dwie rozmowy z kandydatami na nowych pracowników - niestety, bez perspektyw, co mnie martwi coraz bardziej. Kolejne spotkanie w poniedziałek. Poza tym jakoś wszystko to co mega pilne udało mi się poskładać do kupy i zakończyć jako-tako ten tydzień, ba, nawet w niezłym nastroju, z poczuciem dobrze wykonanej roboty. W tym dobrym nastroju podtrzymała mnie informacja, że doszedł z Francji zamówiony przeze mnie bagażnik dachowy na naszego Leona. co ciekawe złożone wcześniej zamówienie, wpłacenie zaliczki wcale nie było równe temu, że ten bagażnik dostanę - dziwne ? Bardzo, ale prawdziwe. Dlatego ucieszyłem się, ze się udało i tym samym zaoszczędzę sporo kasy na bardziej "klasowy" model, którego zupełnie nie potrzebuję. Biorąc pod uwagę to, że bagażnik ten jest mi potrzeby na dwa tygodnie w roku, nie mam zamiaru inwestować niewiadomo jakich środków w jego pozyskanie. Jak by nie było, wpłaciłem jeszcze zaliczkę na kufer dachowy i umówiłem się na za trzy tygodnie na montaż wszystkiego. Termin będzie w sam raz, bo na dwa tygodnie przed wyjazdem.
Co do wyjazdów jeszcze. Za tydzień jedziemy na wesele do kuzyna mojej małżonki. Dawno nie byłem na weselisku. Mam nadzieję, że będzie fajnie. Jedziemy z Wiktorią, więc trochę się obawiam, jak to będzie. Z drugiej strony, jest już duża i nie powinno być powtórki z traumatycznego dla mnie wesela szwagra, kiedy to mała Wiktoria zupełnie nie wpisała się w sytuację i pozostały mi jeno wielce kiepskie wspomnienia tamtego wyjazdu. Ważne tylko, żeby na dobre się już pozbierała z tego chorowania. W tym tygodniu dwa razy była w kontroli w przychodni. Na koniec lekarka kazała przetrzymać ją jeszcze w domu aż do końca przyszłego tygodnia. To już będzie miesiąc jak siedzi w domu. Masakra. Oby te tony antybiotyków, które musiała połykać nie zrobiły jej krzywdy.
Przyszły tydzień zapowiada się bardzo ciekawie nie tylko ze względu na wyprawę na kieleckie weselisko. W czwartek Boże ciało - więc dzień wolny. Mieliśmy z Wiktorią być wtedy z babcią M. w Międzybrodziu, ale ze względu na nie do końca "wychorowanie" się i ogólnie kiepski i wydelikacony teraz stan małej, postanowiliśmy jednak nie jechać na łono natury. Noce jeszcze zimne, a ostatnie co by jej teraz było potrzeba, to przeziębienie się.
Piątek po Bożym Ciele mam tradycyjnie wolny. Tak oto w tygodniowym pojedynku "wolne vs robocze", te pierwsze wygrywają 4:3 co niezmiernie napawa mnie optymizmem i wywołuje rogala na gębie. Jakoś przeżyć te trzy dni, a potem długi weekend.
Tymczasem należy się zacząć upajać bieżącym weekendem, który spędzimy raczej w domu na błogim leniuchowaniu.
Środowy wyjazd do stolycy - poza niedogodnością w postaci siedmiu godzin w pociągach - był całkiem udany. Szkolenie, okazało się nie być szkoleniem, tylko sprawdzianem predyspozycji, których wyniki poznamy za jakiś czas. Wraz z nimi zostaną nam przedstawione kierunki w jakich powinniśmy pójść, szkolenia jakie odbyć, żeby podnieść swą wartość zawodową. Jestem wielce ciekawy czego dowiem się na swój temat. Z każdego kąta sali śledziła poczynania uczestników para dociekliwych oczu i uszu i czyniła zapiski z tego co zaobserwowała. A że nie był to jeden obserwator, pewnie wyciągną jakąś średnią z wniosków na nasz temat i dopiero wtedy przedstawią je zainteresowanym.
Ostatni raz jeździłem pociągami chyba z 10 lat temu, jeszcze w czasach mojego studiowania w Katowicach na Uniwerku. Muszę więc przyznać, że w PKP znacznie się zmieniło. I dworce, i same pociągi są czyste, nie śmierdzą. Składy jadą cicho, podróż jest przyjemna i szybka. Przedziały są w miarę wygodne - na ile takie mogą być. No i klimatyzacja - co mnie zadziwiło. Troszku odpadłem od rzeczywistości od kiedy podróżuję wszędzie samochodem. Tym milsze było zaskoczenie naszą koleją. Oczywiście poza kwiatkami tego typu, że na jedną podróż musiałem mieć rożne bilety sprzedawane przez rożne kasy (sic!), ale takie absurdy należą do kolorytu, folkloru przynależnego naszej pięknej krainie.
Jednodniowa przerwa w bytności w pracy zachwiała oczywiście moją skrzynką mejlową w ten sposób, że nie wyszedłem już na prostą do końca tygodnia. Ale do tego będę musiał się na dobre przyzwyczaić. W ostatnich dwóch dniach miałem dwie rozmowy z kandydatami na nowych pracowników - niestety, bez perspektyw, co mnie martwi coraz bardziej. Kolejne spotkanie w poniedziałek. Poza tym jakoś wszystko to co mega pilne udało mi się poskładać do kupy i zakończyć jako-tako ten tydzień, ba, nawet w niezłym nastroju, z poczuciem dobrze wykonanej roboty. W tym dobrym nastroju podtrzymała mnie informacja, że doszedł z Francji zamówiony przeze mnie bagażnik dachowy na naszego Leona. co ciekawe złożone wcześniej zamówienie, wpłacenie zaliczki wcale nie było równe temu, że ten bagażnik dostanę - dziwne ? Bardzo, ale prawdziwe. Dlatego ucieszyłem się, ze się udało i tym samym zaoszczędzę sporo kasy na bardziej "klasowy" model, którego zupełnie nie potrzebuję. Biorąc pod uwagę to, że bagażnik ten jest mi potrzeby na dwa tygodnie w roku, nie mam zamiaru inwestować niewiadomo jakich środków w jego pozyskanie. Jak by nie było, wpłaciłem jeszcze zaliczkę na kufer dachowy i umówiłem się na za trzy tygodnie na montaż wszystkiego. Termin będzie w sam raz, bo na dwa tygodnie przed wyjazdem.
Co do wyjazdów jeszcze. Za tydzień jedziemy na wesele do kuzyna mojej małżonki. Dawno nie byłem na weselisku. Mam nadzieję, że będzie fajnie. Jedziemy z Wiktorią, więc trochę się obawiam, jak to będzie. Z drugiej strony, jest już duża i nie powinno być powtórki z traumatycznego dla mnie wesela szwagra, kiedy to mała Wiktoria zupełnie nie wpisała się w sytuację i pozostały mi jeno wielce kiepskie wspomnienia tamtego wyjazdu. Ważne tylko, żeby na dobre się już pozbierała z tego chorowania. W tym tygodniu dwa razy była w kontroli w przychodni. Na koniec lekarka kazała przetrzymać ją jeszcze w domu aż do końca przyszłego tygodnia. To już będzie miesiąc jak siedzi w domu. Masakra. Oby te tony antybiotyków, które musiała połykać nie zrobiły jej krzywdy.
Przyszły tydzień zapowiada się bardzo ciekawie nie tylko ze względu na wyprawę na kieleckie weselisko. W czwartek Boże ciało - więc dzień wolny. Mieliśmy z Wiktorią być wtedy z babcią M. w Międzybrodziu, ale ze względu na nie do końca "wychorowanie" się i ogólnie kiepski i wydelikacony teraz stan małej, postanowiliśmy jednak nie jechać na łono natury. Noce jeszcze zimne, a ostatnie co by jej teraz było potrzeba, to przeziębienie się.
Piątek po Bożym Ciele mam tradycyjnie wolny. Tak oto w tygodniowym pojedynku "wolne vs robocze", te pierwsze wygrywają 4:3 co niezmiernie napawa mnie optymizmem i wywołuje rogala na gębie. Jakoś przeżyć te trzy dni, a potem długi weekend.
Tymczasem należy się zacząć upajać bieżącym weekendem, który spędzimy raczej w domu na błogim leniuchowaniu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)